Bogaty właściciel, w czasie gdy Legia była w bardzo ciężkiej sytuacji finansowej, mógł napawać optymizmem. Jednak już ponad cztery lata zarządzania klubem przez obecnego inwestora to pasmo nieprzerwanych konfliktów na linii zarząd - kibice. Już pierwsze decyzje nowych władz pokazały, że klub za nic ma zdanie kibiców, a obie strony coraz bardziej dają do zrozumienia, że nie zależy im na polubownym rozwiązaniu sporu.
Pierwszy zgrzyt nastąpił już na początku pierwszej pełnej rundy pod rządami ITI. Nowe ceny biletów i karnetów wywołały niemałe oburzenie wśród kibiców. Podwyżki cen w zależności od miejsca były w wysokości 30-70 procent. Dla wielu, szczególnie młodych niepracujących jeszcze fanów stołecznej drużyny, oznaczało to kolejną przeszkodę w oglądaniu swojej ukochanej drużyny na żywo. Kibice nie pozostawili sprawy samej sobie. Demonstracja pod siedzibą koncernu oraz na jednym z meczów towarzyskich nie przyniosła od razu oczekiwanego efektu. Po długich negocjacjach oraz wielu pozytywnych działaniach Stowarzyszenia Kibiców Legii Warszawa udało się wynegocjować nowe niższe ceny biletów na trybunę odkrytą, popularnie zwaną "Żyletą". Wydawało się, że to pomoże poprawić na długo stosunki między zwaśnionymi stronami. W końcu to na tej trybunie zasiadali najmłodsi oraz ci najbardziej fanatyczni kibice, tworzący niezapomniane choreografie oraz atmosferę, z której od lat słynie stadion przy ul. Łazienkowskiej. Jednak klub nie wytrwał długo w tych postanowieniach. Już od kolejnej rundy działacze znów podnieśli ceny biletów.
Tym razem obeszło się bez większych nieporozumień między klubem a kibicami. O ile z większymi kosztami dopingowania drużyny większość kibiców mogła się pogodzić, to w momencie gdy zarząd klubu zaczął naruszać historię Legii, według wielu miarka się przebrała. A w grę wchodziły najważniejsze dla kibiców wartości, nowiem właściciele wyrazili chęć zmiany herbu klubowego. Jedynego herbu, który od najmłodszych lat pamiętają wszyscy obecni bywalcy stadionu Wojska Polskiego. Nie na wiele zdały się tłumaczenia działaczy, że herb był zmieniany już parokrotnie, a żadna zmiana nie odbędzie się bez konsultacji z przedstawicielami kibiców. Lecz jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, działacze mówili jedno, a robili drugie. Negocjacje w sprawie praw do użytkowania herbu między K.P Legia S.S.A. a CWKS Legia (właściciel praw do herbu) po wielu próbach utknęły w martwym punkcie. W tajemnicy przed kibicami klub zastrzegł logo, które miało być nowym herbem Legii, jak to działacze nazwali "znakiem towarowym". Ostatecznie herb przybrał nowy-stary wygląd. Działacze powrócili do pierwszego historycznego herbu białej "eLki" na czarnej tarczy. Było to bardzo przemyślane działanie. Bowiem, można było z góry założyć, że fani nie zaakceptują żadnej zmiany, a już na pewno zmiany bez konsultacji z nimi. Wiadomo było również, że kibice nie zbojkotują historycznego herbu. Jednak wielu osobom herb się nie spodobał i zdecydowanie są jemu przeciwni. Mało który kibic kupi gadżet z nowym herbem. Dziś na pamiątkach z klubowym logo wielkich pieniędzy nie zarobią ani właściciele piłkarskiej Legii, ani CWKS. Kibice raczej nieprędko zaczną nabywać takie pamiątki, CWKS stoi na skraju bankructwa, a powstał jedynie nowy pretekst do konfliktu.
Konflikt nabierał na sile. Kolejny punkt zapalny miał miejsce pod koniec sezonu 2005/2006. Legia na kolejkę przed końcem w zwycięskim meczu w Zabrzu, wywalczyła upragniony tytuł mistrzowski. Już od wielu sezonów tradycją było, że po ostatnim meczu rundy kibice wbiegali na boisko, próbując "wydrzeć" od swoich pupili co tylko się da, a więc m. in. koszulki, spodenki czy buty. Wiadomo było, że po ostatnim meczu sezonu, w Warszawie z Wisłą Kraków, również będą chcieli świętować sukces razem z piłkarzami na środku murawy. Tym razem jednak zarząd nie chciał do tego dopuścić. O pomoc poprosił stowarzyszenie kibiców. Ci z zadania wywiązali się rewelacyjnie. Atmosfera na stadionie była znakomita, a organizacja, co potwierdził sam zarząd oraz obserwator z ramienia PZPN, wręcz wzorowa. Po każdym zdobytym trofeum odbywa się tradycyjna feta na Starówce. Tym razem jednak doszło do wielkich awantur z policją, jakich po żadnym wcześniejszym sukcesie nie było. Kilka wybitych szyb, parę połamanych krzeseł i stołów z pobliskich ogródków piwnych, a także dziesiątki połamanych płytek chodnikowych zrobiło swoje. Kibice po raz pierwszy naprawdę "dorzucili do pieca". Oczywiście jak to w takich przypadkach bywa cała wina została zrzucona na SKLW. Pomijając już fakt, że w szukających sensacji mediach afera została rozdmuchana do miary kataklizmu. Trzeba przyznać, że za ten czyn należało kibiców skarcić. Całe zajście z czasem udało się wyciszyć, jednak na pewno nie pomogło to w pozytywnym odbiorze kibiców.
Mijały miesiące, a w sprawie unormowania relacji wewnątrzklubowych nie działo się nic. Było wręcz coraz gorzej. Coraz to nowe pomysły dyrektora ds. bezpieczeństwa Stefana Dziewulskiego przyprawiały kibiców o ból głowy. Ów dyrektor m.in. dokładnie chciał znać plany wszystkich opraw meczowych, które przygotowywali kibice. Dla nieorientujących się w sytuacji należy wyjaśnić, iż plany choreografii trzymane są w tajemnicy, aż do samego zaprezentowania ich podczas meczów. Kolejny dziwny pomysł to Formularz Zorganizowanych Grup Wyjazdowych. W tym o to formularzu trzeba było umieścić takie dane jak: imię nazwisko, PESEL osób udających się na mecz, a także marki i numeru rejestracyjnego pojazdu transportującego kibiców. Koniecznością było również podanie dokładnej godziny wyjazdu i powrotu, oraz dokładnej trasy przejazdu. Nie wiadomo dokładnie czemu miał służyć formularz, ponieważ podawane w nim dane rzadko miały wiele wspólnego z rzeczywistością, a w dodatku nikt ich nie weryfikował.
Wybuch konfliktu nastąpił po meczu drugiej rundy Pucharu Intertoto między Vetrą Wilno a Legią. Mecz ten rozegrany został 8 lipca 2007 w Wilnie. Ktoś kto choć raz włączył telewizor w przeciągu tygodnia od tego zdarzenia dokładnie wie, co się tam stało. Jednak dla przypomnienia. Otóż już przed samym meczem na trybunach oraz na boisku można było wyczuć, że ten mecz nie zostanie rozegrany w spokojnej atmosferze. Działacze miejscowego klubu nie bardzo zdawali sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo niesie za sobą ponad 3500 kibiców z Polski. Boisko od trybun ogrodzone było jedynie bandami reklamowymi, a sześciu ochroniarzy wzdłuż całego boiska nie mogło gwarantować spokoju na stadionie. Z drugiej strony kto by przypuszczał, że przyjęci z otwartymi ramionami kibice z Warszawy "odwdzięczą" się zdemolowaniem stadionu. Również działacze z Warszawy, mimo propozycji SKLW, by to kibice zajęli się zorganizowaniem wyjazdu oraz zapewnieniem bezpieczeństwa na stadionie, nie podjęli żadnych kroków w tym celu. Jednak dziś czasu nikt nie cofnie, i tak oto ci którzy biegali po boisku w Wilnie niszcząc wszystko co tylko się da, dali działaczom największy pretekst do wcielania ich polityki wymiany publiczności na Legii.
