Letnie Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie, rok 1992. Polacy, prowadzeni przez Janusza Wójcika, dotarli do finału. W nim, na Camp Nou w Barcelonie, zmierzyli się z Hiszpanią, przegrali 2:3. Między słupkami stał Aleksander Kłak. Mimo porażki, wtedy ci zawodnicy byli bohaterami narodowymi. Teraz jeden z nich, bramkarz srebrnej ekipy, jest kierowcą autobusu w Antwerpii. Poznajcie jego historię.
Najpierw jednak chwila wielkiego momentu w historii polskiej piłki nożnej:
- Srebrny medal to największy sukces w mojej karierze. Nie miałem jednak nigdy wyrzutów, że mogłem obronić tę sytuację z końcówki. Było takie zamieszanie, taki kocioł... Nikt winy też nie zwalał na mnie, ale myślało się o tym - wspomina teraz Kłak.
Swoją karierę zaczynał w Nowym Sączu, skąd pochodzi. Potem bronił barw Igloopolu Dębica, Olimpii Poznań, Górnika Zabrze oraz klubów w Belgii i Holandii, między innymi Royalu Antwerpia i De Graafschap. Znaczący wpływ na losy jego kariery miały jednak kontuzje. - One spowodowały, że kilka transferów nie doszło do skutku. Pierwszym takim był Blackburn Rovers, gdzie wszystko było zapięte na ostatni guzik i zwichnięcie barku poskutkowało tym, że nie udało się. Kenny Dalglish obserwował mnie już z trybun... To był 1991 rok. Pewne umowy były już podpisane. To jest jeden przykład. Innym jest sytuacja już w Belgii, kiedy prowadziłem już bardzo zaawansowane rozmowy z PSV. Złamałem jednak nadgarstek i znowu nie doszło do transferu. Było kilka takich kluczowych momentów i gdyby nie kontuzje, to na pewno moja droga byłaby troszeczkę inna - wyjaśnia.
Na skutek licznych urazów, Kłak w końcu postanowił zakończyć karierę. - Kontuzje powodowały to, że rodził się lęk. Niesamowity lęk. Myślę, że to powoduje następne kontuzje. Miałem chyba z jedenaście operacji. Teraz już to o sobie nie daje znać. Jak to się mówi, w zdrowym ciele, zdrowy duch, ale może być też odwrotnie. Ja to przeżyłem i doświadczyłem. Dużo rodzi się w głowie - opisuje.
Aleksander Kłak mimo wszystko nie chciał zostawić piłki nożnej, która była ogromną częścią jego życia. - Po zakończeniu kariery nastąpiła pewna pustka. Próbowałem ją jeszcze zapełnić będąc trenerem, jednak i to nie przyniosło mi jakiejś radości, szczęścia. Spełniałem się jako trener, ale czegoś brakowało. Tak, jak ja się wtedy czułem... Gdzieś pojawiła się jakaś bojaźń przed nowym życiem po zakończeniu kariery, bojaźń przed zaczęciem nowego etapu, nowego życia. Trzymałem się kurczowo piłki, jednak był moment, w którym nastąpiła stwierdzona depresja. Była to nerwica lękowa, miałem bardzo poważne symptomy chronicznej hiperwentylacji. Nastąpiło załamanie - opisuje.
To był jednak dopiero początek. - Nie spowodował tego brak piłki, tylko ona była tą odskocznią... To ciężko wyjaśnić. Chodzi o psychikę. Piłka była bożkiem - czymś dla czego się żyło, co się kochało. Nagle, gdy tego zabrakło, to był jakiś powód, że człowiek stracił sens życia. Mnóstwo jest takich przypadków. Wydawało mi się, że mnie nigdy coś takiego nie dosięgnie. Przecież wtedy byłem spełniony, chociaż cały czas męczyłem się z tymi myślami, że mogła być lepsza kariera, mogłem więcej zarobić. Cały czas mnie to prześladowało. Jeśli człowiek się z tym nie pogodzi, to wyżera cię to od środka - wyjaśnia nasz rozmówca.
Po zakończeniu kariery Kłak był trenerem bramkarzy, został także kierowcą autobusu miejskiego w belgijskiej Antwerpii. - Teraz mi nie żal, że mnie nie ma w piłce. Zaraz po zakończeniu kariery bardzo chciałem jednak podpisać zawodowy kontrakt jako trener bramkarzy, jednak z powodu finansów klubu to nie wchodziło w grę. Robiłem to bardziej z pasji. To było jednak bardzo męczące. Jeździłem autobusem nocą, a w dzień o 8:00 godzinie już szedłem na trening pierwszej drużyny, wieczorem miałem zajęcia z młodzieżówką. Spałem w samochodzie, na parkingu. To też świadczy o tej ambicji, nawet absurdalnej głupocie. Teraz do czegoś takiego bym nie dopuścił. Spanie w samochodach było nagminne - komentuje.
W końcu coś jednak w nim pękło...
[nextpage]- Miałem myśli samobójcze. W moim przypadku życie nie miało już sensu. To męczyło. Uciekałem w alkohol. Sam się z tego nie wyciągnąłem, ktoś mi pomógł. Miałem jednak odwagę się przyznać do swoich problemów i to spowodowało, że wyzdrowiałem. To jest to otworzenie się. Trzeba popatrzeć na siebie takim, jakim się jest i potrafić się przyznać - mówi teraz spokojnie.
Kłak cierpiał na mocną depresję. Srebrny medalista olimpijski kilkanaście miesięcy temu był na życiowej krawędzi. - Z punktu widzenia medycyny nie jesteś chory, ale wszystko cię boli, kłuje. Jakieś paraliże nocne, gdzie można było naprawdę się przestraszyć. Do tego ciężka depresja, brak chęci wychodzenia z łóżka lub długie momenty, gdy nie można zasnąć. Wtedy zwróciłem się właśnie o pomoc do kościoła, do braci kapucynów. Coś mnie tam pociągnęło. Wiedziałem, że są tam organizowane polskie msze. Akurat były święta Bożego Narodzenia, a ja po prostu chciałem posłuchać polskich kolęd. Podszedłem do jednego z braci i powiedziałem o moich problemach, mojej sytuacji i ciężkiej depresji. Tak zaczęła się moja droga do nawrócenia. To nie było łatwe, trwało kilka miesięcy. Było jednak parę spektakularnych momentów, gdy wracała radość życia, zdrowie - wspomina.
Teraz wszystkie problemy są już poza nim. Jest zdrowy, wydaje się być szczęśliwym człowiekiem. - Zmieniłem towarzystwo, zacząłem się spotykać z ludźmi na wspólnych modlitwach. Na pewno dostałem drugie życie, czułem tę ingerencję. Człowiek to naprawdę sam czuje. Odbieram to tak, że Bóg mi pomógł. Nie ma dyskusji w związku z tym - opisuje bramkarz. - Ważna była spowiedź święta, indywidualna. Odkryłem znaczenie tego sakramentu. To coś, co cię oczyszcza. Jest jak lekarstwo dla duszy. Cały czas nie miałem przekonania, że ja jestem chory fizycznie. Depresja to choroba duszy. Z tego się nie wychodzi - dodaje.
Do stanu sprzed kilkunastu miesięcy doprowadziła go... ambicja. Wszystko zaczęło się już na samym początku kariery.
[nextpage]Największy sukces, czyli srebrny medal olimpijski, był też jednak tym, co miało wpływ na całe dalsze życie. - To mnie zgubiło. Od razu potem, po Barcelonie, była reprezentacja... Jak nie zagrałem z Anglią, bo byliśmy na kadrze w trójkę - Bako, Matysek i ja, to odwróciłem się i wyjechałem ze zgrupowania. Chciałem grać. Zachowałem się niesportowo... - wyjaśnia. - Jedni powiedzą, że ambicja to dobra rzecz, ale w moim przypadku był to rodzaj chorobowej ambicji, pracoholizmu, perfekcjonizmu. Ja to wszystko miałem, przeżyłem. Wielu piłkarzy, aktorów, muzyków z czymś takim się boryka - podkreśla.
Byli jednak ludzie, którzy już na starcie jego przygody z piłką zauważyli, że ten człowiek w przyszłości może mieć problemy. - Włodek Tylak na początku moje kariery, jak byłem w Dębicy, mówił że mi trzeba zabronić trenować. Zdawał sobie z tego sprawę. Ja tego nie przyjmowałem jednak. Chciałem jednak robić wszystko do końca, na maksa - wspomina Kłak.
Jego piłkarskim mentorem był nie kto inny, jak Janusz Wójcik. - Wszystko stanęło na Wójciku. Po tym sukcesie w Barcelonie on chciał iść dalej, ale w PZPN-ie nie było zgody, aby przejął wszystko. Myślę, że z punktu widzenia sportowego to był błąd. Mówię tylko tym, co ja przeżyłem za Wójcika jako piłkarz, sportowiec. Wtedy to był dla mnie sportowy ojciec, mentor. Nie mówię o tym, co się działo potem. Pewne rzeczy są niedopuszczalne. Gdy mieliśmy po 18, 19, 20 lat, to prowadził nas jak ojciec - komentuje były bramkarz.
Kłak jako golkiper nie odpuszczał. Na boisku na swojej pozycji był takim kimś, jak teraz jest choćby Artur Boruc. Jak sam mówi, kozak. - Miałem taki obraz człowieka i próbowałem się do tego dostosować. Jak człowiek robi to zbyt długo, to staje się takim kozakiem. Ja takim byłem. Za to przyszło jednak zapłacić i tak będzie u każdego. Bardzo dobrym przykładem dla mnie jest Jurek Dudek, który do końca nie próbował grać kozaka, zachował zimną głowę. Był takim, jakim jest, chociaż nie zawsze wszystko mu wychodziło. Pomimo tego zawsze wracał do bramki. Dla mnie to ideał bramkarza, pozytywny przykład. Chyba nikt nie zrobił takiej kariery jak on - stwierdza nowosądeczanin.
- Agresja z boiska też przenosiła się na rodzinę. Z tym miałem problemy. To było jednak dużo silniejsze. Wszyscy mówili mi, żebym się uspokoił, ale nie byłem w stanie tego zrobić... - mówi z ciężkim sercem.
[nextpage]Spokój odnalazł jednak w modlitwie. Oddał też medal olimpijski. - To był moment moich przemian. Pewien sportowiec prosił o pomoc. Może robiłem to trochę dla siebie, może chciałem coś udowodnić, nie ukrywam tego. Do tej pory nie mam jednak żadnej tęsknoty za tym medalem. Nie było sekundy, żebym miał chwilę zwątpienia, zawahania - wyjaśnia.
Aleksander Kłak prowadzi teraz spokojne życie. Ma za sobą ogromny bagaż doświadczeń, ale nie chce dawać rad innym. - To indywidualna sprawa. Jeszcze raz powtórzę - z tych rzeczy co ja miałem, to się nie wychodzi - mówi. Ciężko też poznać na co kto rzeczywiście cierpi... - Ktoś z moimi problemami nie wychodzi do tego. Większość osób, które popełniła samobójstwo, to nie wiadomo dlaczego to zrobili. Kamuflują się z tym. Zauważył to dopiero mój ostatni trener bramkarzy z Holandii. Dzwonił, przyjeżdżał do mnie. W PSV jest teraz szkoleniowcem drużyny młodzieżowej. To była taka osoba, która była wtajemniczona. W Polsce nikt o tym nie wiedział - opisuje reprezentant Polski.
Srebrny medalista olimpijski z Barcelony dużo przeżył, dużo widział. Przetrwał ciężki etap w swoim życiu. - Nie żałuję. Pewne rzeczy poukładałem sobie i do tego był potrzebny czas. Niczego na pewno jednak nie żałuję. Nie ma w ogóle takiego tematu - podkreśla.
Wszystkich, którzy jednak czują, że nie do końca są sobą, Kłak przestrzega. - Ludzie przyjmują maski. Taką maskę kiedyś trzeba będzie zdjąć.
***
Współpraca: Jakub Ostrowski
Powodzenia i sił na dalsze lata życia.