Czasami warto przegrać - rozmowa z Radosławem Kardasem, obrońcą KSZO Ostrowiec Św.

Odmówił Widzewowi Łódź w latach jego największej świetności. Na trybunach zmienia się w zwyczajnego kibica. O tym ile można grać ze złamanym palcem u nogi, o magii Ligi Mistrzów i wielu innych sprawach zdecydował się opowiedzieć portalowi SportoweFakty.pl.

Anna Woźniak: Początki Twojej kariery piłkarskiej związane są ze Zduńską Wolą.

Radosław Kardas: Urodziłem się w Zduńskiej Woli. Pierwszym klubem był Miejski Klub Sportowy MOSIR w Zduńskiej Woli. Zaczęło się od tego, że w trzeciej klasie podstawówki były zawody, które wygrała klasa "B", do której chodził m.in. Adrian Budka. Ja chodziłem do klasy "C". Po tych zawodach Adrian zaprosił mnie na trening do MKS-u gdzie on już trenował. Czasami warto przegrać, bo człowiek się mobilizuje i chce pokazać, że potrafi. W MKS-ie grałem w juniorach starszych, gdzie mieliśmy naprawdę niezły skład. Do tej pory kilku zawodników z tamtej paczki gra w ekstraklasie. Nawet była taka sytuacja, że odezwał się Widzew, z pytaniem czy nie zagralibyśmy pod ich szyldem. Trener nie miał nic przeciwko, twierdząc, że łatwiej byłoby nam grać dalej, ale my, jako zawodnicy nie chcieliśmy takiego rozwiązania. Byliśmy ze Zduńskiej Woli i chcieliśmy grać dla MKS-u. Zajęliśmy wtedy trzecie miejsce w lidze i pięciu z nas otrzymało propozycję gry w Widzewie. W ten sposób trafiłem do Widzewa, od razu do drużyny rezerw prowadzonej przez trenera Tylaka.

To było w czasach kiedy Widzew był piłkarską potęgą.

- Jak tam przeszliśmy, to Widzew był już w fazie grupowej LM. Graliśmy tam przez rok, ocierając się w sumie o pierwszą drużynę. Gdy odszedł trener Smuda, a przyszedł trener Łazarek zaczęliśmy trenować z pierwszą drużyną. Osobiście oglądałem wtedy wszystkie mecze Ligi Mistrzów w Łodzi na żywo. Wrażenia były niesamowite. Wchodziliśmy na te mecze jako drużyna, ale w trakcie meczu te wrażenia jakie udzielały się kibicom, dotyczyły i nas. Do dziś pamiętam bramkę Marka Citki z połowy boiska w meczu z Atletico Madryt. Mam nawet koszulkę Widzewa z tego meczu. Być może kiedyś doczeka się jakiegoś honorowego miejsca, póki co leży na półce.

Co się stało, że na dłużej nie zadomowiłeś się w Widzewie?

- Ujmijmy to tak, że w tym czasie w Widzewie zaczęły się dziać "dziwne rzeczy" i większość z nas wróciła do Zduńskiej Woli.

Ale nie na długo.

- Ja wróciłem tylko na pół roku po czym trener Tylak pociągnął mnie do Piotrcovii. Tam poznałem Łukasza Matuszczyka. Było tam też kilku ciekawych zawodników, część z nich już skończyła karierę. Pierwszy rok był ciężki, ponieważ graliśmy o utrzymanie, jednak już rok później zrobiliśmy awans do drugiej ligi. Po awansie w Piotrcovii grałem jeszcze pół roku, po czym przeszedłem do ŁKS-u Łódź, gdzie ściągnął mnie trener Pietrzak. Tam spędziłem bardzo miły okres, mimo, że wtedy były tam ciężkie czasy, ale ta cała otoczka, kibice… To była jednak firma, no i miałem blisko do domu.

Po ŁKS-ie było HEKO Czermno.

