Marcin Kikut to jedna z legend Lecha Poznań, w którym grał w latach 2006-2012 m.in. z Robertem Lewandowskim. Dwukrotnie wystąpił także w reprezentacji Polski. Jeszcze w trakcie kariery pomyślał o swojej przyszłości, co jest bardzo rzadkie wśród piłkarzy. Został biznesmenem, ale sam zaznacza, że dostał lekcję życia. Teraz chce pomagać zawodnikom, którzy czują się zagubieni przez systemowe zaniedbania.
Arkadiusz Dudziak, WP SportoweFakty: Jak to się stało, że piłkarz zajął się hotelarstwem?
Marcin Kikut, były reprezentant Polski i piłkarz m.in. Lecha Poznań: Namówił mnie kolega z czasów juniorskich. Miałem pieniądze, więc razem ze wspólnikiem, zainwestowałem w system hotelowy, apartamenty na wynajem. To było jeszcze wtedy w Polsce w powijakach. Ale najpierw jeszcze łączyłem grę w piłkę z tym biznesem, do 2015 byłem profesjonalnym piłkarzem, a później zacząłem funkcjonować aktywniej w tym projekcie.
Nie korciło, żeby pójść w trenerkę, jak niektórzy koledzy?
Korciło, zrobiłem nawet kurs trenerski B+A, to była pierwsza edycja szkoły trenerów. Próbowałem szukać swojej drogi, odpowiedzieć na pytanie, co ja chcę robić po karierze. Serce podpowiadało, żeby zostać jakoś przy futbolu. Byłem trenerem orlików, później szkoleniowcem seniorów w czwartej lidze. Wiele nad tym myślałem i... ostatecznie postanowiłem jednak pójść w biznes.
ZOBACZ WIDEO: Klątwa Harry'ego Kane'a? "Nie miał dobrej formy na tym turnieju"
Dlaczego, co o tym zdecydowało, skoro na początku było nawet tak, że siedział pan na recepcji?
Tak, to było olbrzymie wyzwanie i coś kompletnie nowego. Tutaj jednak o sobie dał znać charakter sportowca, lubiłem sprawdzać się w nowych rzeczach. Motywowała mnie możliwość rozwoju. Na początku jeździłem po 3,5 godziny na budowę w jedną stronę. Teraz śmieje się, że byłem trochę zmaltretowany, bo piłkarze śpią sobie do ósmej, później mają trening, a ja wstawałem o piątej.
Bardzo kręciło mnie to, że podobnie jak w piłce, mogłem tworzyć coś dla ludzi. Na boisku jesteś doceniany, kibice cię wspierają, a po karierze to wszystko nagle się kończy. W hotelarstwie mogłem to przełożyć na nowe realia. Mogłem identyfikować ten hotel z sobą, tworzyć dla ludzi coś fajnego.
Oczywiście, nie miałem na początku żadnych tak zwanych "twardych" kompetencji, tylko "miękkie" z piłki. W ogóle byli zawodnicy mają sporo takich rzeczy, mogą zarządzać grupą ludzi, adaptować się do różnych sytuacji, tylko nie są tego świadomi. Ja miałem doświadczonego wspólnika, którego podpatrywałem. Siedziałem w recepcji, zarządzałem drobnym zespołem technicznym i gastronomicznym.
Słyszałem jednak, że pojawiły się kłopoty.
Tak, mieliśmy się rozwijać, mieć markę, która obejmowałaby kilka hoteli. Jak to w spółkach bywa, sporo rzeczy się pogmatwało. Zaznałem lekcji życia w biznesie, pojawił się konflikt wspólników. Trochę ta historia mnie boli, ale cały czas podchodzę do rzeczy z optymizmem i charakterem walki. To wyniosłem ze sportu, bo też podnosiłem się z kontuzji.
Miałem mocny start, a później zaczął się bolesny upadek. Podobnie jak w karierze piłkarskiej. Tworzyłem hotel przez kilka lat z ogromną dbałością, wkładałem w to serce, ale musiałem go oddać właścicielom. Wiem jednak, że ta porażka obrodzi w kolejne sukcesy.
