Tata Kazika: Raz do roku to i wąż pierdnie

Generalnie wyznaję zasadę Wojciecha Kuczoka. W weekend oglądam tylko jeden mecz polskiej ligi – ten z udziałem ukochanej drużyny. Resztę odpuszczam. Gdy próbuję (nie) swoją zasadę delikatnie nagiąć i decyduję się na obejrzenie, dajmy na to, pojedynku Polonii Bytom z GKS Bełchatów, zawsze kończy się tak samo. Moje serce krwawi, gdy widzę te ligowe katusze, a reszta ciała rozpaczliwie walczy ze snem. Zazwyczaj już pięciu minutach wywiesza białą flagę.

W tym artykule dowiesz się o:

Pamiętam jak w pierwszej wiosennej kolejce uparłem się, że obejrzę mecz właśnie Polonii z Bełchatowem. Chciałem popatrzeć jak radzi sobie mój dobry kolega, Mate Lacić. Rozwaliłem się wygodnie na kanapie, pod głowę podłożyłem "jaśka" i wlepiłem wzrok w telewizor. – Co, taki ciekawy mecz? – jakby przez sen usłyszałem głos Ewy, mamy Kazika. Otworzyłem oczy, właśnie rozpoczynała się 87 minuta…

Lecz w odróżnieniu od pisarza, mając do wyboru polską ligową młóckę i dopieszczoną do perfekcji, atrakcyjną niczym najlepsza dupa świata Premiership, wybieram naszą nikczemną ligę. Na przykład wczoraj odpaliłem hitowo, heh, zapowiadający się pojedynek Polonii z Widzewem. W pewnym momencie, to była chyba 36 minuta, sprawdzam, co się dzieje w lidze angielskiej. A tam Tottenham spycha do rozpaczliwej obrony "Młoty", czyli West Ham. Popatrzyłem chwilę jak Jermain Defoe po raz pięćdziesiąty siódmy trafia z pięciu metrów w Roberta Greena i zacząłem zastanawiać się, czy czasem on tak specjalnie partaczy? Niewielu pamięta, że Defoe to wychowanek WHU, który odchodził z Upton Park właśnie do Tottenhamu i to w wielkiej niesławie. Jeden z tabloidów, chyba The Sun, opublikował wtedy zdjęcie szczura z twarzą Defoe, które miało zasugerować, że napastnik ucieka niczym gryzoń z tonącego okrętu. Przełączyłem z powrotem na Konwiktorską.

Tak sobie myślę, że my też potrafimy ładnie "opakować" naszą ligę. Te wszystkie zapowiedzi czekających nas spotkań, które w tygodniu pokazuje Canal +. Fajnie się to ogląda. Jeżeli do tego dodamy to, co piszą gazety, człowiek naprawdę może się nakręcić. Czytam na przykład, że dla pojedynków Dzalamidze z Chavezem warto wybrać się do Krakowa na mecz Wisły z Widzewem i zaczynam się łapać na myśli : "Oho! Szykuje nam się zaje...ty mecz!". Pewnie nie ja jeden. I tak sobie myślę, że nasza liga lepiej wygląda w Lidze + albo w gazetach niż w rzeczywistości. Ale i tak ją kocham.

Wczoraj rano autorytarnie, głosem nie znoszącym sprzeciwu ogłosiłem, że chcę obejrzeć mecze Polonii z Widzewem i Śląska z Lechią. Tak na początek. Nie było sprzeciwu, więc o 14:45 zasiadłem przed odbiornikiem. Po pięciu minutach przez głowę przemknął cień prostej myśli: Ja pier… Po kolejnych pięciu chwyciłem za pilota i już właściwie zadecydowałem. Przełączam! Sam nie wiem czemu, ale nie zrobiłem tego. Wstawałem od telewizora chyba z dziesięć razy, po coś do jedzenia, po browara, pobawić się z synem, ale obejrzałem do końca. Po meczu pomyślałem: dla takiego podania Panki i bramki Budki warto było przemęczyć. Serio tak pomyślałem! Sama akcja, jak i jej wykończenie, było godne królewskiej ligi. Taki Defoe próbował te sześćdziesiąt jeden razy wstrzelić się w bramkę Greena i nic. A Budka raz kopnął tak, że można było krzyknąć „Łap nogę!”, ale to było jeszcze w pierwszej połowie, bo już w drugiej w pełni się zrehabilitował. Podobnie jak Panka, który sam miał idealną sytuację do zdobycia gola, strzelił tak, jak testowany kiedyś Marcin Pacan na treningu Zagłębia – czyli jakby 50 metrów za bramką stało drzewo, to na bank pieprznąłby właśnie tam. Kilkadziesiąt minut później… czapki z głów.