- Przejście do Czermna, to ogólnie dziwna historia, ponieważ w ŁKS-ie na jesieni zagrałem we wszystkich meczach oprócz jednego – dla kibiców najważniejszego – w derbach z Widzewem, po czym zostałem po prostu zwolniony. Przyszedł wtedy nowy trener z zagranicy i przywiózł ze sobą kilku swoich zawodników, którzy zresztą później nie grali. A w Czermnie ponownie spotkałem się z Łukaszem Matuszczykiem. Grał również Krystian Kanarski. Ogólnie mieliśmy tam bardzo fajną atmosferę, ponieważ większość zawodników mieszkała w Czermnie. W sumie zrobiliśmy tam awans dzięki tej dobrej atmosferze, chęciom i zaangażowaniu. Nikt wtedy nie wierzył, że taka drużyna – brutalnie mówiąc - ze wsi awansuje do drugiej ligi, a nam się to udało. Może kiedyś w Heko jeszcze się odbuduje dobra drużyna. Chociaż to jest w głównej mierze zasługa jednej osoby, prezesa, który w to inwestuje. Na jaki czas ma to racje bytu? Można porównać choćby Wronki, gdzie mieszka ok. 12 tysięcy ludzi, choć osiem tysięcy z nich to więźniowie (śmiech), a w Czermnie 800. Ciężko jest zrobić wielką piłkę w małych ośrodkach na dłuższy okres.

Miałeś także możliwość poznać ligę skandynawską, konkretnie szwedzką.

- To też fajna historia, ponieważ kończył mi się kontrakt, który miałem podpisany do końca czerwca 2005 roku, poprosiłem prezesa, czy puści mnie na tydzień testów do Sandvikens IF. Powiedział mi, że mogę tam jechać, ale na własną odpowiedzialność. Z chwilą wyjazdu przestał być aktualny temat podpisania nowego kontraktu w Czermnie. Znając życie, pewnie bym żałował, że nie wyjechałem, więc zaryzykowałem.

Warto było?

- Do Sandvikens pojechałem razem z Radkiem Becalikiem. Mieliśmy tam tydzień testów, treningów, gier. Spodobałem się trenerowi, ale pojawiły się problemy: Radek trenował dwa dni, ponieważ doznał jakiejś kontuzji uda, a ja trzy dni, po czym złamałem palca u stopy, o czym dowiedziałem się w zasadzie dopiero po przyjeździe do Polski, bo na miejscu nie zrobili mi żadnych kompleksowych badań, tylko stwierdzili, że coś się stało. Po przyjeździe do Polski, zrobiłem prześwietlenie i okazało się, że mam dziurę w nodze między palcami. No i pojawił się problem, bo nie miałem ani kontraktu z Heko, ani z nowym klubem i nie mogłem grać z kontuzją. Ale zawziąłem się, ponieważ trener Sandvikens powiedział, że chce mnie w składzie, ale do Radka nie był do końca przekonany. Powiedziałem jednak, że nie chce tam jechać sam. Po negocjacjach tak razem trafiliśmy do Szwecji. Akurat było dwa tygodni przerwy, więc oszczędzałem tą nogę, nawet nie chodziłem na niej. Po dwóch treningach okazało się jednak, że muszę odpuścić. Szwedzcy lekarze określili to złamanie na szesnaście tygodni przerwy. Ja do gry wróciłem po dziewięciu. Zagrałem mecz w pucharze Szwecji i powtórzyło się to samo. Źle stanąłem, a kości nie zrosły się widać na tyle dobrze, bo kontuzja wróciła. Po dwutygodniowej przerwie zagrałem jeszcze dwa mecze i tak się skończyła moja przygoda ze szwedzką piłką. Radek Becalik został w Szwecji, gdzie później został zauważony i grał w wyższej klasie rozgrywkowej, natomiast ja po powrocie w październiku do Polski nie miałem co ze sobą zrobić.

W sumie po prostu miałeś pecha.

- Myślę, że gdyby nie ta kontuzja, to inaczej potoczyłoby się moje życie, bo taktyka która preferował trener bardzo mi pasowała i zauważyłem, że chyba szliśmy w tym samym kierunku. W Szwecji gra się twardo, nie można odstawić nogi, a taką grę lubię.

Mimo wszystko nadal grasz w piłkę.

- Tak, nadal gram. Po tym wszystkim dostałem propozycję od Mirosława Dragana na grę w Górniku Polkowice. Nie czułem się tam słabszym zawodnikiem od kolegów, ale trener miał jednak swoja koncepcję prowadzenia zawodników. Zagrałem tam bodajże osiem meczów, ale to tylko na zasadzie, że ktoś dostał kartkę i musiał pauzować. Nawet po takim meczu, gdzie trener mnie chwalił, gdy wracali „kartkowicze”, to oni byli w składzie. Nie okazywał mi ten trener przychylności.

Ale jest takie miejsce, do którego zawsze możesz wrócić.

- Dokładnie. Jest tak, że do Zduńskiej Woli mogę wrócić w każdej chwili. Prezes jest moim dobrym znajomym, można powiedzieć kolegą, z którym super się dogadujemy. Poprosił mnie wtedy, żebym mu pomógł. Trenerem był wtedy również mój kolega, Bartek Zalewski. Poszedłem do Pogoni odpocząć troszkę psychicznie i tego nie żałuję.

