To ja powiem, kiedy chcę skończyć grać - rozmowa z Markiem Saganowskim, napastnikiem Legii Warszawa

Ostatni ligowy mecz Marek Saganowski zagrał we wrześniu. Ale wierzy, że wróci na boisko, bo brakuje mu czterech bramek do setki.

Kinga Popiołek: Pańskie zdrowie to temat numer jeden w ostatnich miesiącach. Jak wygląda sytuacja i czy ciągłe pytania nie nużą już pana, a może wręcz przeciwnie - w jakiś sposób pomagają?

Marek Saganowski: To bardzo cieszy, że ludzie interesują się moim zdrowiem. Są jednak pewne granice, których przeskoczyć nie można, bo jest to ludzka fizjologia. To, że już się odbudowałem, że mogę biegać czy robić większość rzeczy nie powoduje tego, że mogę już normalnie grać lub walczyć z przeciwnikiem - bo tu jest największe zagrożenie. Karencja po przeszczepie więzadeł krzyżowych wynosi około 5-6 miesięcy minimum i myślę, że właśnie tyle muszę przejść.

Podczas tej przerwy często pan myślał o zawieszeniu butów na kołku? O tym, że każdy kolejny uraz może być tym ostatnim?

- Zawsze sobie w życiu mówię, że to ja powiem, kiedy chcę skończyć grać w piłkę. Te myśli oczywiście pojawiły się. Początek tej kontuzji był dosyć ciężki, tym bardziej, że poza więzadłami krzyżowymi były problemy z łękotką, więzadłami pobocznymi, zatem kolano wymagało gruntownych zabiegów. Ale słowa, że to ja będę decydował o swoim życiu dosyć mocno we mnie tkwią i to mi dawało kopa, żeby jeszcze pracować nad powrotem do zdrowia.

To już trzecia tak poważna sytuacja w pańskiej karierze, kiedy wszystko zawisło na włosku. Wyszedł pan silniejszy?

- Po każdej kontuzji jestem innym człowiekiem. Widzę i wiem na kogo mogę liczyć. Wiem, że zawsze mogę liczyć na rodzinę, żonę, swoje dzieci i to jest dla mnie w tej chwili najważniejsze, że znajdują się ludzie, którzy chcą pomóc. Tak samo tutaj w klubie - wiele osób mógłbym wymienić, które chciały pomóc i do tej pory pytają się o zdrowie i wiem, że dla nich to też jest ważne, żebym wrócił.

Tym bardziej, że tutaj rok po roku przytrafiła się panu długa przerwa. Spotkał się pan z sygnałami, że stawiano na panu krzyżyk i mówiono "to już koniec Saganowskiego"?

- Tak, tak, są tacy ludzie, którzy chcieliby, żebym już skończył. Może poprzez zazdrość, może przez to, że sami nie mają tyle siły i woli, by podnieść się w sytuacji, gdy już leżą na deskach. Nie jestem takim człowiekiem. Chcę się martwić swoim życiem i ci ludzie mnie nie interesują.

Marek Saganowski wierzy w powrót na boisko, bowiem ma cel, który chce osiągnąć
Marek Saganowski wierzy w powrót na boisko, bowiem ma cel, który chce osiągnąć

Nie sposób w tej sytuacji nie wrócić do Justyny Kowalczyk, która po wywalczeniu olimpijskiego złota ze złamaną stopą odniosła się do wszystkich tych, którzy ją skreślili...

- Dokładnie tak.

A jaki jest pana cel?

- Wrócić do zdrowia i pełni sprawności, potem odzyskać pierwszą "11" w Legii i przede wszystkim strzelić cztery bramki, których brakuje mi do setki. A co później się będzie działo - zobaczymy. Jestem zdania, że jeżeli człowiek czegoś chce, pragnie i ma wyznaczony cel, to nie ma dla niego przeszkód. Szanuję to, co powiedziała nasza olimpijska mistrzyni, bo to są piękne słowa dla tych, którzy walczą w tej chwili z kontuzjami.

Skąd się biorą tacy sportowcy jak pan, którzy będą walczyli bez względu na przeciwności losu, i dlaczego młodzi zawodnicy nie mają w sobie takich wartości?

- Prawdopodobnie bierze się to z charakteru, niektóre zachowania wynosi się z domu, czasem z książek. Czytałem różne pozycje na temat psychologii człowieka, walki z samym sobą, bo właśnie najczęściej przegrywamy nie z przeciwnościami podkładanymi nam przez innych, ale z samym sobą. Ta wygrana jest najważniejsza.

A czy to, że teraz droga potencjalnego adepta piłkarskiego jest łatwiejsza niż wtedy, kiedy pan zaczynał, ma duże znaczenie? Wtedy nie było wyprofilowanych butów, boisk, szkółek piłkarskich niemal na każdym kroku. 

- Teraz jest dużo łatwiej. Kiedyś nie grało się na boisku tylko na betonie, albo na piasku z kamieniami. Strzelało się nie na bramki tylko na kamienie, czy teczki. Buty adidasa widziałem po raz pierwszy w wieku 14 czy 15 lat...

Pewnie w Pewexie?

- Dokładnie tak! Kiedyś wyjechaliśmy na jakiś turniej, graliśmy przeciwko Barcelonie i okazało się, że chłopaki mają piękne stroje, koszulki... Ale dawało się radę. Myślę, że to, co przechodzi się we wczesnym życiu, skutkuje w dorosłości.

Nie zawsze się tak jednak dzieje, bo sukcesy potrafią wypaczać charakter, a z panem się tak nie stało.

- W 1998 roku, kiedy byłem na szczycie swojej kariery - też szybkiej, bo miałem 20 lat i już zadebiutowałem w reprezentacji, grałem w zachodnich klubach - nagle przydarzył się wypadek i okazało się, że ludzie, jak to w Polsce bywa: krzyżyk, koniec, dziękuję, do widzenia, już nie będziesz normalnie chodził i nie będziesz mógł nic robić. Okazało się, że potrafiłem jeszcze wstać, zagrałem w reprezentacji, zagrałem w Champions League, zdobyłem mistrzostwo Polski i miałem jeszcze wiele radości. Czym człowiek starszy, tym głębiej odczuwa to, co wygrywa.

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

Źródło artykułu: