Szkoleniowiec wrocławian pozostaje jednym z najbardziej pozytywnych ludzi polskiej piłki mimo wielkich tragedii jakie go spotkały, śmierci jednego syna i ciężkiej choroby drugiego.
Marek Wawrzynowski (wp.pl): Gdy przychodził pan do Śląska, część mediów przyjęło pana ze sporym lekceważeniem, trochę jak wesołego Tadka.
Tadeusz Pawłowski: Nie obraziłem się, odpowiedziałem swoją pracą.
Czytał pan to.
- Tak, czytam wszystko. Że jestem bez jaj i tak dalej. Czytam i nie rusza mnie to. Czytam, bo chcę wiedzieć, co myśli o mnie wróg. Nie mówię, że codziennie wchodzę do internetu i wyszukuję negatywne wpisy o sobie. Ale czytam. I się nie obrażam. Na dziennikarzy również. Zresztą nie mam czasu się obrażać. Cała energia poszła w kierunku pracy. Siedzieliśmy tu po 12 godzin w klubie, a potem jeszcze w domu i dziś jest do mnie inne podejście.
[ad=rectangle]
Ale miało boleć i bolało?
- Czy ja wiem? Znam się na swojej robocie i wiedziałem o tym. Mam najwyższe wykształcenie, jeśli chodzi o piłkę seniorską i młodzieżową, skończone studia. Obserwowałem wiele świetnych drużyn. Choćby kadrę Hiszpanii dwa razy podczas przygotowań do dużych imprez, często jeżdżę na Bayern Monachium, miałem staż w St. Gallen. Oglądałem treningi Dortmundu, Leverkusen, Liverpoolu. Dużo widziałem i wiedziałem, że jestem dobry. Jakieś opinie jakiś ludzi nic nie zmieniają. Jestem bardzo mocny psychicznie.
Pańskie przeżycia rodzinne to sprawiły?
- Te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego. To fakt, że zmarł mi syn, ale ja jestem dobrze przygotowany do zawodu, bo brałem udział w wielu konferencjach trenerskich. Kursy pozytywnego myślenia, team building i tak dalej. A mój syn umarł na raka. To trafia miliony ludzi na całym świecie, dzieci giną w wypadkach samochodowych. Teraz trafiło to nas. Widzę go codziennie, zdjęcie wisi tu na ścianie. Żałuję tego, ale wychodząc na trening, nie myślę o tym. Wie pan, to nie było z dnia na dzień. On chorował cztery lata. Miał na siatkówce na oku guza. Zrobiliśmy operację i przez cztery lata nie było problemu. Potem poszły przerzuty. Zrobiliśmy w Wiedniu taką amerykańską metodę z "kulkami atomowymi", ale nie udało się. Zresztą szansa, że się uda, była minimalna. Złośliwy nowotwór, nie ma sposobu na to.
Można się przygotować?
- My wiedzieliśmy od dłuższego czasu, że Paweł umrze. Ale jak zadzwonili ze szpitala, to było to trudne doświadczenie. Ja wtedy robiłem licencję trenera młodzieżowego w Grazu. Wróciłem w środę, rozmawiałem z żoną. Była u niego jeszcze i wyprowadziła go na spacer. W czwartek o 7 rano zadzwonili do nas, że zmarł. Na pewno to boli, ale zdążyłem się nastawić pozytywnie. Wie pan, może to i lepiej, on naprawdę cierpiał. Miał 37 lat.
Kilkanaście miesięcy mija i drugi cios, tym razem niespodziewany.
- Piotrkowi pękł tętniak. To się może przydarzyć każdemu. Przypadek bez znaczenia z genetyką. Ja żyję, żona też, moja mama żyła 89 lat, tato i teściowie też. Nie zastanawiałem się nad tym. Stało się i koniec. Tyle ludzi idzie i nagle upada.
Na jakim etapie jest?