Od tej pory obie strony obrzucają się coraz bardziej żenującymi oświadczeniami. Działacze wprowadzili szereg nowych restrykcji, takich jak: zakaz wyjazdowy dla zorganizowanych grup kibiców (sukcesywnie omijany przez legionistów), ochronę na trybunie otwartej, czy wzmożoną kontrolę służb porządkowych. Klub korzystając z zaistniałej okazji rozdawał zakazy stadionowe na lewo i prawo, w tym również, nie mającym nic wspólnego z zadymami z Wilna, ultrasom tworzącym atmosferę na stadionie. Kibice w ramach protestu przeciw działaniom zarządu od początku poprzedniego sezonu nie dopingują drużyny na meczach przy Łazienkowskiej. Drastycznie zmalała również frekwencja. Bandy reklamowe przed "Żyletą" zostały podniesione na tyle, żeby żaden transparent godzący w klubowych decydentów nie mógł być widoczny. Również przy wejściu na stadion kontrolowany jest każdy napis na koszulce, szaliku, fladze czy transparencie. Dopiero po weryfikacji ochrony kibice dowiadują się, czy owe płótno może być wniesione na stadion. Klub zerwał wszelkie rozmowy ze stowarzyszeniem, wypowiedział umowę na dzierżawę magazynku na stadionie, w którym trzymane były wszystkie klubowe flagi. Kibice starają się jak mogą manifestować swoje zdanie na temat działaczy, wywieszając na jednym z meczów m. in. transparent z prywatnym numerem Dziewulskiego. Na każdym meczu obrażany jest właściciel oraz zarząd. Natomiast działacze wciąż bagatelizują problem mówiąc, że konfliktu nie ma, a tylko mała grupa kibiców przekłada swoje interesy nad interesami klubu.
Z rozpoczęciem obecnego sezonu działacze powrócili do organizacji wyjazdów na mecze poza Warszawą. Kibice nieufnie podeszli do tego pomysłu i wolą dalej organizować się sami, co zresztą dobrze im wychodzi. W ramach pokazania swoich chęci na dwóch ostatnich meczach w Warszawie nie obrażają klubowych działaczy. A więc można powiedzieć, że obie strony wykonały jakiś ruch w stronę normalności. W rolę mediatorów starających się pomóc w rozwiązaniu konfliktu chciało się wcielić już kilka znanych i szanowanych osób. Ostatnio swoją pomoc zaoferował były napastnik Legii Wojciech Kowalczyk. Spotkał się z przedstawicielami obu stron, ale póki co nic z tego nie wyszło.
A więc konflikt trwa w najlepsze i jego końca nie widać. Działacze liczą na sukcesywną wymianę publiczności oraz z nadzieją wypatrują rozpoczęcia prac budowlanych nad nowym obiektem. Większość kibiców natomiast liczy na zniechęcenie inwestora i wycofanie się z klubu. Co z tego wszystkiego wyniknie? Dowiemy się zapewne w najbliższych miesiącach, a może latach. Na pewno należy ugasić zapał części ludzi, dla których szalik Legii to jedynie kawałek materiału, którym mogą zasłonić twarz podczas wszczynania burd. Ale nie można robić tego kosztem tysięcy normalnych, poświęcających swój czas i pieniądze kibiców. Należy pamiętać również, że właścicieli traktujących Legię - jakby nie było jeden z symboli stolicy - jako jedynie kolejny biznes było już kilku, a prawdziwi kibice zawsze w Warszawie byli, są i będą. A więc należy mieć nadzieję, że zwycięży zdrowy rozsądek.