We wtorek jego trafienie przesądziło o awansie krakowian do kolejnej fazy rozgrywek, a we wtorek strzelając na 2:0, zadał decydujący cios gdynianom. - Z tego ligowego gola cieszę się bardziej. Dla mnie ten mecz był jednak ważniejszy. Oczywiście, że Puchar Polski jest ważny, ale jak pamiętam mecze pucharowe z okresu, kiedy walczyliśmy o utrzymanie, to granie na dwóch frontach nam nie służyło. Co by nie mówić, każdy przyzna, że ważniejsza jest liga i ten mecz mieliśmy wszyscy w głowach - mówi 29-letni napastnik Pasów.
Ślusarski nie ukrywa, że powrót na macierzysty stadion przy Kałuży 1 dodał drużynie skrzydeł. Po raz pierwszy od wielu lat piłkarzy Cracovii wspierało nie kilka, a kilkanaście tysięcy kibiców: - Człowiek inaczej takie coś odbiera. Były momenty, kiedy już miałem naprawdę dosyć, już wydawało mi się, że nie jestem w stanie dać z siebie więcej, ale jeszcze ten krzyk kibiców, ta super atmosfera, pomagały się zmobilizować, wykrzesać z siebie ostatki sił. Fajnie, że obudziliśmy się na takim stadionie, przy takich kibicach, w takich okolicznościach. Po to się przecież gra w piłkę, żeby występować na pięknych obiektach, dla wspaniałych kibiców.
W Krakowie wszyscy powtarzają sobie pytanie, czy wygrane w dwóch ostatnich meczach to początek nowej, zwycięskiej passy: - Życie pokażę, ale miejmy nadzieję, że skończył się już czas przegrywania. Dosyć już napsuliśmy nerwów: sobie, kibicom i wszystkim dookoła. Mieliśmy już tego wszystkiego serdecznie dosyć i nie było dla nas innej możliwości, jak tylko wygrać. Takiej niechlubnej serii jak nasza nikt nie pamięta. My niestety byliśmy jej uczestnikami i współtwórcami, ale mam nadzieję, że to już koniec.
W podobnym tonie wypowiada się Radosław Matusiak, który mimo okazji, tym razem nie wpisał się na listę strzelców: - Tak się mówi, że gospodarzom ściany pomagają. To jest nasz piłkarski dom i było to widać. Graliśmy inaczej, niż na Hutniku. Doping kibiców nas mocno motywuje. Nie ma co porównywać atmosfery do poprzednich meczów. To nie jest gra dla 2 tysięcy na stadionie, który jest, jaki jest, a występ na pięknym kameralnym stadionie, gdzie 15 tysięcy dopinguje cały mecz. To jest coś pięknego. Po to się gra w piłkę. Jeżeli taka atmosfera będzie zawsze u nas, to będziemy u siebie wygrywać.
"RadoMatu" nie wykorzystał dwóch szans na strzelenia gola, ale odpłacił się udziałem w akcjach, po których Cracovia zdobywała bramki. Powtórki pokazały, że w jednej z nich przy przyjęciu piłki pomógł sobie ręką. - W pierwszej sytuacji piłka była zagrana do tyłu. Nie mogłem jej sięgnąć, więc próbowałem, kładąc się na murawie. Za drugim razem minąłem bramkarza, ale z ostrego kąta nie uderzyłem dobrze. Szkoda, bo było bardzo blisko podwyższenia prowadzenia i chciałem znów trafić u siebie. Przyjąłem piłkę na klatkę. Jeżeli dotknęła ręki, to nie było to zamierzone zagranie. Myślę, że w tym wypadku sędzia się nie pomylił - mówi napastnik Pasów, który wspólnie ze Ślusarskim i Saidim Ntibazonkizą tworzył ofensywne trio Pasów: - Graliśmy wymiennie z Saidim i Bartkiem. Raz ja jestem w roli napastnika, raz oni. Myślę, że funkcjonuje to dobrze, stwarzamy sytuacje. Jeżeli obrona będzie grała tak, jak teraz, to w każdym meczu coś strzelimy i wygramy.
- Długo nam nie szło i nie szło, to się ciągnęło. Bezstronny obserwator mógłby powiedzieć, że mieliśmy ciągle pod górkę. Poczynając od Śląska Wrocław, gdzie strzeliłem nieuznaną bramkę, poprzez Legię i kontrowersyjną decyzję arbitra w ostatniej minucie meczu, wreszcie do meczu z Górnikiem, który mógł się skończyć zupełnie inaczej i pewnie tak właśnie by się skończył. Weszliśmy krok po kroku w taki marazm, z którego ciężko się było wydobyć. Jednak przy Kałuży podnieśliśmy się i wierzę, że teraz już będzie dobrze - kończy Ślusarski.