Raymond Kopa - talent wydobyty z kopalni

Getty Images / Universal/Corbis / Na zdjęciu: Raymond Kopa
Getty Images / Universal/Corbis / Na zdjęciu: Raymond Kopa

W historii Złotej Piłki trzech Polaków znalazło się na podium. Kazimierz Deyna (1974), Zbigniew Boniek (1982) i Robert Lewandowski (2021) - drugi w tamtej edycji. Ciągle czekamy na pierwszego polskiego triumfatora. Ale czy na pewno?

Czy można powiedzieć, że takim był Raymond Kopa Kopaszewski - potomek polskich imigrantów, którego kariera piłkarska przebiegła niemal wzorowo?

Rodzina Kopaszewskich osiedliła się na stałe we Francji, kiedy ojciec naszego bohatera Franciszek, był jeszcze małym dzieckiem. Dziadek Raymonda postanowił wyemigrować z Polski w pogoni za lepszym życiem. Wówczas dwie trzecie górników z ważnego okręgu przemysłowego, Nordu, pochodziła z Polski.

Francuzi uważali, że praca w kopalni jest zbyt ciężka, więc z chęcią przyjmowano robotników z zagranicy. 13 października 1931 roku w Noeux-les-Mines na świat przyszedł Raymond, którego talent uchronił od pracy w kopalni.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: ma "młotek" w nodze! Tak strzela syn Zinedine'a Zidane'a

Piłka nożna za murem

Dziadkowie Raymonda mieszkali w oddalonym o trzy kilometry od miejsca jego urodzenia - Mazingarbe. To właśnie w tych dwóch miejscach zaczęła się jego przygoda z futbolem. Nie trenował wówczas jeszcze gry w piłkę nożną, lecz będąc u dziadków, podglądał spotkania tamtejszej drużyny seniorów. Tak naprawdę nie musiał nawet bardzo oddalać się od domu. W Noeux-les-Mines również mieszkał blisko stadionu, wystarczyło tylko przeskoczyć mur.

"Przypominam sobie, jak siadywałem za bramką z bandą chłopaków w moim wieku. W czasie przerwy próbowaliśmy grać i już wtedy wydawało mi się, że miałem pewne predyspozycje. Wystarczy uważnie obserwować dzieci, aby dostrzec zdolniejszych od tych mniej zdolnych. Nie starając się nawet i nie myśląc o tym, łatwo „kiwałem” moich kolegów. Mówiłem sobie, że chyba powinienem coś zdziałać w tym futbolu. Bardzo wcześnie doszedłem do takiego wniosku. Mając sześć lat!" - czytamy w autobiografii Raymonda Kopy "Piłka i Ja".

We Francji w piłkę grało się tak samo, jak w Polsce. Warunki do rozwoju, które mieli tam młodzi chłopcy, praktycznie niczym się nie różniły. Dzieci z okolicy tworzyły swoje "podwórkowe" drużyny, aby rywalizować, grając szmacianką czy puszką.

- Raymond był często błędnie nazywany Kopaczewski, a nie Kopaszewski, w związku z czym skrócił swoje nazwisko na Kopa. Był piłkarzem o przeciętnych warunkach fizycznych, ale technika i szybkość stanowiły jego mocne strony. Na początku lat 60. odwiedził Polskę na zaproszenie Legii, grał wtedy w Stade Reims. W latach 90. także był gościem na trybunach stadionu drużyny z Warszawy - mówi Stefan Szczepłek.

Już jako mały chłopiec Raymond wyrobił sobie opinię prawdziwego łobuza, chociaż wcale nim nie był. W pewnym momencie spędził nawet kilka godzin w więzieniu, posądzony o kradzież roweru syna komisarza policji. Jak się później okazało, nie miał z tym nic wspólnego. Chłopca zamknięto za posiadanie identycznego roweru, a wszystkie zarzuty skierowane w jego stronę były bezpodstawne.

W domu Kopaszewskich mówiono po polsku i właśnie ten język był podstawowym dla Raymonda, lecz tak naprawdę nie potrafił posługiwać się nim zbyt dobrze. Podczas jednej z wizyt w Polsce zarzucił mu to jeden z dziennikarzy. Lżej przychodziło mu mówienie po francusku, co nie znaczyło, że zapomniał o swoich korzeniach.

Dobrym przykładem na to, że polskim posługiwał się nawet podczas bycia czynnym piłkarzem, jest fragment z autobiografii, kiedy to jego pochodzenie skomentował Josef Masopust w czasie odprawy chilijskiego trenera Fernando Riery, przed meczem Anglia - Reszta Świata.

- Było to skomplikowane. Fernando Riera mówił po hiszpańsku, toteż Svatopluk Pluskal, Jan Popluhar, Lew Jaszyn, Milutin Soskić i ja niewiele z tego rozumieliśmy. Ale był Raymond... On to właśnie wszystko przekładał nam na język polski. Znał go naprawdę dobrze! - wspominał.

Zabrać piłkę Szkopom!

Na pobliskim boisku, podczas okupacji grywali również Niemcy. Pewnego razu młodzi adepci piłki nożnej, przyglądający się rozgrywającym zawody okupantom, w siatce zauważyli piękne piłki. Gdy dorośli zajęci byli swoim meczem, chłopcy ukradli jedną piękną skórzaną futbolówkę. To była kradzież na miarę patriotycznego dla nich czynu. Świetnie się zabawili, a potem oczywiście mogli nią grać.

Raymond nigdy nie występował w drużynach trampkarzy. Stało się tak dlatego, że nie było tylu chłopców, aby utworzyć taką sekcję. Od razu więc został sklasyfikowany jako junior. Spory wpływ na rozwój Kopy, który był od najmłodszych lat bardzo ambitnym zawodnikiem, miał niewątpliwie jego trener Constant Tison, który na każdym kroku podnosił go na duchu. - Ty, bracie, zajdziesz daleko, jeżeli się bardzo postarasz – mawiał.

Kariera wygrana w konkursie

Niewiele później w Béthune odbyły się eliminacje konkursu młodych piłkarzy. Nagrodą była kwalifikacja do walki o finał w Lille, którą wygrał Raymond. Warto podkreślić, że pomimo swoich ambicji i zapału, nie przywiązywał wagi do tych zawodów. Do wszystkiego nastawiony był sceptycznie.. Dlatego tak ważny wpływ na niego miał trener Tison, który w latach trzydziestych był zawodnikiem Valenciennes.

Po zajęciu dobrego miejsca w Lille nadszedł czas na finał w Paryżu. Był to 1949 rok, Raymond przegrał walkę o pierwszą pozycję. Jednak nie było aż tak źle, ponieważ w "L’Equipe" pojawiło się sporo ciepłych słów na temat młodego Kopaszewskiego. Niewiele później, 17-letni środkowy napastnik Noeux-les-Mines trafił do Angers SCO.

Przy podpisie dostał 100 tysięcy starych franków plus 20 tysięcy miesięcznie oraz półzawodowy kontrakt. Sam zawsze uważał, że "półzawodowy" to dobre określenie. Piłka to przyjemność, prawdziwa pasja, lecz poza tym jest prawdziwe życie, o którym często myślał. Od zawsze chciał wyszkolić się w zawodzie elektryka. Niestety nigdy się go nie wyuczył.

- W Angers nigdy nie pracowałem. Żałuję tego, mimo że jestem tym, kim jestem - wspominał.

W 1951 roku rozpoczął się drugi sezon Raymonda w Angers. W zarządzie klubu nie działo się zbyt dobrze - pojawiło sporo wątpliwości, czy nadal warto prowadzić go jako zawodowy. Problemy te zbiegły się z towarzyskim meczem, który Angers rozgrywało z Reims. W tym spotkaniu Raymond zagrał na prawym skrzydle i wpadł w oko trenerowi przeciwników, Albertowi Batteuxowi, który zapytał wprost, czy interesuje go gra w jego zespole.

- Bardzo bym chciał. Nadarza wam się świetna okazja, z której powinniście skorzystać. Mój klub prawdopodobnie się rozleci. Myślę nawet, że możecie mnie kupić tanio - stwierdził.

Przygoda Raymonda z Reims zaczęła się od wyjazdu na towarzyski mecz z reprezentacją Hiszpanii na Nuevo Estadio Chamartín. Wówczas formalnie był jeszcze zawodnikiem Angers, dopiero w późniejszym czasie podpisał kontrakt, dostając przy podpisie 500 tysięcy franków. Kopa nigdy nie żałował okresu spędzonego w Angers, bo to tam zaczęła się jego prawdziwa przygoda z piłką nożną, a atmosfera w drużynie była bardzo rodzinna.

