14 września 1983 roku, mecz pierwszej rundy Pucharu Mistrzów. W Poznaniu Lech wygrywa z mistrzem Hiszpanii, Athletikiem Bilbao, a pierwszego gola strzela Mariusz Niewiadomski. Zaczął grać w piłkę dopiero w 15. roku życia.
- Wujek mówił, że nie mam szans coś osiągnąć tak późno startując. Tego wieczora pomyślałem o nim - mówi Niewiadomski, dwukrotny mistrz Polski (1983, 1984) i zdobywca trzech Pucharów Polski (1982, 1984, 1988) z Lechem Poznań.
Jaromir Kruk, "Piłka Nożna": Wygrana z zespołem Lecha z Athletikiem Bilbao to najlepsze wspomnienie z pana kariery?
Mariusz Niewiadomski, były gracz m.in. Lecha Poznań, Polonii Adelaide, Pogoni Szczecin, Vasalunds IF, Hapoelu Tel Awiw czy Warty Poznań: Z perspektywy czasu, tak. Teraz doceniam, że wygraliśmy z mistrzem Hiszpanii, naszpikowanym gwiazdami, w tym bramkarzem Andonim Zubizarretą. Ja poważnie za piłkę wziąłem się mając prawie 16 lat. Nawet mi się nie śniło, że będę brał udział w takich wydarzeniach - zdobywał mistrzostwo Polski, grał w europejskich pucharach przeciw znakomitym zespołom, gwiazdom, trenerom. Zubizarreta osiągnął niesamowicie dużo, z Barceloną zdobywał trofea z Pucharem Mistrzów włącznie, z reprezentacją Hiszpanii brał udział w mundialach, Euro. Mierzyłem się z nim kilkakrotnie, choćby z młodzieżówką, nawet miałem wtedy wykonywać karnego, ale piłkę wziął Darek Dziekanowski. W meczu z Athletikiem Zubizarretę zaskoczyłem strzałem głową, ale mogłem zdobyć jeszcze jednego, dwa gole więcej, tyle że byłem trochę usztywniony.
ZOBACZ WIDEO: Parada sezonu? Niewykluczone. Jak on to wyjął?!
Athletic Bilbao był wtedy nie do przejścia?
Javier Clemente, ich trener, powiedział po rewanżu z nami, że jakby trzeba było odrobić pięć, sześć goli, to by odrobili. Gdy dostawałem piłkę w Bilbao, doskakiwało do mnie dwóch, trzech przeciwników. Założyli nam szaleńczy pressing i szybko objęli prowadzenie, na 1:0 trafił Andoni Goikoetxea, ten sam, który miesiąc wcześniej złamał nogę Diego Maradonie. Baskowie nie dali nam żadnych szans, ale furory w Europie wtedy nie zrobili, bo w kolejnej fazie zostali wyeliminowani przez Liverpool.
Lech miał niezłego pecha w losowaniach, następną przygodę w pucharach zakończyli nam właśnie piłkarze The Reds. W Poznaniu pokazali, że są mocni, mieli spotkanie pod kontrolą, choć wygrali tylko 1:0. Rewanż nie pozostawił złudzeń, a na mnie imponujące wrażenie zrobił Sammy Lee. Niby miał nadwagę, ale gdy dostawał piłkę, obsługiwał kolegów fantastycznymi zagraniami. Rzucał prostopadłe podania na nos, z kolei błyskotliwy Kenny Dalglish dogrywał na boki. Dobrze łapał piłkę niepozorny Bruce Grobbelaar, w ogóle mieli pakę - na Anfield zmietli nas 4:0.
Dotarło też do pana po latach, że brał pan udział w meczach Lecha, które otwierały drogę do wielkiej kariery trenerskiej Aleksa Fergusona?