Jak trafiłeś do Ostrowca?

- Będąc jeszcze dwa tygodnie przed końcem ligi w Polkowicach, zadzwonił do mnie Mariusz Łaski i powiedział mi, że już wie, że nie będę grał w Polkowicach. Już w czerwcu mogłem przejść do KSZO, ale "supermenager" pan Klimas powiedział, żebyśmy chwilę poczekali, żeby wynegocjować lepsze pieniądze. Gdy pozostało dwa tygodnie do końca okienka transferowego, nadal nie było sygnału ze strony KSZO, więc trenowałem z Pogonią.

Jednak jesteś teraz piłkarzem KSZO.

- We wrześniu zadzwonił pan Klimas, że możemy podpisać kontrakt z KSZO, ale dopiero od stycznia. Zgodziłem się. Jeszcze w grudniu przyjechałem na sparing, a od stycznia podpisałem umowę. Z perspektywy czasu nie żałuję, bo jest to klub z historią, stadionem, bazą treningową. Jest to chyba jedno z lepszych zapleczy w Polsce. Takie boisko jak jest na ulicy Różanej czy Kolejowej, chciałby mieć niejeden klub. Widzew przykładowo ma tylko jedno boisko treningowe.

Jesteś obrońcą, ale zdarza Ci się trafić do bramki rywala.

- O kim się najczęściej pisze? O tym co strzela bramki (śmiech). To zależy od sytuacji. Jeśli dobrze się czuję na boisku i wiem, że będę w stanie wrócić 70. metrów spod pola karnego rywala na swoją pozycję, to myślę, że warto czasami zagrozić w ten sposób rywalowi.

Najczęściej pod bramką rywala można Cię zauważyć z Krystianem Kanarskim. Tworzycie taki boiskowy duet?

- Na treningach ćwiczymy stałe fragmenty gry, gdzie ja ustawiam się za Krystianem Kanarskim. On ściąga jednego zawodnika, ja ściągam drugiego i jeśli piłka przejdzie jest szansa, że ktoś ją dobrze uderzy. Krystian jest szybkim zawodnikiem, potrafiącym urwać się przeciwnikowi, ja z kolei potrafię się rozepchnąć i zdobyć trochę miejsca. Grzeczny na boisku nie jestem, ale trzeba walczyć i nie odstawiać głowy tam, gdzie niektórzy boją się włożyć nogę.

Na boisku nie odstawiasz nogi, ale nie wynika to ze złośliwości, choć masz na swoim koncie kilka kartek, w tym czerwone.

- Czasem jest tak, że te kartki wpadają, ale dużo zależy też od poziomu sędziowania danego meczu. W sezonie 2006/2007 w spotkaniu z Ruchem Chorzów dostałem dwie żółte kartki, a w konsekwencji czerwoną. Prowadziliśmy 1:0 po bardzo ładnej bramce Adriana Frańczaka, który debiutował wtedy w pierwszej drużynie. Ale to był dziwny mecz, w którym jeśli dobrze pamiętam kibice również gwizdali na sędziego. Przegraliśmy 1:2, a sędzia pokazał nam wtedy więcej kontrowersyjnych kartek. Choć, z drugiej strony, zespół prowadząc 1:0 musi się zmobilizować w takiej sytuacji. Gra nie powinna się posypać mimo braku jednego zawodnika. Trzeba taki wynik dowieźć do końca.

Czyli zdarzają się kartki za nic?

- Właśnie w tamtym meczu pierwszą kartkę dostałem praktycznie za nic, co jest denerwujące. Druga kartka była już za ewidentny faul. Ta pierwsza powinna była mnie uspokoić, ale nie da się grać spokojnie, jeśli sędzia tak gwiżdże. Po zejściu z boiska, człowiek się strasznie denerwuje, że nie może już pomóc drużynie. Jest przepis, który mówi, że obowiązkowo trzeba zejść z boiska i udać się do szatni. Ale wtedy zostałem w tunelu by obserwować dalej mecz. Krew mnie zalewała, jak widziałem co wyprawiał sędzia.

Zdarzają się też takie, które zupełnie nie powinny mieć miejsca. Z czego to wynika?