Reims i debiut w reprezentacji

Wielki wpływ na dobrą postawę Raymona w Reims miał jego trener. Tak jak wcześniej Constant Taison, tak teraz Albert Batteux był jego przewodnikiem, człowiekiem, dzięki któremu lepiej czuł się w nowym miejscu. Znakiem rozpoznawczym Kopy było stosowanie podczas meczu wielu dryblingów. W pierwszym sezonie często był za to krytykowany, lecz Albert dał wyraźnie do zrozumienia, że to jest dobre.

- Słuchaj Raymond, nie przejmuj się tym, co mówią. Grasz bardzo dobrze. Dryblowanie, które tak krytykują, proszę, abyś zachował. Absolutnie. Gdybyś je zarzucił, byłby to ogromny błąd. To twoja główna broń, twój atut, a zarazem atut całej drużyny - mówił mu Albert Batteux.

W okresie gry w Reims, Raymond zadebiutował także w reprezentacji Francji. Moment ten przypadł na mecz z RFN, gdzie 56 tysięcy kibiców oklaskiwało wygraną swojej drużyny.

"Pierwszy rok w Reims i wejście do „Drużyny Nadziei”, drugi rok i udział w reprezentacji Francji. To chyba nieźle. A jeszcze wcześniej była kadra B w meczu z Luksemburgiem czy z kimś innym. Oficjalnie zostałem wówczas uznany za Francuza; urodzony we Francji z rodziców cudzoziemców miałem prawo wyboru po ukończeniu 21 lat i wybrałem obywatelstwo francuskie" - wspominał w autobiografii.

1956 był rokiem, który stał pod znakiem Klubowego Pucharu Europy. To właśnie w tym okresie zainteresowanie osobą Raymonda wykazał Real Madryt. Ubiegał się o niego również AC Milan, jednak korzystniejsze warunki przedstawili Królewscy. Najważniejszym była kwestia zmiany klubu. Po trzech latach gry w Mediolanie nie byłby wolnym zawodnikiem, powrót do Francji uzależniony byłby od transferu do francuskiego klubu. Hiszpanie mieli zaś tylko jeden problem, mianowicie "prawo Moscardo", które zezwalało na zatrudnianie jednego piłkarza cudzoziemca.

Jeszcze przed odejściem do Realu, Raymonda czekał finałowy mecz Pucharu Europy przeciwko... Realowi. Stade Reims stawiło czoła drużynie Królewskich na stadionie Parc des Princes. Pierwotnie Kopa miał w nim nie wystąpić, lecz zagrał, aby ludzie nie mówili, że osłabia drużynę, bo jest w stałym kontakcie z rywalem.

Na dwadzieścia minut przed końcem Reims prowadziło 3:2, jednak w ostatecznym rozrachunku przegrali 3:4. Był to wielki spektakl piłkarski, którego wisienką na torcie były popisy wirtuoza futbolu - Alfredo Di Stefano, przyszłego kolegi klubowego Raymonda.

Kopa wsród najlepszych, czyli trzy Puchary Europy

W sierpniu 1956 roku Raymond dołączył do drużyny Królewskich. Przeprowadził się tam z żoną oraz dwuletnią córeczką. Nowe miejsce, nowy start, całkowicie inny rytm życia niż we Francji, nie okazały się żadną przeszkodą.

Drużyna dobrze go przywitała, szybko złapał dobry kontakt z innymi zawodnikami. W swoich wspomnieniach jednych opisuje bardzo ciepło, innych mniej, jak chociażby Di Stefano, którego po części uważał za "niezrównoważonego", ze względu na brak wychowania i niekiedy pogardliwe traktowanie szarych ludzi.

Komplementował również Ferenca Puskasa, który po trudnym okresie odbudował się w Realu, ale w jakim stylu! Kopa podkreślał, że nigdy w życiu nie widział człowieka, który tak wypruwał sobie żyły, aby dojść do swojej dobrej dyspozycji.

A gra w Madrycie nie była prostą sprawą, nie każdy potrafił poradzić sobie z presją. W tym momencie warto wspomnieć o jednym z najlepszych piłkarzy tych czasów - Brazylijczyku Didim. Przyszedł do Realu i nie dał sobie rady. Był to zawodnik, który stworzył Pelego i Garrinchę fantastycznymi podaniami. Na domiar złego, podobno Didiego nie akceptował Di Stefano i po nieudanym sezonie, utalentowany pomocnik musiał opuścić Madryt.