Wydajesz się być jedną z osób, która doskonale poradziła sobie po karierze, miała na siebie jakiś pomysł. To spora rzadkość. Jak obserwujesz swoich kolegów z piłki, to w czym tkwi problem?
Ależ skąd, nie będę teraz pudrował sytuacji i mówił, że jestem milionerem. Też mam swoje problemy. Zmagam się ze skutkami działań jednej spółki, więc mimo wielkich obrotów nie mam kokosów na koncie. W moich decyzjach było sporo emocji, błędów, nie wszystko było świadome.
Okej, to z czego wynikają problemy?
Koledzy, przyjaciele, czasem rodzice, a także menadżerowie, potrafią mieć negatywny wpływ. Przeszedłem w życiu wiele. W klubach zawsze brakowało wsparcia psychologicznego, ale teraz się to zmienia. Nikt nie uczył młodych chłopaków, jak radzić sobie z pieniędzmi. Dlatego chcemy uruchomić warsztaty, które pomogą piłkarzom przygotować się do "życia po życiu" pod hasłem "gra nieskończona". Chodzi często o to, by zdawać sobie sprawę, że po karierze każdy z nas musi znaleźć nową tożsamość. To może być biznes, ale najpierw warto sprawdzić, czy na pewno to jest dla mnie.
Zawodnicy generalnie żyją w bańce. Nam kazali zajmować się tylko graniem, odpoczynkiem i jedzeniem. Jesteśmy wytworzeni do generowania emocji. Nie było impulsów, by się rozwijać pozapiłkarsko. Miałem sobie w głowie takie myśli, że przecież będę grał do 36. roku życia, że mam pewien kapitał, później sobie jeszcze dorobię. Wszystko u mnie rozsypało się nagle i tylko dzięki charakterowi to udźwignąłem.
Nie każdy jest w stanie do zrobić, bo jeszcze dochodzą oczekiwania najbliższych, spadek zarobków, zainteresowania, więc łatwo wpaść w pułapkę nagłej utraty statusu. Łatwo wpaść w depresję. Brak systemowej edukacji, jak się przygotować mentalnie do zakończenia kariery.
No właśnie, jak sobie pomyślę, że w wieku 18 lat zarabiałbym kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, to też by mi to pewnie uderzyło do głowy.
Ja też tak miałem i wiem, że wydawałem irracjonalnie pieniądze. To dotyka większość chłopaków. Dlaczego mają odmówić sobie przyjemności, zwłaszcza w tym materialistycznym świecie? Masz już 19-20 lat i jesteś teoretycznie dorosły. Nikt nie będzie ci mówił, na co wydawać pieniądze. Działasz pod wpływem emocji i nie zawsze masz narzędzia i inteligencję, by się temu przeciwstawić.
Nie można oczekiwać tego, że dziewięciu na dziesięciu 19-latków będzie ogarniętych. To irracjonalne. Każdy młody człowiek czuje w takiej sytuacji, że może robić wszystko. Chodziłem też na studia i widziałem innych chłopaków, jak na nas patrzą. Wiem, że gdybyśmy się zamienili miejscami, to robiliby dokładnie to samo, bo to jest po prostu natura młodego człowieka.
A jakie pokusy dotknęło młodego Marcina Kikuta?
U mnie chodziło chociażby o samochody, czy też ubrania, a także zegarki. Restauracje też, ale dobre jedzenie to nie jest wielki błąd. Inwestowałem w różne fundusze, w giełdę. Na szczęście nigdy nie wpadłem w imprezowe towarzystwo, zagrożeniem jest także hazard.
Wspomniałeś o tym, że Amica Wronki i Lech Poznań były wyjątkowe. Dlaczego?