- Przechodzi rehabilitację. Zagrożenia życia nie ma. W poniedziałek miał kolejną operację. Wydłużono mu "achillesy", żeby mógł stawać. Będziemy go na tyle usprawniać, by stanął na nogi.
Komunikuje się?
- Tak. On nie mówi, ale rozumie. Pokazuje palcami i widać, że to chce powiedzieć jest logiczne. Nawet ogląda nasze mecze. Teraz spędziliśmy sporo czasu i mówiłem mu, że jest moim asystentem, specjalistą od rozwiązań taktycznych. Ale nie mówmy o tym w kategorii cierpień.
Dlaczego?
- Bo na początku walczyliśmy o to, żeby w ogóle przeżył, a teraz walczymy o to, żeby był jak najbardziej sprawny. Był miesiąc w Szwajcarii w klinice, gdzie miał świetne warunki do rehabilitacji. Teraz jak zacznie stawać na nogi, znowu będę chciał go tam wysłać. Moje marzenie jest takie, żeby na mecz przyjechał. Ale to daleka droga.
Ale widać, że idzie do celu?
- Oczywiście. Najpierw lekarz powiedział nam, ze nie ma żadnej szansy, żeby Piotrek przeżył. Był 8 miesięcy w śpiączce. Czas mija, są kolejne operacje, ciągle robimy jakiś postęp.
Można się przygotować na coś takiego?
- Każdy odbiera inaczej. Ja musiałem sam sobie dać radę, wspierać syna i żonę z tego wyprowadzić. W tej chwili to już trwa ponad 3 lata i nie martwię się i nie płaczę. Ja się cieszę, że jest tak jak jest. Najważniejsze, że przeżył. Każde mrugnięcie oka daje mi radość.
Wróćmy do futbolu. Trudno dziś wyobrazić sobie Śląsk bez Sebastiana Mili.
- Ogromna strata, ale trzeba brać życie jakim jest. Sebastian bardzo chciał iść do Lechii. Rozmawialiśmy już jesienią na ten temat i poprosiłem, żeby skoncentrował się na ostatnich czterech meczach a ja nie będę robił przeszkód, jeśli kluby się dogadają. Na pewno to wyzwanie, żeby lukę zapełnić. Ale proszę pamiętać, że gdy odsunąłem Milę, graliśmy bez niego i jakoś szło, teraz prawie całą rundę graliśmy bez Marco Paixao i też daliśmy radę. W latach 80. w tym klubie byli Tarasiewicz, Prusik, Pawłowski, Sybis i kilku innych. A gdy odeszli klub nie upadł, co więcej, zdobywał mistrzostwa Polski.
Mila stał się pewnym symbolem. Zresztą za pańską sprawą. Odebrał mu pan opaskę kapitańską, odsunął od drużyny i on zaskoczył pozytywnie. Na ile poruszał się pan po krawędzi a na ile był pewien, że to się uda?
- Niczego nie ryzykowałem. Jak przyszedłem do Śląska większość dziennikarzy nie wierzyła we mnie. Zanim podjąłem decyzję w sprawie Sebastiana rozmawiałem ze wszystkimi dookoła i taki wyciągnąłem wniosek. Gdybym robił to co mój poprzednik, to bym skończył tak, jak on. Gdybym przyszedł i zostawił wszystko tak jak jest, to może spadłbym z ligi. To posunięcie wstrząsnęło zespołem, pokazało że nie ma świętych. I udało się wrócić w miejsce gdzie jest teraz.
Można trochę się poprawić, ale żeby aż tak? Postawa Mili to również dla pana zaskoczenie?
- Kultowy piłkarz trafił na kultowego piłkarza. I tylko ktoś taki jak ja mógł z nim tak zrobić. Inny by się bał. Albo chciałby to zrobić w białych rękawiczkach. A tu nie dało się pracować w białych rękawiczkach. Mila jest tu wielki. Ale ja też byłem tu wielki. I będę, mam nadzieję. Może potrzeba było takiego faceta jak ja. Oglądałem na żywo ostatni mecz przed zmianą trenera i widziałem jak Sebastian się poruszał.
