Paweł Sala: Po 23. kolejkach T-Mobile Ekstraklasy beniaminek ligi ma tyle samo punktów co aktualny mistrz Polski Wisła Kraków. To chyba powód do wielkiej satysfakcji dla Pana?
Robert Kasperczyk: Biorąc pod uwagę nasze cele, nasze oczekiwania, to wydaje mi się, że ten stan, który jest na teraz, można rozumieć jako przerost oczekiwań. Ale nie chcemy na tym poprzestać, chcemy bić się dalej, chcemy być wyżej w tabeli niż Wisła i Lech.
Nigdy wcześniej, aż do tego sezonu, prowadzona przez Pana drużyna nie grała w najwyższej klasie rozgrywkowej, nie zaszła tak daleko. Ma Pan jednak ambicje, aby w przyszłości prowadzić z ławki trenerskiej jeszcze mocniejszy zespół niż Podbeskidzie?
- W pierwszej kolejności trzeba podkreślić, że biorąc po uwagę choćby tylko pierwszą jedenastkę, to kilku zawodników debiutuje autentycznie w ekstraklasie. Ja ze sztabem szkoleniowym też debiutujemy. Nie mieliśmy wcześniej możliwości przyrównać się do kogokolwiek. Dlatego każdy zawodnik, jak i szkoleniowiec ma swoje ambicje. I w pierwszej kolejności moją ambicją, pragnieniem, nie boję się użyć sformułowania - marzeniem, jest z drużyną Podbeskidzia na nowym stadionie zagrać w europejskich pucharach.
Podbeskidzie zewsząd chwalone jest przez obserwatorów za dobrą postawę, za ofensywny styl gry, nieustępliwość, szybką piłkę. To w dużej mierze zasługa pracy sztabu szkoleniowego. Otrzymuje Pan telefony od działaczy innych klubów z propozycjami pracy?
- Może z tym ofensywnym graniem to powiedziane troszkę na wyrost. Mnie cieszy oczywiście fakt, że w dwóch ostatnich meczach strzeliliśmy pięć bramek i poprawiliśmy nasz bilans. Natomiast proszę mi wierzyć, że koncentrowałem się tylko na dogadaniu warunków nowego kontraktu z Podbeskidziem. Bardzo dobrze pracuje mi się w Bielsku-Białej. Kompletnie nie byłem zainteresowany nikim innym. Wiedziałem, że tutaj z prezesem Glogazą, zarządem się dogadamy. Nie było żadnych problemów. Dogadaliśmy się na dwa lata z opcją przedłużenia o następny sezon.
Był Pan związany w przeszłości z Krakowem. Gdyby pojawiła się jakaś propozycja ze strony np. prezesa Janusza Filipiaka z Cracovii Kraków, Pan by ją rozważył?
- Cracovia ma swoje problemy, ma inne cele. Każdy idzie swoją drogą. Natomiast to tutaj nie miało specjalnie znaczenia. Wydaje mi się, że raczej to, iż gdzieś tam wcześniej nieźle sobie radziłem - w Górniku Wieliczka czy też biednym Ostrowcu Świętokrzyskim.
W Wieliczce szło Panu bardzo dobrze.
- Tak, to prawda. W Wieliczce zrobiliśmy historyczny wynik. Powstała nowa II liga kilka sezonów temu. Weszliśmy do tej nowej II ligi i uplasowaliśmy się jako jeden z wielu beniaminków na wysokim piątym miejscu. Do ostatniej kolejki mieliśmy nawet szansę gry w barażach z Gorzowem. Wówczas wszedł Start Otwock. Wypatrzono mnie w Wieliczce, doceniono to, co robiłem. Dostałem propozycję z I ligi. To był dla mnie przeskok ogromny, wyzwanie niesamowite. Miałem debiutować w Zabrzu przy 15 tys. widowni - mecz Górnik Zabrze - KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Pamiętam, wówczas przegraliśmy 1:3, ale powiedziałem sobie, że to jest ta adrenalina, to są te umiejętności techniczno-taktyczne zawodników, że można dać coś więcej. Po półrocznej pracy - bo tam była już bardziej wegetacja w końcówce, nie było pieniędzy na nic, organizacyjnie leżeliśmy totalnie, nie przystawało to na I ligę - ktoś gdzieś mnie tam wypatrzył i zaproponował mi pracę w Bielsku-Białej. Nie wahałem się ani chwili, chciałem coś robić, iść do przodu. Nie chce używać sformułowania, że mnie nie doceniono w Ostrowcu, bo jeżeli ktoś komuś nie płaci i uważa, że się nic nie dzieje, to jest to przykre dla zawodnika, dla trenera. Tam tak było. Jeżeli chodzi o atmosferę, o wynik - bo ten nie był najgorszy - myślę, że nie było źle. Dlatego jak tylko dostałem propozycję z Bielska-Białej, dogadałem sprawy finansowe - negocjowałem tam zerwanie kontraktu i musiałem zrzec się pewnych pieniędzy w KSZO, żeby przejść do Podbeskidzia - przeprowadziłem się i nie żałuje.