Amica stworzyła projekt, który spełniał niemieckie standardy. Przyszedłem do akademii w wieku 15 lat i już w 1998 roku mieliśmy bliski kontakt z chłopakami z Ekstraklasy. Mieliśmy podane wszystko na tacy. Świetne jedzenie w internacie, dożywianie w restauracji, ogromna jakość życia. Czuliśmy się wyróżnieni, myśleliśmy, że jesteśmy ważni, mimo że tak naprawdę w wieku 17-18 lat byliśmy jeszcze nikim.
To kreowało naszą mentalność. Bujaliśmy w sferze marzeń, choć oczywiście przy tym trenowaliśmy i ciężko pracowaliśmy. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów. Zbudowało to ego, które w dalszych okresach życia może być niebezpieczne. Jako 20-latek zadebiutowałem w Ekstraklasie i miałem ogromne wsparcie zarządu, dyrekcji. Byliśmy otoczeni niesamowitą opieką i byliśmy uprzywilejowani, też w szatni. Kilkunastu juniorów dołączyło ze mną do pierwszej drużyny, a część zrobiła wielkie kariery.
Z kolei w Lechu Poznań zderzyłem się z europejskimi standardami, jeżeli chodzi o kibiców, klimat i poczucie, kim jesteś w dużym mieście. Byliśmy rozpoznawalni. Lech to klub z ogromną historią i gigantyczną presją, ale fani są fanatyczni. Byliśmy wynoszeni na piedestał i to też zaburza perspektywę. To też wielkie miasto i ma swoje pokusy. W wieku 24-25 lat można zejść na złą drogę, bo kręci się wokół sporo niewłaściwych osób.
Wielokrotnie mówił pan o tym, że szatnia Amiki była bardzo specyficzna. Dlaczego?
W internacie miałem opiekę, a chłopacy w seniorach pokazali, że muszę walczyć o swoje. Udowodnili, że nikt nie będzie pomagał, bo każdy walczy o miejsce w składzie. To była dobra lekcja na początku kariery.
Chodziły nawet słuchy, że ktoś dosypał ci coś do drinka.
To był "żarcik" naszego kolegi. Spowodował niezłe komplikacje. Miałem urwany film i nic z tamtej nocy nie pamiętałem. To wydarzenie uświadomiło mi, że nie mam w szatni przyjaciół, lecz znajomych. Niewielu miałem bliskich kolegów, z jednym przyjaźnię się do dziś. Zdałem sobie sprawę, że to dżungla i że silniejszy wygra. Musiałem udowodnić swoją jakość nie tylko na treningu, ale także poza boiskiem. Musiałem potrafić się przeciwstawić ikonom, szanowanym piłkarzom. Miałem też starcie z wicekapitanem.
Należało pokazać charakter, bo inaczej taki młody zawodnik został stłamszony. To się odbijało później na formie piłkarskiej i w konsekwencji zesłaniem na ławkę rezerwowych, później na trybuny, a następnie zmianą klubu na słabszy. Obroniłem się także dlatego, że trenerem był Maciej Skorża. Wypracowałem sobie wsparcie zarządu jeszcze z czasów juniorskich i to pomogło mi w Lechu za kadencji Franciszka Smudy, który chciał mnie wytransferować z klubu.
Lech Poznań w sezonie 2010/11 przełamał złą passę polskich klubów w europejskich pucharach. Wasze mecze z Juventusem, zwycięstwo z Manchesterem City i awans do 1/16 Ligi Europy do dziś pozostają w pamięci. To była najlepsza ekipa w historii nowożytnej polskiej piłki klubowej?
Przypomniałbym jeszcze to, co się działo dwa sezony wcześniej, bo w 2008 roku odpadliśmy z Udinese, graliśmy z Deportivo i Feyenoordem. To była prawdziwa drużyna. Po mistrzostwie Polski dołożyliśmy fazę grupową Ligi Europy, która była praktycznie jak Liga Mistrzów, a i tak wyszliśmy z tej grupy. To stanowiło przyczynek do tego, by polskie kluby uwierzyły w swoje możliwości.
