Słowa znane każdemu Polakowi, nawet temu, któremu nie do końca po drodze z piłką. Moment historyczny, z kontekstem już niemal mistycznym, moment narodzin najlepszej drużyny w historii rodzimego futbolu. O awans na swoje drugie (i jakże udane) mistrzostwa Świata Polacy walczyli jednak od ostatnich sekund spotkania z Anglią. Co zatem działo się przez pozostałych 89 minut, które na ekranach goszczą znacznie rzadziej?
Okoliczności są powszechnie znane. Po dwóch zwycięstwach u siebie Polakom wystarczał remis. W Anglii, zwłaszcza po zdemolowaniu w poprzednim spotkaniu Austrii 7:0, nikt nie wyobrażał sobie innego rezultatu niż przekonujące zwycięstwo gospodarzy.
Biało-Czerwoni byli aktualnymi mistrzami olimpijskimi, jednak wtedy był to turniej drugiej kategorii, gdzie zawodowe reprezentacje wysyłały tylko państwa bloku wschodniego. Na występ na mundialu czekaliśmy ponad 30 lat. Anglicy z kolei 7 lat wcześniej triumfowali na mistrzostwach, zaś gdy już startowali w eliminacjach - zawsze się przez nie przeprawiali.
ZOBACZ WIDEO: Robert Lewandowski zabrał głos ws. kontuzji. Wróci na hit z Realem?
Skład Polaków nie był żadnym zaskoczeniem. Nasi zawodnicy w identycznym zestawieniu grali poprzednie mecze z Walią i Holandią. Ustawieniem zespołu było płynne 4-3-3, z bardzo ruchliwymi napastnikami, często zamieniającymi się pozycjami i schodzącymi w głąb pola.
Anglicy ułożyli swoich zawodników w identyczną formację. Tu cechami charakterystycznymi było nieco większe przywiązanie do pozycji i operowanie dłuższymi piłkami. Anglia, która zdobyła mistrzostwo świata, była określana mianem "wingless wonders". Aż do końca kadencji Alfa Ramseya się to nie zmieniło - w ofensywie piłkarze z Wysp Brytyjskich grali wąsko, rzadko szukając rozciągania gry na flanki.
Głównym zadaniem Polaków było jak najdłuższe utrzymywanie się przy piłce. Jan Tomaszewski, przytaczając później założenia na ten mecz, wspomniał słowa Kazimierza Górskiego z odprawy: - Tak długo, jak długo my mamy piłkę, tak długo nie mają jej oni.
Nasi zawodnicy wzięli to sobie do serca. Na początku Tomaszewski starał się wyprowadzać piłkę krótkimi podaniami do boku, na schodzących bardzo szeroko bocznych obrońców. Anglicy jednak szybko połapali się w tym schemacie i podchodzili wysoko.
I Szymanowski i Musiał dostawali pierwsze piłki blisko linii bocznej, mając niewielkie pole manewru - strata zaś groziła przejęciem piłki bezpośrednio w okolicy pola karnego. Nie chcąc ryzykować, już po kilkunastu minutach Polacy rozpoczynali akcje od bramki dłuższymi zagraniami. Anglicy sami zresztą to wymuszali - w momencie, kiedy Tomaszewski wybijał piłkę z piątki, napastnicy rywala pochodzili nieomal pod linię pola karnego.
Jednak i Anglikom zdarzały się wpadki przy próbach pressingu oraz błędy w ustawieniu przy kontrach Polaków. Ciężar gry w większości momentów brał na siebie Deyna, który prezentował się jako zawodnik potrafiący wytrzymać atak rywala i utrzymać się przy piłce oraz nieco ją podholować, czym stwarzał sobie szansę na podania atakujące.
Znaczna większość prób ataku pozycyjnego Polaków przechodziła przez niego, do czego zresztą on sam zmierzał, bardzo często schodząc po piłkę głęboko, tak, aby obrońcy mieli możliwość zagrać mu prostsze i bezpieczniejsze podania.
Innym sposobem na grę Polaków były szybkie akcje skrzydłami. Szymanowski i Musiał byli zwykle mniej naciskani przez rywali, którzy z pressingiem skupiali się na środkowych strefach. Mieli oni możliwość przebiec z piłką kilkanaście metrów i dostarczyć ją dalej wzdłuż skrzydła.
Z tego brała się wyraźna asymetria w poczynaniach Biało-Czerwonych. Ćmikiewicz pełnił w dużej części funkcje asekuracyjne, trzymając się blisko środka, zaś Kasperczak chętnie przemieszczał się wyżej i bardziej do boku. Dzięki temu prawoskrzydłowy mógł grać znacznie bliżej środka. Z kolei po stronie Ćmikiewicza Gadocha schodził głębiej.
W efekcie nominalne 4-3-3 Polaków często przechodziło bardziej w 4-4-2. Ciekawostką było to, że Lato, grający zwykle na prawej stronie, bardzo często ustawiał się centralnie, starając się wykorzystać to, ze Gadocha był bardziej cofnięty. Na opuszczaną przez kolegę ze Stali Mielec flankę przenosił się Domarski.
Jak wspomniano , ustawienie Anglików było mniej płynne. Zawodnicy ofensywni byli ustawieni wąsko. Boczni obrońcy gospodarzy byli znacznie bardziej aktywni przy wyprowadzaniu piłki, jednak sytuacje, kiedy zapewniali szerokość, były rzadkie. Modelowe wyprowadzanie akcji od bramki polegało na krótkiej piłce od Shiltona do obrońców, którzy natychmiast przerzucali ją w strefę zagrożenia - na naszą połowę, na wprost od bramki Tomaszewskiego.
