Szybko znajdziemy wspólny język - rozmowa z Włodzimierzem Lubańskim, przyszłym dyr. sportowym reprezentacji Polski

Włodzimierz Lubański na boisku złotymi zgłoskami pisał historię polskiej piłki. Po latach pracy za granicą legendarny zawodnik wróci do Polski i zostanie dyrektorem sportowym biało-czerwonych. - Władam siedmioma językami, więc z Frankiem Smudą na pewno wspólny znajdę - zapewnia w rozmowie z naszym portalem.

Marcin Ziach
Marcin Ziach

Marcin Ziach: Po zawieszeniu piłkarskich butów na kołku był pan trenerem, menadżerem, właścicielem kawiarni, a ostatnio podobno przymierzał się pan do przejścia w posiadanie pól naftowych.

Włodzimierz Lubański: Ale z tego nic nie wyszło (śmiech). Kolega namawiał mnie do wejścia w spółkę i włączenia się w biznes naftowy, ale ostatecznie żadnego biznesu się na tym zrobić nie udało. Nie była to na pewno najlepsza inwestycja w moim życiu.

Dziś lepiej czuje się pan na salonach, czy mimo wszystko lepiej było biegać po boisku?

- Zdecydowanie lepiej czułem się na boisku. W wieku szesnastu lat zacząłem przecież grać o mistrzostwo Polski w barwach Górnika i zadebiutowałem w reprezentacji kraju. Z piłką przy nodze przeszedłem całe życie i gdybym miał wybierać, to wskazałbym na boisko jako miejsce, w którym czułem się najlepiej.

Wygląda na to, że po latach spędzonych w Belgii niebawem wróci pan do Polski i znów przywdzieje dres z białym orzełkiem na piersi.

- Jeśli faktycznie dojdzie do tego, że zostanę wybrany dyrektorem sportowym kadry, to chciałbym być człowiekiem, który do tej drużyny coś wniesie i zostawi po sobie jakiś pozytywny znak.

Na jakim etapie są obecnie negocjacje w sprawie pana angażu w sztabie biało-czerwonych?

- Nie ukrywam, że prowadziłem rozmowy zarówno z Frankiem Smudą, jak i z Grzegorzem Lato. Nie ma co prawda jeszcze potwierdzenia oficjalnego, ale jesteśmy w stałym kontakcie i ewentualność mojego powrotu do reprezentacji Polski rzeczywiście istnieje.

Co może wnieść Włodzimierz Lubański do rozbitej obecnie kadry narodowej na nieco ponad rok przed Euro 2012?

- Myślę, że świeże spojrzenie na niektóre sprawy. Porozumiewam się biegle w siedmiu językach, więc z Frankiem Smudą także bez problemu wspólny język znajdziemy. Język polski znam, bo urodziłem się w Polsce. Na Śląsku zbiegały się kultury, więc nauczyłem się też czeskiego. Rosyjskiego uczyłem się w szkole, flamandzki i francuski znam, bo grałem i trenowałem w holenderskich, belgijskich oraz francuskich klubach. Z kolei angielskiego i niemieckiego łyknąłem w międzyczasie.

Ostatnimi czasy więcej było o panu słychać przy okazji telewizyjnych transmisji niż sukcesów osiąganych w pracy szkoleniowej.

- Telewizja korzystała z mojej wiedzy, jeżeli chodzi o ocenę gry i analizę spotkań. Ostatnio współpracowałem też z kilkoma klubami jako trener. Przez ostatnie pięć lat stacjonowałem w Lokeren, w którym odpowiadałem za trening napastników. Mogę się pochwalić, że trafiło pod moje skrzydła dwóch młodych, czarnoskórych zawodników: Maazou i Bousee. Dziś żadnego z nich już w tym klubie nie ma, bo pierwszy trafił do CSKA Moskwa za pięć milionów euro, a drugi za dwa miliony zasilił Metalurg Donieck. Chyba swoją pracę wykonałem dobrze.

Polska piłka dziś jest w zupełnie innym miejscu niż za swoich najlepszych lat.

- Nie ma już takich sukcesów, jakie myśmy odnosili, w szczególności w rozgrywkach europejskich. Nie znam odpowiedzi na to, dlaczego tak jest, ale jeśli popatrzymy na budżety czołowych europejskich klubów i klubów polskiej ligi, to jednak różnica jest druzgocąca. Za tym ciągną się perspektywy budowy silnej drużyny, bo każdy klub dokonuje transferów. Dobrzy zawodnicy dziś są w cenie i na nich polskich klubów w zdecydowanej większości po prostu nie stać.

