Mecz zaczął się źle, od kontuzji Arkadiusza Milika. Ale nagle - zupełnie niespodziewanie – zrobiło się tak dobrze, że aż trudno było uwierzyć, że to w ogóle gra reprezentacja Polski. Z wielką łatwością ładowaliśmy Ukrainie gola za golem, a to w końcu jest niezła drużyna i całkiem dobrzy piłkarze. To co, w takim razie, ten mecz powiedział nam o prawdziwej sile Biało-Czerwonych?
Gdyby sądzić po samym początku piątkowego meczu z Ukrainą i po ostatecznym wyniku (3:1) (więcej o spotkaniu TUTAJ), to moc reprezentacji Polski jest taka, że klękajcie narody. Bój się Holandio, bój się Austrio, bój się Francjo! Idziemy po was.
Brawa dla naszej drużyny za wygraną, za gole, za determinację i wolę walki. Bohaterem meczu z Ukrainą był znakomity Łukasz Skorupski. Takie zwycięstwo przed Euro na pewno jest ważne i na pewno doda zawodnikom pewności siebie. Nie zwariowałem, nie będę wybrzydzał na tak efektowną wygraną.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: kuriozalny błąd w finale! Na szczęście jej wybaczyli
Ale tak już zupełnie poważnie, to nie przesadzajmy z triumfalizmem, nie przeceniajmy tego wyniku, nie zatrujmy się nim. Nie ufajmy mu. Bo jeszcze zbyt dobrze pamiętamy, jak grała kadra przez kilkanaście ostatnich miesięcy. A to nie jest choroba, która przechodzi jak katar. Czyli po tygodniu.
Dlatego trochę nie ufam temu, co zobaczyłem w piątkowy wieczór na Narodowym. Doceniam Polaków, chwalę, ale twardo stąpam po ziemi. Byłoby fatalnie gdybyśmy nagle nakręcili się wszyscy niepotrzebnie. Lepiej dziś być ostrożnym, a święto piłki zrobić sobie za tydzień, po meczu z Holandią na Euro.
Zresztą mam wrażenie, że nikt się jednak tak na poważnie nie nakręci. Napięcia i dmuchania balonika przed Euro 2024 nie ma, bo i nadziei wielkich nie ma. Bo niby skąd miały się wziąć? Przecież przegraliśmy kompromitująco i bez stylu słabiutką grupę eliminacyjną, a w barażach czuwała nad nami Opatrzność Boża i długie ręce Wojtka Szczęsnego.
Przed wielkimi turniejami zawsze spoglądaliśmy z nadzieją w kierunku Roberta Lewandowskiego. No bo kto jak kto, ale on - najlepszy polski piłkarz czasów nowożytnych - zawsze może pociągnąć drużynę. Tyle tylko, że "Lewemu" na mistrzostwach z reguły nie szło tak samo jak całej drużynie. Jak ona grała słabo, to i Robert nie robił różnicy. Jak grała dobrze, np. jak za Adama Nawałki we Francji w 2016 roku, to liderem na boisku był Kuba Błaszczykowski, a nie "Lewy".
Ale turniej Euro 2024 w Niemczech jest jedną z ostatnich szans dla Lewandowskiego, by jego wymierne osiągnięcia w reprezentacji nie wyglądały tak ubogo. Trochę na zasadzie: teraz albo nigdy.
Co ciekawe, warto zauważyć, że reprezentacja Polski całkiem dobrze funkcjonowała na boisku bez Lewandowskiego. I nie jest to pierwszy taki przypadek. To oczywiście nie oznacza, że "Lewy" miałby nie grać, albo wchodzić z ławki. Nie, co to, to nie. Ale to bardziej odpowiedź na pytanie czy istnieje życie w kadrze po Lewandowskim? Otóż istnieje, mamy kolejny dowód.
A co z trenerem? Brawo za wynik, za to co widzieliśmy na boisku. Gorzej z tym, co poza boiskiem. Choroba selekcjonerów już dopadła Michała Probierza. Nie dziwi mnie to. Przed każdym wielkim turniejem z przykrością się patrzyło jako kolejni trenerzy reprezentacji przegrywają ze stresem. I robią, albo mówią, głupstwa.
W 2002 Jerzy Engel jechał na mundial do Korei po... mistrzostwo świata. Tak zapowiadał. Pamiętam, jak w 2006 roku "zamroziło" na amen Pawła Janasa. Nie poznawał ludzi, bał się świata, na konferencję prasową wysłał kucharza.
Przed 2012 Smudę tak skuło, że nie mógł zdania sensownie sklecić, choć biorę poprawkę, że u niego ogólnie, z formułowaniem myśli w słowa nie było najlepiej. Nawałka w 2018 w Rosji, to wpadł na haniebny pomysł, by stosować kompromitujący "niski pressing". I polscy piłkarze, w ostatnim meczu, już o pietruszkę, zamiast atakować Japonię i strzelać gole stali na swojej połowie niczym nasze wojska w krzakach pod Grunwaldem.
A pamiętacie Michniewicza w Katarze? Wszędzie wietrzył spisek, wyglądał czy "pan premier przyleci" i unurzał nas w piłkarskim wstydzie, bo brzydziej się w piłkę nożną grać już nie da.
Probierz też już ma symptomy ukąszenia, choć nie wiem, czy stresem, czy czymś innym. Przed meczem z Ukrainą selekcjoner rozpoczął krucjatę z hejtem (którego nie ma) wobec reprezentantów, czyli walkę z wiatrakami. W tej jego donkiszoterii niektórzy doszukują się sensu (że niby biorąc gromy na siebie, Probierz zdejmuje presję z piłkarzy). Ale to ślepa uliczka. Akurat z sensem ma to mało wspólnego.
Też mało wspólnego - ale z wiarygodnością - miały tłumaczenia Probierza, że jego sposób ogłoszenia składu kadry na Euro, to wcale nie była - jak mogło się wydawać - zrobiona na chama promocja prywatnego pola golfowego, tylko... niespodzianka.
No bo on lubi robić niespodzianki. I taką właśnie zrobił. No zuch prawdziwy. A gdy został za tę prywatę powszechnie skrytykowany, zaczął używać wymówek przygotowanych przez PR-owca z PZPN. Że to jeszcze nie było to prawdziwe ogłoszenie kadry na Euro, bo prawdziwe to będzie dopiero w niedzielę, gdy selekcjoner odrzuci dwóch zawodników. Śmieszne.
Albo że wszystko odbyło się zgodnie ze sztuką, bo skład został nie tylko lapidarnie odczytany (same nazwiska piłkarzy) przez Probierza, ale równolegle ogłoszone to zostało na "X PZPN. A tam wszystkie grafiki i loga sponsorów już się pojawiły, więc o co się czepiać? Jakież to żałosne.
Mam tylko nadzieję, że po meczu z Ukrainą selekcjoner się w końcu poczuje lepiej, uspokoi, skoncentruje na sprawach najważniejszych. Bez szukania afer, bez knucia, bez szukania spisków.
Piłka nożna jest piękna sama w sobie, nie trzeba jej na siłę uatrakcyjniać takimi słabymi akcjami. Cieszmy się nią, za tydzień rozpoczyna się w Niemczech wielka futbolowa uczta. Jesteśmy zaproszeni na ten bal, nie zepsujmy go polskimi kłótniami.
Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty