Marcin Ziach: Dlaczego zanika "moda na Górnika"?

- Miasto Zabrze, co się dzieje?! Cały stadion pustoszeje! - tę przyśpiewkę znaną z trybun polskich stadionów można byłoby zaśpiewać pod zabrzańskim magistratem. Na uporze urzędników, z prezydent Małgorzatą Mańką-Szulik na czele tracą wszyscy. Oto historia pewnego dnia meczowego przy Roosevelta 81.

Marcin Ziach
Marcin Ziach

Na mecz wybrałem się autobusem. Jeszcze rok temu nie do pomyślenia byłoby, żebym na godzinę przed meczem wsiadł do linii przejeżdżającej przez moje osiedle w kierunku Zabrza bez najmniejszych problemów.

Tym razem tak było, a nawet dane było mi zająć miejsce siedzące. Dziś już mnie to nie dziwi. Przez całą rundę jesienną ten obrazek na tyle wrył mi się w podświadomość, że gdyby teraz autobus znów podjechał pełny, to szczypałbym się tak długo, aż bym się obudził.

Ten był pusty, więc to nie był sen. Nie wiem czy to wynik antykibolskiej medialnej nagonki, czy czystego przypadku, ale znajduję wolne miejsce. To miejscówka obok chłopaka, który na tle szarego tłumu dobitnie się wyróżnia. Siedzi w szalu w trójkolorowe barwy. Kurtkę ma rozpiętą, a pod nią meczową koszulkę swojej ukochanej drużyny. Solidnie za nią wybulił, ale za to może nosić ją z dumą, a duma i honor, to przecież sprawy wagi najwyższej.

W tym szarym, codziennym krajobrazie chłopak wygląda jak "biały kruk" i tak jego, i jemu podobnych będę w dalszej części opowieści nazywał. Nie szyderczo, a z szacunku, bo ostatnimi czasy taki widok przed meczem Górnika, to naprawdę rzadkość.

Dwa przystanki dalej do autobusu wsiada dwóch kolejnych braci po szalu mojego "kruka"... i na tym możemy poprzestać. Bo po co znów wracać w przeszłość i wspominać, że na tym samym przystanku rok czy półtora takich ludzi wsiadało 200., a ci którzy się nie mieścili czekali na kolejny autobus? Co bardziej przezorni jechali już 2-3 godziny przed meczem, by spokojnie dojechać i zająć miejsce na stadionie. Przychodzący na ostatni moment tego z komfortu cieszyć się już nie mogli.

Przystanek przed stadionem. Wysiadam, a wraz ze mną tercet szalikowców i kilku innych "szarych" pasażerów. Od stadionu dzieli nas 200., może 300 metrów. Mimo to nigdzie nie widać policyjnego radiowozu. Kiedyś te nie tylko zabezpieczały skrupulatnie teren w pobliżu obiektu, ale też konwojowały autobus.

Dziś po tych rytuałach już nie ma śladu, bo i po co? "Białych kruków" pozostaje tak niewielu, że zanim któryś z nich zdążyłby zrobić coś głupiego, policyjny radiowóz zdążyłby trzy razy dotoczyć się z komendy, z centrum miasta i delikwenta przykładnie ukarać.

Tym razem nie było jednak takiej potrzeby. "Kruki" idą, puszczają dymka, rozmawiają o meczu i o nagłej śmierci dwóch świetnych piłkarzy: Henryka Bałuszyńskiego i Włodzimierza Smolarka . W tej sennej atmosferze pokonujemy tak metr za metrem. Tercet kibiców przede mną i ja kilka kroków za nimi. Reszta rozpierzchła się do swoich domów.

Mijamy trzyosobową rodzinę. Matka z kilkuletnim synem na rowerze wyszła naprzeciw wracającego z pracy autobusem męża. - Jest zimno. Nie musiałaś wychodzić - mówi on. - Nie chciało nam się siedzieć w domu, a mały chciał iść na spacer - odpowiada ona. - A ci co? - dodaje po chwili ze zdziwieniem dostrzegając moje "kruki". - Jak to co? Górnik gra. Przechodziłaś koło stadionu i nie widziałaś? - odpowiada on z niekrytym zdumieniem w głosie.

Miała prawo nie widzieć. Na nieco ponad pół godziny przed meczem w okolicach stadionu zero korków. Życie toczy się jak co dzień. Mało kto pewnie wie o tym, że dziś przy Roosevelta coś się dzieje. Nie pasuje tylko kilka szczegółów: stoją dźwigi (normalnie o tej porze uwijające się jak w ukropie), zapalają się stadionowe reflektory, a ulicami przewijają się niewielkie grupy kibiców. Jest ich jednak tak niewielu, że nietrudno ich nie zauważyć.

Na stadionie spotykam kolegę z innej redakcji. Dzielę się z nim autobusowymi spostrzeżeniami. Nie jest zdziwiony. Jego są podobne. Właśnie bez większych problemów przyjechał pod sam stadion autobusem z jednego z największych osiedli Zabrza, niegdyś najsilniejszego ośrodka kibicowskiego tego miasta. On także "białe kruki" ze swojego regionu w autobusie mógłby policzyć na palcach jednej ręki.

Na mecz z Lechią akurat przyszedł komplet, a chyba nawet trochę nadkomplet fanów. Wszystkie 3 tys. krzesełek są zajęte, a mimo to widać osoby, które stoją. Może dla wygody, może z braku miejsca - nie analizuję sytuacji na tyle dogłębnie. Nie mam na to czasu, bo rozpoczyna się mecz. Torcida prezentuje efektowną oprawę ku pamięci "Balu". W 39. minucie kibice przez kilkadziesiąt sekund klaszczą, by uczcić pamięć Henia, który odszedł niespodziewanie nieco ponad tydzień temu nie dożywając dnia swoich 40. urodzin.

W podobny sposób "kibole" upamiętniają Włodzimierza Smolarka. Widać "kibol" też człowiek... Wcześniej na trybunę VIP wchodzi pierwsza zabrzańska kibicka Górnika. Kiedy w 8. minucie Małgorzata Mańka-Szulik wraz z mężem pojawia się na stadionie, jak na zawołanie prosty błąd popełnia Ołeksandr Szewluchin i po szybkiej akcji Lechia obejmuje prowadzenie.

Nas wynik meczu sam w sobie średnio interesuje. Zgryźliwie robimy zakłady, kiedy mecz będzie musiał zostać przerwany z powodu braku piłek. Raz za razem futbolówki przelatują bowiem nad bramką, nad płotem ogradzającym murawę i lądują gdzieś tam, na placu budowy. 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7... Ile jeszcze mają ich w zanadrzu?

A nie, jednak wracają. Na potężnym wale z ziemi siedzi steward, który piłki lądujące na ogrodzonym terenie odrzuca, a w wolnym czasie odgania ludzi usiłujących obejrzeć mecz "za friko", stając na murku przy płocie wzdłuż ul. Roosevelta. To jak walka z wiatrakami, ale chociaż próbuje, żeby nikt potem nie mógł mu zarzucić, że nie zrobił nic.

Wracając do wątku "Kibol też człowiek" - w Zabrzu to akurat pojęcie względne. Kibica / fana / sympatyka / fanatyka / szalikowca* w tym mieście się nie szanuje, choć zostaje ich tak niewielu. *- niepotrzebne skreślić.

Po zakończeniu meczu, klnąc na zmarnowane w drugiej połowie okazje na zdobycie zwycięskiej bramki "kruki" rozchodzą się do domów. Choć stwierdzenie "rozchodzą" jest w tym wypadku użyte mocno na wyrost.

Bieżą raczej, brodząc przy tym po kostki w błocie. A wszystko to dlatego, że nikt z MOSiR-u nie pomyślał, że zima i późniejsza odwilż ubitą ziemistą nawierzchnię zdegraduje na tyle, że wysypanie nań kilku wywrotek żwiru będzie niezbędne, by droga nadawała się do użytku.

Piechurzy mogą pocieszać się tym, że jeszcze mniej szczęścia mają ci, co na stadion przyjechali samochodami. Trochę deszczu wystarczyło, by plac pełniący na co dzień rolę parkingu i drogi, którą na stadion dojeżdża ciężki sprzęt, ze wskazaniem na potężne ciężarówki z ziemią, zamieniła się w błotne grzęzawisko.

I tak auta tańczą, już nie na lodzie, lecz na błocie. - Ciekawe co tutaj będzie, jak latem przyjdzie prawdziwa ulewa... - zastanawiamy się. Na próżno, bo i tak dobrze wiemy, co wtedy będzie. Jeszcze większe bajoro, a w mieście uznają, że przecież nic się nie stało.

Nie ma kibiców, nie ma dojścia na stadion. Pff, na jaki stadion?! Na trybunę, bo tylko tyle zostało z dawnej areny dyktatora III Rzeszy Adolfa H., przed siedmioma laty przeobleczonej w stadion im. Ernesta Pohla. Dziś ten tytuł miasto powinno zawiesić, bo ten wybitny zawodnik przewraca się w grobie, widząc co gotuje się kibicom przychodzącym na mecze.

Klub, żeby tych ściągnąć na trybuny robi wszystko co możliwe. Są konkursy w mediach, budowa PR w internecie. Ostatnio nawet na jednym z portali oferujących tanie zakupy pojawiła się oferta zakupu... biletu grupowego dla ośmiu osób, za 70 złotych.

Niby nic dziwnego, niby nic nowego. Ale gdyby ktoś rok temu powiedział, że za dwanaście miesięcy Górnik nie będzie w stanie sprzedać 2,5 tys. zwykłych wejściówek na mecz - pewnie zostałby wyśmiany w twarz.

Jedna taka wejściówka kupiona w detalu, to koszt rzędu 20 złotych. Za osiem takich trzeba byłoby więc zapłacić 160 złotych. Przebitka jest więc ogromna, ale to i tak nie wiele zmieni. - Kibice nie chcą dopingować przy Roosevelta - mówił swego czasu ówczesny prezes Górnika, Tomasz Młynarczyk, odpowiadając na pytania na bojkot domowych spotkań Trójkolorowych na jego terenie przez najzagorzalsze grupy kibiców.

On też był zwolennikiem przeprowadzki zespołu na czas remontu na obiekt alternatywny. Dogadana była już gra Górnika w Gliwicach. Nic z tego nie wyszło, bo weto postawiono w zabrzańskim magistracie.

Czas ucieka, a na urzędniczym impasie tracą wszyscy. Klub - nie zarabia na biletach i traci krocie transmisjach. Kibice - nie mogą spełniać swojej pasji, robić tego, co kochają. Miasto - cierpi na tym jego dobry wizerunek w mediach. Nowy stadion powstanie, ale niesmak z 20 miesięcy pozostanie.

Jedyna nadzieja Górnika w PZPN. Że latem centrala powie: "Zamykamy grajdołek, albo fora ze dwora!". Ale czy i tym razem nie zabraknie komuś jaj, kiedy kilkunastoosobowa delegacja z Zabrza przyjedzie latem do stolicy, by przekonywać, że to "coś" spełnia wszelkie wymogi niezbędne dla obiektu klubu T-Mobile Ekstraklasy? Oby nie, oby nie...

marcin.ziach@sportowefakty.pl

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×