Widzew wygrał zasłużenie, ponieważ był zespołem o klasę lepszym. Gra drużyny trenera Michniewicza podobała mi się już na Lechu, szczególnie zaimponował mi wówczas Ben Radhia. Wczoraj Tunezyjczyk grał naprawdę nieźle, chociaż w ostatnich sekundach spotkania potężnie wkur... szkoleniowca, gdy sprokurował faul pod polem karnym gości. Na szczęścia dla niego i Widzewa Adamović koniecznie chciał się skontaktować z Bogiem i wybrał ciekawy sposób na podjęcie dialogu. Za każdym razem, gdy kopał piłkę, celował Stwórcy w okno.

Widzew wygrał, ale rezultat mógł być zupełnie inny, gdyby większą precyzją wykazał się Adrian Mierzejewski. Zawodnik kreowany na męża opatrznościowego "Czarnych Koszul" trafił w słupek i punkty pojechały do Łodzi. Innych sytuacji Polonii nie uznaję, bo trudno za stuprocentową okazję przyjąć strzał głową Łukasza Trałki… Kapitan Polonii chyba uderzył piłkę za mocno, skoro po meczu powiedział. - Było kilka sytuacji po dośrodkowaniach, kilka strzałów oddaliśmy. Ale jak to w zwyczaju bywa, Widzew miał jedną sytuację i ją wykorzystał.

Wrócę na chwilę do Mierzejewskiego. Lubię tego chłopaka nie tylko za to jak gra, ale i za szczerość. Pamiętam, jak kilka lat temu, jeszcze jako dziennikarz "Tylko Piłki" dzwoniłem do wychowanka Naki Olsztyn. Mierzejewski grał wówczas w Wiśle Płock, to było jeszcze przed tym, gdy w kilku spotkaniach pokazał się z bardzo dobrej strony. Gadamy, gadamy, a w tle jakieś głosy, śmiechy. Słychać, że wesoło.

- Adrian, a co Ty teraz robisz? – pytam.

- A…siedzę na piwku z kolegami – odparł. Spoko.

Kilka lat później jestem w Płocku na meczu I ligi. Wisła gra z faworyzowanym Zagłębiem. "Nafciarze" wygrywają 1:0 po golu w 93 minucie Sielewskiego. Po meczu stoję w budynku klubowym Wisły. Wkurw... do potęgi entej. Idzie Mierzejewski.

- Adrian?! No co Ty?! Przecież teraz jest rozbieganie!!! – jeden z trenerów Wisły był w autentycznym szoku widząc Mierzejewskiego wchodzącego do budynku, podczas gdy jego koledzy faktycznie pokonują kolejne kółka na murawie.

- Jakie rozbieganie? - uśmiecha się Mierzejewski. – Teraz czas na roztańcowanie! – mówi radośnie i wesołym krokiem idzie do szatni.