[nextpage]Jak?
- W ogóle. To znacznie ułatwiło obserwację.
Mówi pan "byłem wielki i będę". Ale pomiędzy tymi stanami są inne. Ten niewykorzystany karny, który w 1982 roku kosztował drużynę tytuł. I to z nim wiele osób pana kojarzyło przez wiele lat.
- Nie boję się tego karnego. Jestem jednym z najlepszych zawodników w historii Śląska i nikt mi tego nie odbierze. Strzelałem Liverpoolowi, Moenchengladbach gdy był to jeden z najlepszych zespołów w Europie. A że nie strzeliłem karnego? Zdarza się.
Ale medialnie to coś więcej.
- Ale mnie to nie rusza, w ogóle. Strzeliłem najwięcej bramek w pucharach, w lidze. To mnie interesuje.
Jest jednak casus Panenki. On strzelił w życiu kilkadziesiąt pięknych bramek, był wspaniałym rozgrywającym, ale na hasło "Panenka" odzew jest zawsze "karny". Ten z finału mistrzostw Europy w '76. Trochę inna, ale jednak podobna sytuacja do pańskiej.
- W tej chwili jak mnie spotykają na ulicy, to gratulują. Są dwa tematy rozmów: "To co zrobiłem ze Śląskiem i to co zrobiłem z Milą". Nikt nie mówi o karnym. Nikt.
Drugi taki moment, sezon 1992/93. Klub spadł, ale zawodnicy się dorobili (zespół spadł już po zwolnieniu Pawłowskiego, jego następcą był Stanisław Świerk - dop. autor).
- To było kolejne doświadczenie. Wróciłem po latach spędzonych w kraju, gdzie była normalna piłka. Nie mogłem się w tym połapać, nie wiedziałem co się dzieje. Czy to sędzia wypaczył, czy drużyna sprzedała czy ja źle przygotowałem. A że w pierwszym odruchu zawsze patrzę na siebie, to na pewno myślałem, że jest w tym trochę mojej winy.
Nie czuł pan, że go kręcą?
- Najpierw nie chciałem w to wierzyć, w Austrii się tego nie praktykowało. Ale kiedy podchodzi do ciebie trener rywala i śmieje się: "chodź na kawę, bo wszystko jest ustawione", to o czym mówimy.
Za wcześnie pan wrócił do Polski o kilkanaście lat?
- Tak, chyba tak.
Teraz jest właściwy czas, piłka się zmieniła.
- I ja się obudziłem. Szkoda tylko, że tak późno…
Dlaczego?
- Tu się wychowałem, na Kruczej, za stadionem. Bloki widać z biura. Trenowałem tu, podawałem piłki, przychodziłem z ojcem na mecze, jeździłem za Śląskiem. Ale poszedłem grać do PAFAWAGU, stamtąd do Zagłębia Wałbrzych i w końcu do Śląska. Więc to było moje marzenie, żeby tu pracować. I w końcu doszedłem do wniosku, że przyszedł na to czas. A "zaspałem", bo tam było dobrze. Raj na ziemi. Bregenz, granica trzech krajów, Alpy, Jezioro Bodeńskie. Do tego dobra i dobrze płatna praca. Czego chcieć więcej?
Dziś jest inna rzeczywistość niż w 1992 roku, a i pan ma więcej doświadczeń w pracy trenerskiej.
- Dla wielu osób nadal jestem trenerem od młodzieży.
W Polsce mówi się "pan od WF-u".
- Od 1988 roku jestem trenerem, a w akademii piłkarskiej pracowałem 6 lat. Nie obrażam się, bo uważam, że tam się bardzo dużo nauczyłem.