Niewątpliwie Real zapisał się trwałymi zgłoskami na karcie życia Raymonda. Z tym klubem sięgał trzykrotnie po coś, czego nie osiągnął w Reims, mianowicie Puchar Europy. Zdobywał go sezon po sezonie.

Najważniejszym dla niego był ten z 3 czerwca 1959 roku, kiedy to stanął naprzeciwko Reims w Stuttgarcie. Dzięki temu stał się pierwszym francuskim piłkarzem, któremu dane było wznieść to trofeum.

Jego dobra postawa w Realu zaowocowała zdobyciem Złotej Piłki 1958, którą magazyn "France Football" przyznawał najlepszemu zawodnikowi w Europie. Stawał na podium w każdej z czterech pierwszych edycji plebiscytu (1956-1959).

"Pod koniec trzyletniego okresu kierownictwo Realu zaproponowało mi podpisanie pięcioletniego kontraktu na 100 milionów. Dwadzieścia milionów rocznie! Odmówiłem. Musiałem wracać do Reims, bo ważne sprawy handlowe wymagały mojej obecności we Francji. Prasa paryska podała, że wytwórnia soków owocowych 'Kopa' bankrutuje. Wstrzymano kredyty bankowe, zapanowała panika, moja obecność we Francji była absolutnie niezbędna" - wyjaśnił po latach.

Powrót do domu

Raymond wrócił do kraju, gdyż nie miał większego wyboru. Gra nie sprawiała mu tak wiele przyjemności jak wcześniej - głównym powodem były częste kontuzje kostek. Z tego powodu zapadł również na artretyzm. Jego kostki stały się głównym celem obrońców drużyn przeciwnych. Chamskie wejścia powodowały ciągły ból - to nie byli zwykli obrońcy, to byli prawdziwi żniwiarze.

- Raymond, nie gniewaj się, to nie moja wina. Kazano mi to zrobić. Trener zmusił mnie, abym cię wyłączył z gry. Gdybym tego nie zrobił, straciłbym miejsce – powiedział mu kiedyś jeden z rywali.

Zespół po czasie obniżył loty, spowodowane to mogło być zwolnieniem trenera drużyny Reims, Alberta Batteuxa, który sprawował nad nią opiekę od wielu lat. Atmosfera w drużynie się popsuła, a Reims w końcu spadł do II ligi w sezonie 1963/64. Po powrocie do najwyższej klasy rozgrywkowej kibice oczekiwali od Raymonda zbyt wiele. Sądzili, że będzie grał, jakby miał nadal dwadzieścia lat.

Trenerem Reims został niegdyś fantastyczny obrońca, Bob Jonquet, którego Kopa uważał za swojego przyjaciela. Okazało się, że ten obgaduje i oczernia go za plecami. Była to prawda, ponieważ po meczu z Saint-Etienne, w którym pokazał się z dobrej strony, Jonquet obsmarował go w prasie mówiąc, że gra słabo.

- Wobec tego, panie prezesie, od dziś Stade Reims liczy jednego gracza mniej. Nie mogę w dalszym ciągu grać z trenerem który wbija mi nóż w plecy - stwierdził wtedy Kopa.

W taki oto sposób Kopa zakończył swoją piłkarską karierę. Można powiedzieć, że jedyny zawodnik, który nie opuścił klubu w biedzie, został potraktowany jak zwykły przedmiot. Nie o takie zakończenie chodziło. Jednak patrząc na to z innej strony - to tylko jeden nieprzyjemny epizod, brak tej przysłowiowej wisienki na torcie, który obsypany był pięknymi chwilami.

Gdzie zawędrowałby sceptyczny Kopa, gdyby nie wybrał się na konkurs młodych piłkarzy? Pewnie nie wyobrażał sobie wówczas, że zagra w wielkim Realu i będzie pierwszym Francuzem, który wzniesie Puchar Europy. Uwieńczeniem wszystkiego było trzecie miejsce na mistrzostwach świata z reprezentacją Francji, która z galijskim kogutem w herbie tegoż brązu, dokonała niesamowitego wyczynu jak na tamte czasy.

W 2004 roku Kopa wybrany został na słynną listę Pelego - setki najlepszych żyjących piłkarzy. Jak widzimy, życie pisze różne scenariusze, a na pewno Kopa nie sądził, że będzie to nieprawdopodobna przygoda nie z tej ziemi, jak ta, która spotkała Louis de Funesa w filmie "Kapuśniaczek".

Źródło artykułu: RetroFutbol