Polonia jest na trzynastej pozycji i ma tylko dwadzieścia jeden punktów. Dwa więcej od Arki, pięć od Cracovii. Teraz jedzie do Kielc. O nie, kur.., tego to na pewno nie będę oglądał! Trener Stokowiec mówi po meczu, że wszyscy, którzy widzieli mecz z Widzewem, zauważyli w grze jego drużyny progres, że to nie jest już ta Polonia, która nie potrafi wymienić trzech podań. Hm…trzymam kciuki za Stokowca, bo rudy powinien wspierać rudego, ale Piotrek, pozwolisz, że zwrócę się do Ciebie po imieniu, otóż Piotrze: Pier... bez sensu. Nie wiem, czy mówisz tak, bo faktycznie w to wierzysz, czy mówisz tak, ponieważ wypada po takim meczu powiedzieć coś optymistycznego. Owszem, w porównaniu z meczem z Zagłębiem widać progres w grze Czarnych Koszul, ale mecz z Zagłębiem w wykonaniu Polonii to był szczyt szczytów, to było przegięcie pały i to nie tylko w wykonaniu Smolarka. Poza tym umówmy się, zespół z takimi asami w składzie - chociaż słowo "as" powinienem wziąć raczej w cudzysłów - w każdym razie zespół mający w składzie takie "nazwiska" nie powinien grać takiej kaszany. Ja wiem, że nie jest winą Stokowca, że drużyna wygląda tak, jak wygląda i trudno od trenera oczekiwać, że w ciągu kilku dni drastycznie odmieni oblicze drużyny (chociaż Urban potrafił, wprawdzie na jeden mecz, ale jednak potrafił). Widać jednak, że ciężkie przed Stokowcem zadanie, bo poloniści wyglądają jakby mieli worki z cementem powrzucane na plecy. Był w polskiej lidze zawodnik, na którego mój brat wołał właśnie "cement". Bo biegał tak, jakby ciążył mu ten balast na plecach. Ale jak się jemu zachciało, potrafił jednym zrywem dokonać cudów. Odmienić losy spotkania. Generalnie więcej razy mu się nie chciało niż chciało, bardziej aktywny był poza boiskiem niż na nim, a w Ekstraklasie pokazał może ze 30% możliwości, ale dziś jest jednym z wyróżniających portugalskiej BWin Ligi. Mam na myśli Rui Miguela Melo. Takiego Melo w Polonii nie widzę, bo trudno oczekiwać, że będzie nim Bruno Coutinho, czy Łukasz Piątek. Albo Trałka. Patrząc na zespół trenowany przez Józefa Wojciechowskiego przypomina mi się Zagłębie Lubin z sezonu 2002/03. Oni też po pierwszym meczu byli liderem, też mieli nazwiska, pieniądze, słowem – wszystko. I też mieli trzech trenerów w jednym sezonie, a zamiast grać coraz lepiej, grali coraz gorzej. Skończyło się to spadkiem z ligi.

Śląsk wygrał z Lechią w spotkaniu, w którym nie było faworyta. Widziałem tylko skróty, z których wynika, że gospodarze mieli miażdżącą przewagę. Zastanawia mnie los Kamila Poźniaka, chłopaka, który zaimponował mi wiosną tamtego sezonu w meczu Bełchatów – Zagłębie 1:3. Wszedł w drugiej połowie i już po minucie widziałem – nie tylko ja – że ten młokos będzie najpoważniejszym zagrożeniem dla gości. Po kilku miesiącach w meczu Zagłębie – Bełchatów rozegranym jesienią tamtego roku Poźniak odstawił taką żenadę, że poważnie zacząłem się zastanawiać, czy już nie odfrunął. Zagaduje po spotkaniu Macieja Bartoszka.

- Trenerze, co z Poźniakiem?

- No właśnie, kur.., nie wiem! Ale za to, co dzisiaj odstawił to ja go chyba przesunę do Młodej Ekstraklasy!

Ostatecznie tego nie zrobił, a zimą Poźniak w ciekawych okolicznościach trafił do Lechii, gdzie – jak przekonywali niektórzy ludzie z Białegostoku – miał obiecane miejsce w wyjściowym składzie. Tomasz Kafarski zaprzeczał, ale w pierwszych meczach Poźniak faktycznie miał "plac". A że zbytnio nie olśnił, we Wrocławiu wszedł w 70 minucie. Ciekaw jestem dalszych losów tego chłopaka, bo potencjał ma ogromny.

Dzisiaj rano obejrzałem prawie cały mecz Lecha z Jagiellonią. Znałem wynik, wiedziałem kto strzelił oba gole dla "Kolejorza", choć nie wiedziałem, w której minucie, a spotkanie oglądałem z prawdziwą przyjemnością. Naprawdę fajny, emocjonujący mecz przy Bułgarskiej. O Stiliciu nie będę pisał, wystarczy popatrzeć na obie bramki, jakie strzelił, słowa są tu zbędne. Czasami w obliczu takiego geniuszu warto wstrzymać oddech i pomilczeć niż silić się na mądrości. Samo spotkanie oglądało się z przyjemnością i, pomimo że znałem wynik, w napięciu. Gdy w 92 minucie Sandomierski pobiegł pod bramkę Kotorowskiego, byłem przekonany, że po nieudanym rzucie rożnym "Jagi" od razu padnie gol. Że Stilić kropnie z połowy boiska. A tak się przecież nie stało. Po końcowym gwizdku byłem, jak to się ładnie mówi, ukontentowany.