Z młodymi piłkarzami łatwiej się pracuje, a ze starszymi?
- Też. Piłkarze to duże dzieci. Wielu wielkich trenerów zaczynało od szkolenia młodzieży, choćby Louis Van Gaal. Dziś wielu trenerów obrazi się jak zaproponujesz im pracę z młodzieżą. Od razu chcieliby w dobrej lidze, najlepiej Lidze Mistrzów. Nagle po roku okazuje się, że woda jest zbyt głęboka. Trzeba się przygotować do tego zawodu. Jeśli ktoś ma ochotę mnie słuchać, to doradzam pracę w Akademii Młodzieżowej. Tak przy okazji jak graliśmy mecze drużyn młodzieżowych z Mainz, to ich trenerem był Thomas Tuchel. A teraz facet jest objawieniem, nawet chcieli go brać do Bayernu. Wielu ludzi nie rozumie, że jest jakaś hierarchia. Na zachodzie to normalne rzeczy. Zresztą teraz bardzo przydatne, bo większość klubów zaczyna stawiać na swoich młodych piłkarzy. Wszyscy widzą, że ten model jest dobry dla klubu. Nawet Bayern mógłby kupić trzy super drogie jedenastki, ale jest tam zasada, że co roku musi wejść co najmniej jeden piłkarz ze struktur młodzieżowych.
Pan się wzoruje na niemieckiej piłce.
- To właściwie piłka holenderska, trochę przerobiona. A więc próba zdominowania przeciwnika. Nie patrzę na to, jak gra przeciwnik. To my musimy utrzymywać się przy piłce, dominować. W myśl zasady, że jeśli mamy piłkę, to nic się nam nie może stać. Czyli gramy do przodu, mamy inicjatywę, chcemy zrobić na boisku to coś. Nie wychodzimy na boisko z założeniem "poczekajmy jak to się ułoży". Wychodzimy żeby wygrać.
To bierze się z tego, że pan był zawodnikiem ofensywnym?
- Pewnie też, ale również z literatury, którą czytam, obserwacji zespołów, które przyjeżdżały na zgrupowania do Austrii. I uważam, że dominuje ta filozofia gry i my chcemy grać. Wolę to niż grę z kontry. Przygotować wszystko w linii obrony, poprzez pomoc do ataku. Chcę, żeby wszyscy uczestniczyli w grze. Wciąż wiele zespołów gra z pominięciem linii pomocy, my tak nie będziemy grać.
Skąd taka filozofia?
- Oglądam Ligę Mistrzów i najlepsze drużyny tak grają, a to dla mnie wzór. Trzeba korzystać z zawodników kreatywnych.
Właśnie jednego straciliście. A poza tym pojawiły się informacje, że latem może odejść Marco Paixao. Wielu trenerów w takiej sytuacji odcina piłkarza od drużyny i wysyła go na bieganie do parku.
- Przez wiele lat pracowałem w krajach gdzie obowiązują pewne zasady. Jeśli zawodnik ma kontrakt dwa lata, to wypada, żeby przez te dwa lata grał. To kwestia uczciwości. Na całym świecie takie sytuacje są i ci zawodnicy grają. Przeprowadziłem z Marco rozmowę i on zapewnił mnie, że będzie grał w Śląsku i dla Śląska. Więc wszystko zależy od tego jak będzie pracował na treningu.
Za chwilę zaczyna się liga. Z punktu widzenia Warszawy, jest Legia i reszta Polski. Co na to trener wicelidera?
- Jeśli weźmiemy logikę, budżety i kadry, to właśnie tak jest. Ale to nie daje gwarancji. My nie mamy gwiazd, ale mamy zespół.
A wspomniany Marco Paixao?
- Nie jest lepszy od innych chłopaków. Nikt nie jest lepszy. Naszą siłą jest zespół. Naprawdę w to wierzę.
Rozmawiał: Marek Wawrzynowski