Zaczynam nowy rozdział - I część rozmowy z Raymondem Domenechem, byłym selekcjonerem piłkarskiej reprezentacji Francji

Trener wicemistrzów świata z 2006 roku opowiedział nam między innymi o powodach publikacji swoich wspomnień, a także o trudach kierowania kadrą narodową.

W tym artykule dowiesz się o:

61-letni Francuz do Polski przyjechał w ramach promowania swojej książki pod tytułem "Straszliwie sam. Mój dziennik", w której zdradza kulisy pracy na stanowisku opiekuna drużyny narodowej Trójkolorowych w latach 2004-2010.

Doświadczony szkoleniowiec, który spędził w Warszawie trzy dni na zaproszenie Domu Wydawniczego Rebis (polskiego wydawcy jego wspomnień), znalazł czas, by porozmawiać o swojej książce i nie tylko z serwisem SportoweFakty.pl.

Marcin Olczyk: Czy rozpoczynając prowadzenie dziennika zakładał pan, że może on kiedyś ujrzeć światło dzienne? W którym momencie zdecydował pan, że warto opublikować pańskie przemyślenia?

Raymond Domenech: Na pewno nie myślałem o tym od samego początku. Gdy skończył się rok 2006 zacząłem rozważać czy nie byłoby dobrym pomysłem stworzyć z moich zapisków i przemyśleń czegoś na kształt książki. Wtedy jednak się nie zdecydowałem, przede wszystkim dlatego, że dopiero co odnieśliśmy ogromny sukces, więc doszedłem do wniosku, że wbrew pozorom nie jest to najlepszy moment. Jeśli chodzi o późniejsze notatki to, aż do czasu zakończenia mojej sześcioletniej przygody z pierwszą reprezentacją, taki pomysł więcej do głowy mi już nie przyszedł.

Piłka nożna na SportoweFakty.pl - nasz nowy profil na Facebooku! Tylko dla fanów futbolu! Kliknij i polub nas.

Co było główną przyczyną powstania książki "Straszliwie sam. Mój dziennik"?

- Po pierwsze: moja rodzina, choć oczywiście kluczowe było samo gromadzenie i posiadanie tych swoich zapisków. Punktem, który "odpalił" cały proces, było pojawiające się na początku tej książki pytanie mojego trzyletniego wówczas syna, który po moim powrocie z Mistrzostwa Świata w RPA zapytał: tato, czy nie pójdziesz do więzienia? Wszystko to można rozciągnąć na moich przyjaciół i ludzi którzy byli obok mnie zawodowo. Dla mnie praca selekcjonera była wykonywaniem zawodu i pojawiające się na każdym kroku komentarze nic mi nie robiły, natomiast cierpieli ludzi znajdujący się w moim otoczeniu, właśnie z rodziną na czele. Ta książka może być dla nich źródłem argumentów do prowadzenia dyskusji i obrony. Poza tym tyle osób powiedziało tak wiele nieprawdziwych rzeczy na mój temat, że byłem winien tę książkę światu.

Czy w takim razie opublikowanie jej jest przede wszystkim próbą rozliczenia się z szerszą publicznością, która opisane przez pana zdarzenia oglądała z zupełnie innego (oddalonego od centrum problemów) punktu widzenia, czy może jednak również z samym sobą?

- Pomysłem wyjściowym było dla mnie wyjaśnienie tych wszystkich kłamstw i przewrócenie kartki w książce mojego życia na nową, pustą stronę. Napisałem i wydałem dziennik. Każdy może go przeczytać i zrobić z nim co mu się żywnie podoba. Dla mnie tamta historia jest rozdziałem zamkniętym. Zaczynam od nowa. Jeżeli książka ta posłuży choć jednej osobie, którą ona dotyczy, to będę bardzo zadowolony.

Podczas pobytu w Warszawie Domenech długo odpowiadał na pytania polskich kibiców
Podczas pobytu w Warszawie Domenech długo odpowiadał na pytania polskich kibiców

Jak odebrano pana wspomnienia we Francji?

- Sprzedaliśmy dwieście tysięcy egzemplarzy. Publikacja ta pojawiła się również w wersji kieszonkowej, co jest typową francuską formą wydawania książek, więc jest to naprawdę bardzo duży sukces sprzedażowy. Ja przy tej okazji odbyłem taki swój "tour de France", który polegał na spotkaniach z dziennikarzami, czytelnikami, kibicami. Za każdym razem odbiór był pozytywny. Tym wydawnictwem dopełniłem wizję tych wszystkich ludzi, którzy przyglądali się wydarzeniom z zewnątrz. Dzięki temu mogli oni mieć pełny obraz całej sytuacji.