Ma Pan jakiś wzór pracy trenerskiej, człowieka, od którego warto się uczyć? Może być nim choćby Orest Lenczyk?
- Jako zawodnik miałem wielu trenerów, widzę też jak pracują trenerzy w polskiej ekstraklasie, na co kładą nacisk. Od każdego szkoleniowca można gdzieś coś zaczerpnąć fajnego. Nikt nie jest doskonały. Jeżeli ktoś czuje się dobrym motywatorem, być może potrzebuje kogoś, kto mu taktycznie poukłada "klocki". Jeżeli ktoś się czuje dobrym strategiem, potrzebuje kogoś, kto mu motorycznie albo funkcjonalnie przygotuje zespół, albo od strony psychologicznej. Ja nie mam jakiegoś jednego wzoru. Natomiast jest wielu trenerów, m.in. trener Orest Lenczyk, których bardzo cenię, dodajmy - polskich trenerów. Uważam, że jeszcze długo nasze pokolenie musi pracować na to, aby osiągnąć taką wiedzę, mieć takie doświadczenie, żeby przekładało się to na wynik jak np. pokolenie trenera Lenczyka i jego osoba.
Szkoleniowiec nie ma łatwego życia, raz jest na wozie, raz pod wozem. Przykład trenera Ryszarda Wieczorka jest tu wymowny. Niegdyś prowadził drużyny ekstraklasy, teraz trenuje drugoligowy Energetyk ROW Rybnik.
- To jest wszędzie, na całym świecie. Kiedyś słuchałem bardzo mądrego wykładu Gerarda Houllier w Warszawie na konferencji. Powiedział, że po latach chudych przychodzą znowu tłuste. Nawet biorąc pod uwagę casus trenera Wieczorka - miał swoje "pięć minut", gdzieś tam potknął się w takich, a nie innych warunkach, co nie zmienia jednak faktu, że w każdej chwili może wrócić nawet na salony. Jest naprawdę dobrym fachowcem.
Miał Pan przed sezonem takie czarne myśli, że drużynę Podbeskidzia czeka historyczny rok w ekstraklasie, w którym zespół będzie ciułał punkt po punkcie i do ostatniej kolejki walczył o utrzymanie, że szybko może zakończyć przygodę w elicie?
- Przed sezonem był właśnie duży optymizm, była duża radość z historycznego awansu. Natomiast po pierwszych meczach były takie czarne chmury, obawy, że być może zespół nie został dostatecznie dobrze wzmocniony, wiele rzeczy też mojej osobie zarzucano. Że nie potrafiłem odważnie zmienić zespół, że stałem się zakładnikiem ludzi, z którymi zrobiliśmy awans. Ale życie pokazało, że po drobnych korektach nabraliśmy tej pewności w graniu. Przegraliśmy jeden, drugi, trzeci mecz, zaczęliśmy szukać punktów w innych spotkaniach, szukać optymalnego rozwiązania personalnego i zaskoczyło. Końcówka rundy jesiennej była już naprawdę obiecująca i myślę, że teraz jest to już tylko kontynuacja tego, co już było u schyłku jesieni.
Bilans wiosny, gdyby dodać do tego jeszcze dwa wygrane spotkania drugiej rundy rozegrane w grudniu ubiegłego roku jest naprawdę bardzo dobry: pięć zwycięstw, jeden remis, tylko dwie porażki.
- Nie wiem, czy nie jesteśmy "na pudle". Na pewno Korona ma więcej, może Ruch, ale myślę, że my mamy więcej niż Legia czy Śląsk. Także bardzo się cieszę.
Wyniku któregoś ze spotkań tego roku Pan szczególnie żałuje? Przegranego meczu z Koroną, a może jednak z Legią Warszawa w Bielsku-Białej?
- Trafił Pan w dziesiątkę, dokładnie, meczu z Legią Warszawa. Uważam, że w dniu, w którym graliśmy z Legią ani nie byliśmy lepszym, ani gorszym zespołem. Wydaje mi się, że remis był spokojnie w naszym zasięgu, by nie powiedzieć, że byłby sprawiedliwy. Natomiast jeżeli traci się takie kuriozalne bramki, to proszę wybaczyć, w ekstraklasie to nie przystoi. Z takim zespołem jak Legia, jak ktoś był na meczu w drugiej połowie, to była to już tylko pełna kontrola zawodników kierowanych przez Michała Żewłakowa i ciężko było nam cokolwiek zrobić. Bramkę uważam, że strzeliliśmy sobie sami. To był mecz, którego najbardziej i zdecydowanie żałuję. Wydaje mi się, że tydzień później odrobiliśmy to, bo po pierwszej połowie jak było 2:0 dla Ruchu mówiło się, że to będzie drugi Bełchatów. Jednak potrafiliśmy się podnieść i odrobiliśmy to, co straciliśmy z Legią.
*Już w czwartek 29 marca zapraszamy na II część rozmowy z Robertem Kasperczykiem. W niej m.in. o postawie zespołu w ostatnich meczach, budowie nowego stadionu oraz szczegółach nowego kontraktu trenera.