- Zgadza się, zdarzają się i takie. Przykładem takiej kartki może być ta w meczu z Kolejarzem Stróże, ale może nie wspominajmy o niej (śmiech). Typowa głupia kartka. To był pierwszy mecz KSZO w sezonie na wyjeździe. Przegrywaliśmy 2:0, ale zremisowaliśmy 2:2. Sędzia doprowadził do takiej sytuacji, że poniosły nas nerwy, ale naprawdę zupełnie niepotrzebnie. To są nerwy, gdy się gra i chce się osiągnąć to co sobie każdy z nas założył, czyli zdobyć bramkę i wygrać mecz, a jeden człowiek ci w tym przeszkadza i widać ewidentnie, że pomaga drugiej drużynie. Wtedy człowiek nie panuje nad nerwami, mimo że powinien.

Jesteś ostatnim obrońcą, ale bramki też potrafisz zdobywać.

- W sezonie 2007/2008 udało mi się zdobyć bramkę w obu meczach z Górnikiem Wieliczka. Szkoda, że w tym roku się nie udało (śmiech). Najważniejsze jest jednak, że drużyna wygrywa, choć nie ukrywam, że miło się czyta, że jako obrońca potrafię strzelić jednemu zespołowi dwie bramki. W tamtym sezonie udało mi się strzelić jeszcze po bramce w spotkaniach z Hutnikiem Kraków i Resovią Rzeszów i co miłe, wszystkie te mecze wygraliśmy.

Zazwyczaj są to bramki zdobyte głową po stałych fragmentach gry. Takie cieszą bardziej niż te po akcji?

- Większość bramek zdobywam głową po stałych fragmentach gry. Tak już jest, że po strzeleniu takiej bramki przeciwnik musi się odkryć i łatwiej wtedy zaatakować i strzelić bramkę z akcji. Stąd też uważam, że stałe fragmenty gry są bardzo ważne. Na boisku jednak wolę swoją pozycję. Strzelone bramki to nie jest efekt mojej techniki, tylko dobrze rozegranych stałych fragmentów gry. Wyjątkiem jest ta bramka z Hutnikiem, strzelona z akcji. Ale z akcji niech strzelają napastnicy, ja pozostanę obrońcą i to się nie zmieni. Jeśli uda mi się strzelić jeszcze jakąś bramkę, to już sobie zaplanowałem jak zamanifestuję swoją radość (śmiech).

Czyżby szykowała się kołyska dla kolegi z zespołu?

- Tego nie zdradzę (śmiech). Gratuluję Frankowi, że wkrótce zostanie tatą i życzę żeby dziecko się dobrze i zdrowo chowało. Widać, że Franio dorasta i piłkarsko i rodzinnie. Jest to chłopak, który ma predyspozycje do gry w wyższej lidze na wysokim poziomie.

Nigdy nie interesowała Cię gra w innej formacji niż obrona?

- Zawsze grałem w obronie, choć na różnych pozycjach - i w środku i po lewej – na przykład w ŁKS-ie i po prawej stronie. Wolę jednak grać z tyłu, kontrolować pewne sytuacje. Staram się wtedy podpowiadać, pomóc chłopakom dobrze się ustawić, chociaż nie można cały czas tylko krzyczeć. Nie rozwiąże się na boisku w ten sposób wszystkich problemów w grze. Czasami już samemu nie mam sił, żeby poprawić za kogoś i wtedy to ktoś musi krzyknąć na mnie. Grunt, żeby to było konstruktywne, a nie tylko zwyczajny krzyk. Wtedy lepiej po meczu porozmawiać w szatni, gdy emocje już opadną. W końcu wszyscy dążymy do tego samego celu. W szatni klepniemy się w plecy i wszystko się wyjaśni, a na boisku? Jednemu coś nie wyjdzie, to się na niego krzyknie. Kiedy mnie coś nie wyjdzie, kolega krzyknie na mnie. Wszyscy chcemy dobrze, a w końcu jest tylko krzyk, więc czasami to nie pomaga.

Grając na różnych pozycjach defensywnych z pewnością widzisz różnicę między nimi.

- Gra obrońcy na środku i na boku bardzo się różni. Grający na skrzydle mają większe pole do popisu w strefie atakowania. Grając na środku taka okoliczność zdarza się raz, dwa razy w meczu.

Coraz lepiej z kolegami rozumiecie się na boisku i to z meczu na mecz widać.

- Pierwsze mecze wyglądały tak, że każdy starał się biegać, pomagać, nadrabiać jakieś braki. Teraz jest tak, że każdy niby wie co ma robić, ale to jakoś nie do końca wychodzi. Przeważnie w tym sezonie bramki traciliśmy po indywidualnych błędach. Jednak nie zawsze wina leżała tylko po stronie obrońców.

Jak układa Ci się współpraca z kolegami z obrony?