Czy po publikacji książki zmieniły się pana relacje z Francuską Federacją Piłkarską i Krajową Komisją Szkoleniową lub poszczególnymi ich przedstawicielami?

- Sytuacja na pewno się poprawiła. Jestem członkiem związku i mam bardzo dobre kontakty z wszystkimi jego pracownikami bez wyjątku.

W pana ojczyźnie książkę opublikowano w listopadzie ubiegłego roku. Od tego momentu minął już prawie rok. Czy w międzyczasie kontaktowali się z panem "bohaterowie" tej publikacji, czyli piłkarze, którym poświęcił pan w niej mniej lub więcej miejsca?

- Nie, bo tak naprawdę nie ma tu nic do tłumaczenia. Życzyłbym sobie - ale to raczej jeszcze przed publikacją tej książki - chociażby krótki telefon. Wszyscy oni wrócili do swojego normalnego rytmu życia, a wszelkie ataki skupiły się na mnie, więc fajnie by było gdyby chociaż jeden z tych chłopaków zadzwonił. Nic takiego nie miało jednak miejsca.
[nextpage]Czy wie pan, albo przynajmniej ma swoje podejrzenia odnośnie tego kto był "kretem", który o wydarzeniach z przerwy meczu z Meksykiem w RPA (Nicolas Anelka w bardzo niewybrednych słowach odniósł się wtedy do selekcjonera - przyp. red.) opowiedział L’Equipe? Czy jednak podtrzymuje pan tezę, że tych przecieków mogło być kilka różnymi kanałami, jak zasugerował pan to w książce?

- Zdecydowanie skłaniam się ku wersji, którą opisałem w książce. Dziennikarze szperają gdzie mogą i wyszukują co się da. Zaczynają interesować się tematem już po zasłyszeniu skrawków informacji. Wydzwaniają wtedy do agentów i członków rodziny, żeby dowiedzieć się czegokolwiek. Rzeczywistość jest taka, że wokół każdego źdźbła prawdy buduje się jakąś niepotwierdzoną historię i w ten sposób powstają nieprawdziwe opowieści. Według mnie tak właśnie było w RPA.

Jaka według pana jest największa różnica między prowadzeniem klubu i reprezentacji? Która z tych posad jest bardziej niewdzięczna?

- Przede wszystkim są to dwie zupełnie różnie profesje. Oczywiście istnieje jakaś wspólna baza w postaci pracy na boisku, ale w pierwszym przypadku mamy do czynienia z codzienną robotą. Spotykamy się dzień w dzień z wszystkimi piłkarzami, bez przerwy obserwujemy ich rozwój. Natomiast gdy jest się selekcjonerem to raz na miesiąc, a często nawet rzadziej mamy dziesięć wspólnych dni, kiedy zanurzamy się totalnie w siebie nawzajem. Rozmawiamy, biegamy, jemy, śpimy - wszystko robimy razem. To oczywiście często tworzy napięcia, bo w ograniczonym czasie mamy pewne cele do osiągnięcia. Tutaj terminy nadchodzą dużo szybciej, bo nawet jeżeli jest tylko jeden mecz w miesiącu, to dosyć szybko jasnym musi być kogo na co stać.

Z lektury pana książki wynika, że dużym problemem w kadrze było ego poszczególnych piłkarzy. Czy spotkał się pan w pracy klubowej lub wcześniej jako piłkarz z podobnymi trudnościami wynikającymi z osobowości gwiazd? Czy jest to specyfika grupy, którą akurat pan prowadził, czy w tym wypadku można już raczej mówić o chorobie współczesnego futbolu?

- Według mnie przerośnięte ego to cecha czy też zespół cech charakterystycznych dla sportowców z górnej półki. Różnica zasadnicza polega na tym, że albo są takimi jednostkami, które potrafią wykorzystać to swoje ego dla dobra całej grupy, zespołu, albo powinni zająć się raczej tenisem albo golfem (śmiech).

Czyli Zinedine Zidane, który według pana wspomnień nie jest wcale osobą łatwą w kontaktach i współżyciu w grupie, zalicza się jednak do tej pierwszej grupy?

- Tak. Zdecydowanie należy on do piłkarzy, którzy mają mega ego, ale posiada też w sobie na tyle wystarczające pokłady inteligencji emocjonalnej, że zdaje sobie sprawę z tego, iż potrzebuje reszty grupy, żeby odnieść sukces. To jest ta zasadnicza różnica.

