Słowak rozegrał jak dotąd 270 meczów w PKO Ekstraklasie, a po krótkiej przygodzie w lidze cypryjskiej jest obecnie na etapie poszukiwania nowego klubu i poważnie bierze pod uwagę powrót do występów w Polsce. Na razie jednak trenuje indywidualnie i śledzi uważnie mecze Euro 2024.
Napisali piękną historię
- Długo myślałem, jak to możliwe, że Słowacy bez wielkich nazwisk są w stanie grać lepszą piłkę i doszedłem do wniosku, że chodzi tutaj o podejście do meczów. Polacy stawiają na umiejętności indywidualne, ale dzisiaj takie myślenie się nie sprawdza. Nie tylko przykład Słowacji pokazuje, że bardziej liczy się dyscyplina taktyczna, dobry pressing i równa praca całego zespołu. Nie jestem w środku, więc nie wiem, jaki dokładnie pomysł ma trener Probierz, ale na boisku niewiele z tego wychodzi. Polacy nie zagrali słabo, ale wiadomo, że wszyscy oczekiwali czegoś więcej. Wydawało mi się, że wasza kadra będzie w stanie wyjść z grupy, bo przecież macie drużynę złożoną z wielkich gwiazd - przyznaje Robert Pich, ofensywny pomocnik pochodzący ze Słowacji.
W niedzielę Słowacy pożegnali się z Euro 2024, choć jeszcze w 90. minucie meczu z Anglikami prowadzili 1:0. Najpierw do dogrywki doprowadził Jude Bellingham, a kilka minut później marzenia Słowaków zakończył Harry Kane.
ZOBACZ WIDEO: "Prosto z Euro". Grają pod ogromną presją. Jak zareagowali Anglicy po awansie?
- Z jednej strony na Słowacji panuje smutek, bo nie wykorzystaliśmy wielkiej szansy na wyeliminowanie Anglików, ale z drugiej strony nikt nie spodziewał się aż tak dobrej gry naszej drużyny. Nasza kadra zagrała naprawdę dobry turniej i mało brakowało, by osiągnąć historyczny sukces. To wszystko zaskakuje, gdy przypomnimy sobie, że jeszcze podczas eliminacji duża część kibiców ostro krytykowała selekcjonera. Ostatecznie zrobił jednak swoją robotę i dziś ma spokojną pozycję - przyznaje Pich.
Co dalej z karierą? Mówi o absurdach
35-letni zawodnik zakończył już swoją półroczną przygodę w cypryjskim Othellos Athien. Choć zespół spadł z ligi, to sam uznaje transfer z Legii za dobry pomysł.
- Pojechałem tam grać i ten cel udało się zrealizować. Na własnej skórze doświadczyłem jednak tego, że Cypr to bardzo egzotyczne miejsce do gry w piłkę. Wszyscy kojarzą tę ligę, ale niewiele osób zdaje sobie sprawę, co tam się dzieje, a takich rzeczy jak tam nie doświadczyłem jeszcze nigdy. W trakcie rozgrywek prezes klubu wyrzucił trenera i dał zawodnikom wolną rękę w rozwiązaniu kontraktów. To cud, że zdołaliśmy dograć sezon do końca, a ja otrzymałem pełne wynagrodzenie - przyznaje.
Zawodnik nie ma problemu, by dzielić się niespodziewanymi doświadczeniami, które przytrafiły mu się podczas kilku miesięcy gry na Cyprze. Nie ma się więc co dziwić, że dziś chętnie wróciłby do polskiej ekstraklasy lub zagrał w lidze słowackiej.
- O skali absurdu świadczy choćby to, że jeden mecz przegraliśmy walkowerem z powodu tego, że na stadionie nie było… lekarza. Dowiedzieliśmy się o tym tuż przed meczem, gdy oba zespoły były już na murawie. Długo nie wiedzieliśmy o co chodzi, a po 15 minutach oczekiwania odgwizdano walkower. Do dziś nie wiem, czy palców nie maczała w tym drużyna przeciwna. Nie była to zresztą jedyna absurdalna sytuacja. Podczas meczu z Arisem Limassol wyszedłem sam na sam z bramkarzem, po czym zostałem podcięty od tyłu przez obrońcę. Jeszcze nigdy tak ewidentnie nie sfaulowano mnie w polu karnym. Choć na Cyprze obowiązuje VAR, to nikt nawet nie zechciał tego sprawdzić, a gra toczyła się dalej. A przecież obrońca podciął mnie i nawet nie dotknął piłki. Nawet bramkarz rywali śmiał się i mówił mi, że muszę się przyzwyczaić do takich rzeczy, bo to codzienność w tej lidze - dodaje.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Ronaldo skomentował wielką wpadkę
Francuzi zaskakują: Nic się nie zmieni