- Coraz lepiej nam się gra. Staramy się rozmawiać z Tomkiem Ciesielskim, wspólnie sobie pomagać w ustawieniu obrony. Michał Stachurski natomiast jest jeszcze młodym zawodnikiem, ale wyrośnie z niego dobry obrońca. Z Łukaszem Matuszczykiem znamy się już od dawna. Z tego względu też się nam dobrze współpracuje, choć po jego stronie gra bardziej Tomek Ciesielski. Myślę, że nie wygląda ta obrona tak źle.

Zamierzasz zostać w Ostrowcu na dłużej?

- Od jakiegoś czasu szukam mieszkania w Ostrowcu, ponieważ rzeczywiście planowałem się tutaj zatrzymać na dłużej. Choć nie wiem czy będę miał taką szansę, ponieważ ostatnio dzieją się jakieś dziwne rzeczy w klubie. Opóźnione wypłaty, był problem ze zorganizowaniem ostatniego wyjazdu na mecz. ŁKS Łomża też ma jakieś problemy, ale oni grają o inne cele, a my mieliśmy grać o inne. Nie wiem z czego to się bierze, wydawało się, że to się już jakoś poukładało. Było mówione, że idziemy na awans, a teraz pojawiają się jakieś zawirowania. Ostatnio drużyna na trening szła piechotą. Może nie daleko, bo to raptem kilometr, ale sam fakt, że już jest chłodno, a po treningu wszyscy jesteśmy spoceni i wracamy na piechotę. Później się okaże, że nie ma kto grać, bo choroba rozłoży chłopaków. Niby są to proste rzeczy, ale to nie pomaga w budowaniu drużyny.

Gdyby była taka możliwość to chciałbyś zostać w KSZO?

- Z prezesem rozmawiałem już w czerwcu, właśnie pod kątem zamieszkania w Ostrowcu na dłużej. Pytałem prezesa czy są jakieś przesłanki ku temu, żeby myśleć o przedłużeniu kontaktu, który mam podpisany na tą chwilę do czerwca 2009 roku. Nie wiem czy sternicy tego klubu będą chcieli skorzystać z moich usług, bo usłyszałem odpowiedź, że zobaczymy w grudniu. Chciałbym tu zostać na dłużej. Chętnie podpisałbym kolejny trzy letni kontrakt z KSZO, ale zobaczymy co z tego wyjdzie. Ja zrobię wszystko, żeby tu zostać, bo zarówno prezesi jak i piłkarze mamy jakieś ambicje. Na pewno miło byłoby zbudować kolejną część historii KSZO uwieńczoną powrotem do ekstraklasy.

Jak układa się współpraca z trenerem Wojno?

- Pracowałem pod okiem wielu szkoleniowców. Poza jednym, nigdy nie narzekałem. Potrafiłem ich do siebie przekonać. Wiadomo, że każdy ma swój warsztat trenerski. U trenera Wojno, podoba mi się np. to, że przyszedł do nas z ligi, z Zagłębia Lubin. Jest trenerem profesjonalnym, wymaga od nas profesjonalizmu, gry w ustawieniu. Trener Wiśniewski wymagał od nas waleczności. Bardzo dobrze przygotował nas fizycznie na wiosnę, co spowodowało naszą dobrą grę może nie na początku, ale w końcówce sezonu. Przygotowania w przerwie zimowej przygotowują nas w sumie na cały rok, ale tu chyba trener Wiśniewski trochę nas przeciążył.

Któremu szkoleniowcowi zawdzięczasz najwięcej?

- Osobiście chyba najwięcej zawdzięczam trenerowi Tylakowi, który pociągnął mnie do Widzewa, a później do Piotrcovii. To było już w piłce seniorskiej. A wcześniej – dużo zawdzięczam też trenerowi Parońskiemu z Groclinu , który chodził za mną, kiedy nie bardzo mi się chciało przykładać do treningów. To on mnie zaraził tym sportem i bardzo chciał, żebym w tą piłkę grał.

Gdyby inaczej potoczyły się Twoje losy, mógłbyś teraz nie być piłkarzem.

- Po tym okresie w Górniku Polkowice, miałem właśnie taki okres załamania, gdzie zastanawiałem się czy dalej grać. Ale wtedy, jak już wspomniałem, podał mi rękę trener Pogoni. Rozmawiałem ze znajomymi na temat zakończenia mojej przygody z piłką, bo uważałem, że nie tylko w tym rzecz, żeby komuś coś dać, ale żeby też dostać więcej.

Komentarze (0)