Za lat świetności polskiej piłki w klubach też się nie przelewało. Podobno zawodnicy, żeby dorobić, musieli momentami pokusić się o przemyt.

- Był faktycznie taki okres, że za udział w turniejach czy rozgrywkach zagranicznych dodatki były bardzo niskie. Pamiętam taki turniej w Stanach Zjednoczonych, kiedy za dzień pobytu dostawaliśmy premię w wysokości dolara, czy nawet kilkudziesięciu centów. Ciężko było zatem dorobić, dlatego wielu chłopaków, żeby kupić prezent dziewczynie albo mamie przewoziło wódkę czy kryształy, ale takie były czasy.

W czym zatem tkwiła tajemnica waszego sukcesu?

- Naszą pasję przemieniliśmy w to, że chcemy odnieść sukces. Młodzi zawodnicy w Polsce dzisiaj również mają pasję i chcieliby odnosić sukcesy, ale trafiają po prostu na lepszych. Główną odpowiedzialność za to, jak się dzisiaj w polskich klubach płaci i jak wysokie są kontrakty, ponoszą ci, którzy te umowy podpisują. Dla mnie niezrozumiałym jest, że zawodnik nie otrzymuje pensji, bo klub, który kontrakt z nim podpisał, nie jest wypłacalny. Niestety w polskiej lidze to częsty przypadek.

Ostatnio w Polsce regularniej zamyka się stadiony niż wypłaca pensje.

- I nad tym bardzo ubolewam. Cały czas powtarzam, że nie ma dobrego piłkarskiego widowiska bez kibiców. Piłka nożna to sport dla kibiców i my, piłkarze, gramy dla tych ludzi. Chcielibyśmy, żeby oni zawsze byli. Kibice są dla swojej drużyny wielkim wsparciem. W momencie, kiedy zespół jest w słabszej dyspozycji, doping pcha go do przodu. Sam grałem wiele meczów, w których czułem, że już nie dam rady z siebie nic wykrzesać, ale kiedy ryknęły trybuny, to miejsce zmęczenia zastąpiła adrenalina. Zamykanie stadionów to nie jest dobra droga. Z drugiej strony, jak problem chuligańskich wybryków rozwiązać? Ja bym chciał, żeby się to wszystko jak najszybciej skończyło, i żeby kibice byli naprawdę dwunastym zawodnikiem dla swojej drużyny.

Był pan jednym z nielicznych Polaków, który mógł zagrać w Realu Madryt.

- Mogłem zagrać w Madrycie, ale byliśmy częścią pewnego systemu, który tak a nie inaczej reagował na tego typu propozycje. Po meczu w reprezentacji Europy, gdzie dwaj znakomici zawodnicy Realu Amanche i Velascues grali ze mną, zapytali mnie czy chciałbym grać dla Królewskich. Hiszpańskiego niestety nie znałem, więc pokazałem im na migi, że na Santiago Bernabeu z Zabrza przyszedłbym nawet pieszo, ale musicie załatwić to w Polsce. Następnego dnia przyjechał na Śląsk prezes Realu, który zaoferował za mnie milion dolarów, ale oferta została odrzucona, a ja sam o wszystkim dowiedziałem się po paru latach. Dzisiaj można się zastanawiać, co by było, gdybym do Madrytu trafił. Na pewno strzeliłbym dużo więcej bramek. Co do tego jestem przekonany.

Widzi pan szanse, by w polskiej piłce wyrośli nowi Lubańscy i Bońkowie, którzy nawiążą do sukcesów sprzed lat?

- Jak najbardziej, ale żeby tak się stało, potrzebna jest ciężka praca. Ja będąc młodym chłopakiem, potrafiłem godzinami żonglować piłką, główkować odbijając piłkę od ściany. Dopiero później zacząłem treningi w klubie i tam te umiejętności szlifowałem. Całą bazę wyniosłem jednak z podwórka, z tego co robiłem grając w piłkę z innymi chłopakami. Nie była to godzina czy dwie dziennie, ale dużo, dużo więcej. Moje wakacyjne dni wyglądały tak, że biegałem za piłką od wczesnego rana do zmierzchu. To jest baza, na której potem można budować formę i odnosić sukcesy.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×