Malkontenci będą marudzić, że mieliśmy kupę szczęścia. Szczęsnego Wojtka i szczęśliwą poprzeczkę. I to pewnie też jest jakaś prawda o tym spotkaniu, bo pomeczowe statystyki nas po prostu miażdżą. W drugiej połowie byliśmy przy piłce raptem przez 20 procent czasu gry. Ale przecież nikt o zdrowych zmysłach nie będzie narzekał po zwycięstwie (1:0) z takim rywalem jak Niemcy.
Nawet jeśli ci obecni Niemcy obok tamtych Niemców - których w 2014 roku ograła w Warszawie kadra Adama Nawałki - nie stali. Tamten zespół to byli świeżo upieczeni mistrzowie świata, gwiazdy pierwszej wielkości, zawodnicy z kosmiczną jakością piłkarską. A obecna reprezentacja Hansiego Flicka to na razie tylko rozgrzebany plac budowy. I to było widać w tym meczu.
Oczywiście, cieszy ten piątkowy wynik, ale żeby być uczciwym, przyznajmy, że ten niemiecki "plac budowy" nieźle nas zdominował. Jeszcze w pierwszej połowie Biało-Czerwoni grali w piłkę, w drugiej została już tylko "obrona Częstochowy" i odmawianie różańca. Pewnie gdzieś w tyle głowy pojawiło się takie myślenie, że skoro prowadzimy z Niemcami, to nie możemy tego zwycięstwa wypuścić z rąk, więc graliśmy futbol prosty. Momentami jednak zbyt prosty. Brakowało utrzymania się przy piłce, śmielszych prób kreowania akcji, większej wiary we własne umiejętności.
ZOBACZ WIDEO: Błaszczykowski nigdy się nie zastanawiał. Wysłał koszulkę z boiska
Ale spokojnie, reprezentacja Fernando Santosa dopiero się tworzy, dajmy jej czas. Zmiana pokoleniowa to przecież prawdziwa rewolucja w tej drużynie. Warto było ją zrobić. Wystarczy przypomnieć sobie ten prymitywny i siermiężny styl Czesława Michniewicza, żeby zobaczyć, że zespół Santosa płynie w zupełnie innym kierunku.
Okazuje się, że jednak możemy grać z silnym rywalem inaczej, niż waląc długą lagę na Robercika. Widzą to także sami piłkarze. Kapitalnie rozwinął się w Bundeslidze Jakub Kamiński, stałe postępy robi Michał Skóraś - obaj nie boją się pojedynków. Nie przestaje pozytywnie zaskakiwać Jakub Kiwior. Jest na kim budować.
Bohaterem meczu był oczywiście Wojciech Szczęsny, ale wiadomo, że to był też wielki dzień Kuby. Emocjonalne pożegnanie kadry, wzruszenie, łzy. Ważny był gest, że pozwolono, by Kuba po raz ostatni wyprowadził reprezentację na boisko w roli kapitana. Odbieram to jako takie symboliczne wyrównanie Błaszczykowskiemu dawnej, starej krzywdy sprzed lat.
Bo przecież sprawę odebrania mu jesienią 2014 roku roku opaski Kuba bardzo przeżył. Całym sercem czuł się wtedy nadal kapitanem i liderem drużyny, uważał, że decyzja Adama Nawałki i Zbigniewa Bońka jest niesprawiedliwa, krzywdząca. Tym bardziej że ten cios przyszedł w trudnym dla piłkarza momencie, gdy Kuba nie grał w reprezentacji przez kilkanaście miesięcy, gdy walczył z poważnymi kontuzjami, gdy potrzebował wsparcia. Ale nie było sentymentów.
Tamta sytuacja jeszcze bardziej zwiększyła napięcie pomiędzy Błaszczykowskim a Lewandowskim. Był taki okres, że prywatnie nie mogli na siebie z Robertem patrzeć (co nie przeszkadzało im współpracować na boisku). Ale czas leczy rany, pozwala nabrać dystansu do tamtych emocji. Dziś jest już między nimi inaczej. Pewnie nie będą razem spędzać świąt Bożego Narodzenia, ale przynajmniej jest wzajemny, podstawowy szacunek - choćby przez wzgląd na wspólne osiągnięcia.
Dalszą historię reprezentacji będzie pisał już "Lewy", choć coraz częściej będziemy sobie przypominać, że on też ma do końca kariery już niestety bliżej niż dalej. Na szczęście, w piątkowym meczu z Niemcami nie było tego po Robercie widać.
A jeszcze w czasie marcowego zgrupowania "Lewy" był w katastrofalnej dyspozycji. Przechodził kryzys formy w klubie i na jego grę w reprezentacji też to się przełożyło. Mecze z Czechami i z Albanią zagrał słabiutko. Na szczęście końcówka sezonu w La Liga była już niezła, więc można było się spodziewać, że Robert przyjedzie na kadrę w dobrej formie. To bardzo ważne przed meczem z Mołdawią, bo piątkowe spotkanie pokazało, że gdy zostajemy na boisku bez "Lewego" w ataku (a nie grał też Karol Świderski), stajemy się drużyną bezzębną i ofensywnie ubogą.
W Kiszyniowie będziemy też częściej spoglądać na Piotra Zielińskiego. Bo jeśli on wygląda słabiej w meczach reprezentacji, to znaczy to tylko tyle, że jest obudowany w składzie niewłaściwymi partnerami. Albo - tak jak to było na mundialu - jest wprzęgnięty w chory pomysł taktyczny selekcjonera.
"Zielu" jest dziś najwyżej wycenianym polskim piłkarzem (wyżej nawet niż Lewandowski) i to on musi brać na swoje barki ciężar odpowiedzialności za wynik. Nie grał z Niemcami źle, ale wszyscy wiemy, że w Napoli potrafi grać jeszcze lepiej. Wymagajmy tego od niego także w reprezentacji, bo od niego można i trzeba wymagać.
Zrobił nam się po tym zwycięstwie z Niemcami mały karnawał. Trochę chyba za szybko strzeliły szampany. Warto chłodzić głowy. Jest robota do wykonania w Kiszyniowie.