Dość szybko, bo w finale Pucharu Zdobywców Pucharów 1982/83 Aberdeen wygrało z Realem Madryt. Szkocki zespół prowadzony przez późniejszą legendę Manchesteru United był w stanie pokonać także Bayern Monachium, a w 1/8 finału rozprawił się z Lechem Poznań. Oni grali lepiej niż Athletic Bilbao i Liverpool. Gordon Strachan to się w ogóle nie zatrzymywał. U nich na stadionie biegł całe boisko za naszą kontrą, dogonił kogoś od nas, wślizgiem odebrał piłkę, wstał i przeprowadził rajd na 70-80 metrów, kończąc akcję strzałem. 30 tysięcy kibiców biło mu brawa na stojąco.
Po meczu przyszedł do nas do szatni Ferguson i pogratulował, że przegraliśmy tylko 0:2. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, kto to jest, dziś z dumą wspominam, że było się jego rywalem. W Poznaniu staraliśmy się, ale Aberdeen nam na wiele nie pozwoliło i wygrało 1:0. Można powiedzieć, że mieliśmy pecha w losowaniach, ale przecież Widzew Łódź radził sobie z potentatami na arenie międzynarodowej. Szkoda, że gdy z trenerem Wojciechem Łazarkiem wywalczyliśmy dublet, nie udało się dokonać transferów Janka Urbana i Marka Chojnackiego, którzy przyjechali na rozmowy do Poznania. W tłustych latach Lechowi zabrakło sukcesu w Europie.
Wujek był w szoku, że doszedł pan do tego w piłce nożnej?
Pewnie tak. "Nie masz szans na to, by zostać piłkarzem" - mówił, ale ja się wcale tym nie przejmowałem. Chciałem po prostu cieszyć się grą. Zacząłem późno, ale szło mi bardzo dobrze, jako 18-latek grałem w seniorach Gwardii Koszalin, potem przeniosłem się do Stilonu i dostrzegł mnie Lech. Przeskok był niby duży, ja robiłem swoje. Marzenia się spełniały, na pewno jednak zabrakło mi oficjalnego meczu w pierwszej reprezentacji Polski.
Pojawiłem się na dwóch obozach u selekcjonera Antoniego Piechniczka, wystąpiłem w sparingach z francuskimi klubami. Szkoda, że wtedy przez stan wojenny nie mogliśmy rozgrywać meczów międzypaństwowych. Na powołanie na mundial w Hiszpanii też nie mogłem liczyć, konkurencja była niesamowita, Antoni Piechniczek nie wziął nawet będącego w rewelacyjnej formie Mirka Okońskiego. "Oko", wybitny zawodnik, miał pecha, bo pominięto go w kadrze na kolejne finały mistrzostw świata w Meksyku. Nie potrafię tego pojąć, nie tylko zresztą ja. Żeby było jasne, same powołania na obozy kadry traktowałem jako wyróżnienia, poznałem Zbyszka Bońka, Włodka Smolarka, inne tuzy naszej piłki.
Brak tego 1A powetował pan sobie w kadrach młodzieżowych.
W pewnym stopniu tak. Wiele spotkań nie rozegrałem, ale rywalizowałem z wielkimi zespołami i piłkarzami. Hiszpanie zamknęli nam drogę do najlepszej czwórki w Europie młodzieżówek. Mieliśmy mocną pakę z Rysiem Tarasiewiczem, Jankiem Urbanem, Józkiem Wandzikiem, Jarkiem Bako, pamiętam debiut w młodzieżówce Gucia Warzychy. Z Hiszpanami pomógł nam Darek Dziekanowski, u siebie zremisowaliśmy 2:2, w Saragossie bramki padały w drugiej odsłonie, niestety cztery zdobyli Hiszpanie, my tylko jedną. Dwie wbił nam słynny Julio Salinas, jedną pomocnik Michel. W obronie u nich grał Luis de la Fuente, obecny selekcjoner Hiszpanów. Wygraną z Anglią w finale Euro 2024 w Berlinie mógł potraktować jako osobisty rewanż za 1984, kiedy jako piłkarz młodzieżówki w finale Euro U-21 przegrał z Albionem. Czasami wspomnienia odżywają i człowiek z sentymentem wraca do pewnych meczów. Gdy sobie myślę, przeciw komu przyszło mi grać, mogę uważać, że coś w piłce nożnej osiągnąłem. W Lechu o mnie pamiętają, w Gwardii Koszalin też. Kiedyś pojawiłem się na meczu w Koszalinie i spiker wyczytał moje nazwisko, powiedział kilka miłych słów. Przyjemnie się zrobiło.