Piłka nożna na SportoweFakty.pl - nasz nowy profil na Facebooku! Tylko dla fanów futbolu! Kliknij i polub nas.

W 2006 roku Francja nie należała do głównych kandydatów do medali MŚ. W drodze do wielkiego finału odprawiała jednak bez większych emocji i problemów kolejnych faworytów imprezy. Jak do tego doszło? Co wyróżniało tamten zespół na tle konkurencji?

- Barthez - jeden z najlepszych bramkarzy świata, Sagnol, który grał w Bayernie Monachium i to na miarę tego klubu, występujący wtedy w Chelsea Londyn Gallas, Thuram z Juventusu Turyn, Abidal z Olimpique Lyonu, do tego Makelele, Malouda, Zidane, Henry, Ribery. Wszyscy tak naprawdę byli piłkarzami ze zdecydowanie najwyższej półki, grającymi dla najlepszych europejskich klubów. Poza tym mieli prawdziwego lidera z krwi i kości - wspomnianego Zidane’a, który stawiał im właściwe cele, a oni za nim podążali i chcieli je wspólnie z nim realizować. Dlatego nie mieliśmy się kogo obawiać, nawet rewelacyjnych Brazylijczyków. Oczywiście zajęło nam to sporo czasu. Turniej zaczęliśmy od bardzo trudnego meczu ze Szwajcarami, z którymi wcześniej mierzyliśmy się w kwalifikacjach. To pierwsze spotkanie z różnych względów zawsze jest trudne. Później przyszła kolej na Koreę, która gola strzeliła nam 10 minut przed końcem meczu. Moi piłkarze tak naprawdę eksplodowali wolnością dopiero po pierwszej rundzie i w zasadzie od tej chwili przestaliśmy się czegokolwiek obawiać. Mieliśmy już bazę. W piłce nożnej trzeba solidarności, organizacji, całego szeregu elementów, które składają się na całość, ale tą podstawową sprawą jest zawsze jakość piłkarzy. Jeśli ona jest to ok, ale jeżeli piłkarze są słabi to cała reszta nie pomoże. W 2006 roku mieliśmy najlepszych zawodników. Później staraliśmy się robić to samo, ale z powodu braku takiego kapitału ludzkiego nie udało się powtórzyć lub chociażby zbliżyć do osiągnięć z tamtego mundialu.

Francuzi po Mistrzostwach Świata w 2006 roku nigdy już nie grali tak porywająco i skutecznie
Francuzi po Mistrzostwach Świata w 2006 roku nigdy już nie grali tak porywająco i skutecznie

Pisał pan w książce o tym, że przed Mistrzostwami Świata w Niemczech zapowiedział pan piłkarzom, że zostajecie do ostatniego dnia, czyli do finału. Przed kolejnymi turniejami zmienił pan tę taktykę i oczekiwał od zespołu deklaracji co chce osiągnąć. Czy postawienie sprawy w ten sposób, zamiast odwołania się do metody, która wcześniej przyniosła sukces, mogło mieć wpływ na niepowodzenia w 2008 i 2010 roku?

- W pewien sposób stawiałem wtedy na szali życie tych piłkarzy. Powiedziałem, że cokolwiek chcą mi powiedzieć mogą to zrobić, ale ja spotykam się z nimi 9 lipca w wielkim finale. Różnica polegała na tym, że w 2006 roku patrząc na piłkarzy i ich potencjał byłem przekonany, że jesteśmy w stanie dojść razem do końca. Później sytuacja się zmieniła. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jeżeli piłkarze nie podjęliby zobowiązania sami z siebie, że dadzą radę i, że trzeba by było żebym ja ich niósł czy pchał, to nie miałoby to sensu. W związku z tym zmieniłem swoją postawę, po to, żeby dać im pole do popisu, by sami zdecydowali co chcą osiągnąć. Czuję wewnętrznie, że za każdym razem w tych akurat sytuacjach miałem wyjątkowo jasny umysł w kontekście tego co miałem zrobić.

Taka deklaracja jak w 2006 roku na kolejnych imprezach według pana i tak nic by nie dała?

- Zgadza się. Jestem co do tego pewien. Myślę, że wtedy efekt mógłby być wręcz odwrotny.

***

Już w poniedziałek znajdziecie na łamach naszego serwisu drugą część rozmowy z byłym selekcjonerem reprezentacji Francji. Dowiecie się z niej między innymi co Raymond Domenech wie o polskiej piłce. Polecamy lekturę!

Komentarze (0)