Z zaciekawieniem przyglądałem się grze Vuka Sotirovicia. Nie będę ukrywał, uważam Serba za świetnego, jak na polskie realia, zawodnika. Śmieszą mnie tacy dziennikarze jak jeden gościu, nie pamiętam z jakiej gazety czy portalu, który po spotkaniu Jagiellonii z Lechią, w którym Vuk specjalnie się nie popisał (ale też szczególnie nie zawiódł), napisał, że widać, że rację miał trener Lenczyk pozbywając się kłótliwego Serba ze swojej drużyny. Nie wiem, czy doświadczony szkoleniowiec miał rację, czy nie, ale takie osądy można wydawać na koniec rundy, a nie po dwóch meczach. Dla mnie Vuk to naprawdę niezły grajek, ale nie tylko dla mnie. Dla wielu polskich piłkarzy również. Pamiętam jak w Zagłębiu zaczęto rozglądać się za dobrym napastnikiem. Jeden z liderów "Miedziowych" powiedział mi wtedy: Dlaczego nie można ściągnąć takiego Sotirovicia? To świetny piłkarz, przydałby się tutaj!

No cóż, po jesiennych derbach Vuk swoim obraźliwym i prowokacyjnym zachowaniem wymierzonym w fanów Zagłębia raczej nie zdobyłby sympatii "miedziowych" fanów i jeżeli nawet jakimś cudem doszłoby do transferu, to raczej skończyłoby się to tak, jak przygoda Pawła Kaczorowskiego z Legii. Poza tym transfer na linii Śląsk – Zagłębie jest niemożliwy z wielu powodów. Na przykład biorąc pod uwagę relacje prezesów Kozińskiego i Waśniewskiego, a przede wszystkim ze względów oczywistych – relacje kibiców obu klubów. Pół biedy, jeżeli chodziłoby o jakiegoś drugoplanowego zawodnika, typu Cap, Pokorny, czy Morales i to w sytuacji, gdy oba kluby walczą w innych klasach rozgrywkowych. Tutaj chodziłoby o pierwszoplanową postać największego rywala, gościa, który w dodatku manifestuje otwarcie swoje przywiązanie do Śląska i który prowokuje kibiców po derbowym spotkaniu. Wychodzi więc na to, że transfer Sotirovicia jest możliwy jedynie w wirtualnym świecie, na przykład w FIFIE. Z czego skwapliwie skorzystałem.

W Bełchatowie legła Warszawa. Najpierw Sapela dał ciała niemal w identyczny sposób, jak kiedyś z Zagłębiem – z tą różnicą, że dziś sprokurował karnego, a wtedy z prezentu skwapliwie skorzystał Micanski – ale chwilę później obronił strzał Vrdoljaka. Jak Chorwat brał rozbieg, ściskałem kciuki za bramkarza GKS, żeby obronił. I udało się! Jutro gazety będą pisały o nim i o tym, że Żewłakow ma patent na Legię.

Co do stołecznej drużyny, zastanawia mnie Manu. Gość, który teoretycznie ma wszystko, aby grać na naprawdę wysokim poziomie, ale który na boisku podejmuje tak beznadziejne rozwiązania, że tylko wszystko psuje. Jak ma dryblować, to stoi. I odwrotnie. Nie wychodzi w tempo – w Bełchatowie zrobił to tylko raz. Jeżeli o Stiliciu mówi się, że w jego grze widać boiskową inteligencję, to o Manu można powiedzieć, że w jego poczynaniach widać boiskowy analfabetyzm.Był kiedyś w polskiej lidze taki zawodnik - Bogusław Lizak. Szybkość Usaina Bolta. I styl gry na "Jeźdzca bez głowy".