W Gwardii spotkał się pan z Mirosławem Okońskim.
Graliśmy może w jednym meczu juniorów i Mirek został zaraz ściągnięty przez Lecha. Spotkaliśmy się w Poznaniu parę lat później. Z Koszalina na głębsze wody wypłynął też Piotrek Rzepka, też pograł w pucharach w barwach Górnika Zabrze i jak my z Lechem brakło mu szczęścia, bo trafiał na wielkie firmy - Real Madryt, Juventus. Piotrek zrobił niezłą karierę we Francji, zaliczył parę spotkań w pierwszej reprezentacji Polski. Okoński, Rzepka i ja dobrze promowaliśmy Gwardię Koszalin.
Pan uważa się za pioniera futbolu w Australii?
W 1988 roku w styczniu dopadła mnie grypa, za szybko chciałem wrócić do treningów i zrobił się zator płucny. Wróciłem do piłki pod koniec listopada, ale już nie byłem tak potrzebny Lechowi, więc jak dostałem propozycję z Australii, nawet się nie wahałem. W swoim debiutanckim sezonie zostałem królem strzelców ligi. Trenerem zespołu z Adelajdy był Polak, Zygmunt Gutowski, znany z ŁKS Łódź, czułem się tam wyśmienicie, przeżyłem wspaniałą przygodę. W lidze występowało mnóstwo piłkarzy ze Szkocji, Grecji, Bałkanów - łączyli to z innymi pracami. Poziom był jeszcze niezbyt wysoki, ale Australijczycy szybko się uczą.
Nie chciał pan zostać w Australii na dłużej?
Miałem ofertę, może gdybym został, byłoby to z korzyścią dla córki, nawet ze względu na tamtejszy poziom lekcji wychowania fizycznego. Tęskniłem jednak za Europą, wróciłem do Polski i gdy występowałem w Pogoni Szczecin, zgłosili się do mnie Szwedzi z Vasalund. Dostałem dobrą ofertę finansową, w tym kraju grali Ryszard Jankowski i Krzysztof Pawlak, moi koledzy, i spędziłem tam pół roku. Niestety, nie udało się awansować do najwyższej klasy rozgrywkowej, a ja trafiłem do Izraela, do Hapoelu Tel Awiw.
Rozegrałem tam tylko trzy mecze, wygoniła mnie wojna, bombardowania Iraku. Słyszałem dźwięk rakiet, przerażające... Izrael opuścili prezesi klubu, ja skorzystałem z okazji, wsiadłem do samolotu do Kopenhagi, bo dowiedziałem się, że wyląduje w Warszawie. 25 minut po wylocie z Tel Awiwu pilot przez mikrofon powiedział do pasażerów: "Opuściliśmy strefę zestrzelenia'. i poczęstowano wszystkich drinkami. Te drinki towarzyszyły nam do końca lotu. W życiu nigdy nie można być pewnym, co nas spotka. Ja mam się z czego cieszyć, miałem swoje momenty w piłce, gdzieś tam się zapisałem.
Dużo daje panu radości praca z młodzieżą Stilonu Gorzów?
W Stilonie zostałem kiedyś zauważony przez ludzi z Lecha, stąd się wybiłem. Sentyment pozostał i kiedyś przyjąłem propozycję objęcia stanowiska dyrektora sportowego. Teraz zajmuje się szkoleniem młodzieży i na pewno to zajęcie mnie cieszy. Chcielibyśmy wszyscy, by Stilon grał wyżej, na razie trzeba się zadowalać trzecią ligą i liczyć, że kiedyś do klubu trafi poważny sponsor. Potencjał na pewno jest, zainteresowanie piłką w mieście także.