W tej drużynie grał także Robert Lewandowski. Od początku było wiadome, że on zrobi tak wielką karierę?
Nie. W życiu nie powiedziałbym, że osiągnie aż tyle. Było w nim widać olbrzymi potencjał piłkarski, charakterologiczny. Nie było to jednak coś gigantycznie ponadprzeciętnego. Owszem, był bardziej utalentowany niż większość jego rówieśników, ale nie aż tak. Dokładał do tego znakomity mental, co go wyróżniało jako młodego gracza.
Czyli Robert Lewandowski dobrze odnalazłby się w takiej szatni, jak ta w Amice Wronki? Miał na tyle silny charakter?
Tak, odnalazłby się bez problemu. Tragiczna śmierć ojca bardzo go wzmocniła. Był bardzo silny, był w związku i nie miał za dużo dodatkowych pokus. Wiedział, o co i dla kogo walczy. Zresztą w Lechu też nie było lekko, była mocna szatnia, istniały pewne podziały. Robert sobie świetnie z tym poradził.
Co jeszcze pozwoliło mu się wznieść na tak wysoki poziom?
Ponadprzeciętna determinacja, zawziętość i wiara w siebie.
Dlaczego w 2012 roku, po sześciu latach, odszedłeś z Lecha?
Poczułem wypalenie. Lech przechodził transformację, a ja szukałem dalszych wyzwań. Miałem 29 lat i trochę zabrakło mi dojrzałości w podejmowaniu decyzji. Chciałem zasmakować innej ligi, nowych realiów.
Wylądowałeś w Ruchu Chorzów. Czemu ten transfer poza Polskę się nie udał?
Nastąpiła zmiana i w okolicach Euro 2012 z rynku zawodnika zrobił się rynek menadżera. Ja ten aspekt zaniedbałem, zgubiłem stabilizację. Podpisałem papiery z niewłaściwym menadżerem, zrezygnowałem z poprzedniego. Zaburzyłem system opieki.
Zadziałała też podświadomość i działałem na emocjach, co często w wypadku strategicznych decyzji kończy się tragicznie. Przez pół okienka letniego nie było żadnej oferty. Były dyrektor wyświadczył mi niedźwiedzią przysługę i powiedział, że w Ruchu szukają obrońcy. Nie mnie, tylko potrzebowali załatać dziurę. Już wtedy powinna mi się zapalić czerwona lampka, ale zabrakło mi kogoś, kto by mi powiedział, że to zły pomysł. Niestety, bomba wybuchła, moja kariera się załamała, a trzy lata później się skończyła.
Miałeś ofertę z Red Bull Salzburg. Tego żałujesz najbardziej w karierze, że się wtedy nie udało?
Ta oferta nie trafiła do mnie oficjalnie, ale powiedziano mi, że się mną interesują. Zaburzyłem jednak strukturę menadżerską i nikt nie chciał wchodzić w rozmowy z aktualnym menadżerem, lecz kontaktował się z byłym, a w tle pojawił się jeszcze trzeci. Nic dziwnego, że to wszystko się błyskawicznie załamało.
Jesteś generalnie zadowolony ze swojej kariery?
Z perspektywy małego chłopca z Barlinka, który marzył o grze w Ekstraklasie, na pewno zaistniałem. Po pierwszym pół roku gry w juniorach w Amice spisaliśmy sobie na kartce, jakie mamy plany. Chciałem grać w Ekstraklasie, reprezentacji, marzyłem też o lidze zagranicznej. Tylko tego ostatniego nie udało się spełnić.
Czuję, że mogłem wycisnąć więcej. W życiu jest jednak ważne, by widzieć szklankę do połowy pełną. Przez chwilę w Lidze Europy oglądało nas trzy miliony osób. Doceniam to. A to co negatywne, traktuję jak lekcję, która przyda się w życiu.
Czytaj więcej:
Wymowne słowa o Lewandowskim. "Powinien o tym pomyśleć"