Spodziewałem się, że Cracovia "walnie" Koronę, choć przed rundą nie miałem cienia wątpliwości, że szatański plan trenerów Szatałow – Filipak wypali. Założyłem, że "Pasy" będą dostawać regularny łomot, chyba, że dopisze im szczęście, jak we Wrocławiu. Po tym meczu tylko utwierdziłem się w swoim przekonaniu, a przy okazji śmiałem się ze słów Kaczmarka czy Suvorowa, którzy obiecywali diametralną przemianę. A tu, proszę, Cracovia odprawiła z kwitkiem Lech, a teraz Koronę. Przed "Pasami" trzy ciekawe i ważne mecze: Górnik na wyjeździe, Lechia u siebie i Arka w Gdyni. Odważnie stawiam, że rozpędzony outsider wzbogaci się o dziewięć punktów. A Korona? Wczoraj w "Skarbie kibica" przeczytałem, że liderem drużyny miał być Sander Puri, a władze Korony jeszcze przed ligą chciały wykupić Estończyka, który do Kielc jest jedynie wypożyczony. Patrząc na grę Puriego śmiało można obstawiać, że jeżeli tak dalej pójdzie, będzie jednym z największych niewypałów transferowych w historii "złocisto-krwistych". W Kielcach balon został mocno nadmuchany. Podobnie jak w Białymstoku. To nigdy nie generuje dobrych wyników. Właściwie zawsze jest dokładnie odwrotnie.

Wielkich Derbów Śląska właściwie nie widziałem. Po "lekturze" meczu Arki z Zagłębiem jakoś straciłem zapał do oglądania polskiej piłki, chociaż mimo wszystko przełamałem się i zacząłem oglądać. Jak zobaczyłem, że trener Nawałka wystawił w takich warunkach w ataku Zahorskiego, to wiedziałem, że Górnik tego meczu nie wygra. Po drugiej stronie barykady znów znakomicie radził sobie Arkadiusz Piech, gość który cztery albo pięć lat temu brał udział w Mistrzostwach Europy Amatorów (Polska zdobyła złoto), a dziś jest najlepszym napastnikiem "Niebieskic", o wiele lepszym niż Olszar. To ciekawe. Wiosną 2004 Olszar wygrał los na loterii – trafił do Premiership, do Portsmouth. Piech, wtedy zawodnik Polonii Świdnica, szykował się pewnie do ciężkiej bitwy z Ilanką Rzepin. Dziś Piech jest numerem jeden w talii Fornalika, w najgorszym wypadku okupuje drugą pozycję, a Olszar? Z tego, co pamiętam, leczy kontuzję, ale śmiem twierdzić, że jeżeli grałby regularnie, to raczej w Młodej Ekstraklasie. Swoją drogą, ciekaw jestem, czy na Piecha mobilizująco podziałały słowa Radosława Gilewicza, który w piątkowym "Przeglądzie Sportowym" powiedział, że w grze Arka jest dużo chaosu i przypadkowości i że dużo bardziej ceni inteligentnie grającego Jankowskiego.

Piękną bramkę zdobył Marcin Malinowski. To jego jedenasty gol w Ekstraklasie. Pamiętam, jak kiedyś, jeszcze w barwach Odry Wodzisław, zdobył równie pięknego gola. Dziennikarz po meczu się go pyta:

- Panie Marcinie, jak Pan to robi?

- Ale co robię?

- No…jak Pan strzela takie piękne bramki?!

- Proszę Pana, widział Pan moje statystyki? Widział Pan, ile strzeliłem w życiu bramek? Panie, raz do roku to i wąż pierdnie.

Niestety, bramkę "Maliny" mogłem zobaczyć dopiero w Internecie. Po tym, jak Kazimierz Węgrzyn w okolicach piętnastej minuty powiedział: "Widać, że nie będzie to wielki mecz", uwierzyłem jemu na słowo i przełączyłem na film. W sumie trochę żałuję, że Cię posłuchałem, Kazek.

***

O autorze: Urodziłem się w 1983 roku - rok po drugim największym tryufmie w dziejach polskiego futbolu i kilka miesięcy po drugiej w historii pielgrzymce pierwszego polskiego papieża do ojczystego kraju. Przez całe dzieciństwo, a może i później, byłem przekonany, że papież od zawsze był Polakiem, a nasza drużyna narodowa niezmiennie zalicza się do najlepszych na świecie. Wychodzę z założenia, że lepiej, żeby ludzie cokolwiek o mnie mówili, niż miałbym przejść przez życie szarym i właściwie niezauważonym. Jeśli coś mówią, to znaczy, że żyjesz. A przy okazji pozdrawiam serdecznie tych, którzy mówią o mnie źle.

Blog autora: http://tatakazika.blogspot.com

Komentarze (0)