Anglicy szukali starć bezpośrednich. Dysponowali przewagą w pojedynkach zarówno w powietrzu, jak i na ziemi. Dla Polaków groźne były dośrodkowania - napastnicy rywali dochodzili dzięki nim do sytuacji strzeleckich. Także przy akcjach na murawie Anglicy okazywali się lepsi technicznie i skuteczniejsi w podaniach na małej przestrzeni.
Polacy nadrabiali pracowitością, starając się tworzyć przewagi liczebne w defensywie. Nawet napastnicy schodzili w okolice pola karnego, by powstrzymać nawałnicę Anglików, która trwała przez ostatnich naście minut pierwszej połowy. Nasi zawodnicy ograniczali się już tylko do wybijania piłek jak najdalej od bramki. Tak udało się dotrwać do przerwy.
W przerwie Górski położył nacisk na uspokojenie podopiecznych. Ostatni kwadrans był w naszym wykonaniu fatalny, ale w początkowej fazie gry nasi zawodnicy grali bardzo stabilnie, byli w stanie wyprowadzać akcje, bez ograniczania się do przeszkadzania. Duga połowa zaczęła się w podobnym stylu; nasi wrócili do gry, a napór Anglików zelżał. Ponownie byliśmy w stanie utrzymywać się dłużej przy piłce.
W 57. minucie dało znać o sobie to, co wkrótce stanie się symbolem reprezentacji - błyskawiczne przejście z ataku do obrony i wyprowadzenie akcji. Mocno stojący na nogach i skuteczny w pojedynkach na małej przestrzeni Lato zaatakował Huntera, zbierającego wybitą przez naszych obrońców piłkę. W typowym dla siebie stylu wypuścił ją daleko przed siebie, szybko odstawiając angielskiego obrońcę. Domarski doskonale zapewnił szerokość do rozegrania, a Jan Ciszewski mógł wykrzyczeć zdania, od których zaczął się ten tekst.
Z prowadzenia nie cieszyliśmy się zbyt długo. W stosunkowo niegroźnej sytuacji Musiał starł się z Petersem na granicy pola karnego, zaś arbiter dał Anglikom szansę na wyrównanie poprzez rzut karny. Od tego momentu gra pod wieloma względami zaczęła przypominać tę z końcówki pierwszej połowy. Anglicy nadal kierowali piłkę w okolice naszego pola karnego - my tworzyliśmy przewagę liczebną w obronie, rozpaczliwie ich blokując.
Niezależnie od obronionych strzałów, na uznanie w tym momencie zasługiwał Tomaszewski, który - widząc problemy naszych obrońców - starał się w powietrzu wypiąstkować dośrodkowania; mniej lub bardziej umiejętnie, ale mimo wszystko skutecznie.
Polacy jednak, mimo tego naporu, byli w stanie konstruować ataki. Deyna do spółki z Ćmikiewiczem utrzymywali się przy piłce, zaś Domarski z niezłymi wynikami walczył w powietrzu o wybijane przez obrońców piłki. Brylował zwłaszcza Lato, który przy cofniętych dwóch pozostałych napastnikach czekał na szpicy na dalekie zagrania.
Samodzielnie udawało mu się też konstruować akcje. Nie błyszczał w tym spotkaniu techniką, jednak był w stanie mijać rywali prostymi środkami. Przy wysokiej obronie Anglików wystarczało, że wypuszczał piłkę na wolne pole i doganiał ją sprintem, wyprzedzając rywala.
Dzięki tego typu manewrom Polacy mieli w końcówce dwie dobre okazje na strzelenie zwycięskiej bramki. Przy jednej z tych akcji Lato wychodził sam na sam, zaś Anglików utrzymał w grze McFarland, rzucając się na naszego napastnika w stylu zawodnika rugby. Ówczesne przepisy nie przewidywały za to usunięcia z boiska.
Alf Ramsey zwlekał ze zmianami, co później często mu wytykano. Na finałowe 5 minut na boisku pojawił się Kevin Hector, zmieniając Chiversa. Niewiele brakowało, a zmieniłby też bieg historii. Nie poprawił on gry Anglików, która w ostatnich minutach była już bardzo chaotyczna, jednak przy rzucie rożnym znalazł się niepilnowany w polu karnym na piątym metrze. Jego strzał trafił jednak prosto w stojącego na linii obrońcę, dobitka minęła bramkę. Polacy obronili tym samym piłkę meczową. Była to ostatnia akcja Anglików. Chwilę po niej z ust Jana Ciszewskiego padały kolejne znane wszem i wobec frazy.
Wielokrotnie określało się ten mecz mianem "Cudu na Wembley". Owszem, Anglicy mieli mnóstwo szans i mogli wysoko wygrać. Polacy jednak także stworzyli sobie okazje na strzelenie kolejnego gola w tym spotkaniu. Poza ofiarnością i odrobiną szczęścia widoczny był dobry plan na grę, który mimo wszystko ograniczał liczbę sytuacji gospodarzy i nie pozwalał im na atakowanie większą liczbą graczy.
Biało-Czerwoni odgryzali się szybkimi atakami, pokazując dużo wzajemnego zrozumienia i kreatywności. Te cechy przyniosły świetnie wyniki kilka miesięcy później na mistrzostwach świata.
Polacy już wcześniej grali znakomite spotkania (u siebie z Anglią i Walią), potwierdzając tym samym, że zbliżają się do światowego topu. Z uwagi na swoją dramaturgię i mimo wszystko sensacyjny wynik, to ten mecz zapisał się na stałe w zbiorowej pamięci. Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że nawet w wypadku porażki dla polskiej piłki nadeszłyby złote czasy.