Mateusz Karoń (Wirtualna Polska): Zagrał pan na nosie wielu osobom?
Rafał Gikiewicz: Nie podchodzę do tego w ten sposób. Skupiam się na sobie i nie lubię wracać do przeszłości.
Ale powiedzieć, że we Wrocławiu nie dano panu szansy, to jak nic nie powiedzieć.
- Bez przesady. Orest Lenczyk i Stanislav Levy dali mi zagrać. Natomiast trener Tadeusz Pawłowski mógł ze mną porozmawiać, ale tego nie zrobił. Zostałem odesłany do rezerw bez przyczyny. Nie mam do niego jakiegoś żalu. Tak samo do innych osób z klubu. I Śląsk Wrocław sobie radzi, i Gikiewicz.
[ad=rectangle]
Naprawdę nie ma pan żadnego żalu do Pawłowskiego?
- Nigdy nie rozmawialiśmy. Ani ja nie mogłem mu przedstawić swoich argumentów, ani on mi. Widziałem go dwa razy: mijaliśmy się na korytarzu, kiedy szedłem na trening rezerw czy siłownię. Nie mogę mieć pretensji do trenera. Podjęto taką decyzję i już. Po prostu od tamtej pory robiłem, co w mojej mocy jako gracz drugiej drużyny, by ten stan zmienić. Dorosły jestem. Zresztą, dla mnie ta zmiana wyszła na dobre. Śląsk też daje radę. Trzymam kciuki, żeby było jeszcze lepiej.
Ten krok kosztował pana sporo, ale inwestycja okazała się trafiona.
- Zawsze coś trzeba odpuścić, żeby zrobić krok naprzód. Gdybym nie chciał się dogadać, siedziałbym kolejne pół roku albo rok w rezerwach. Tylko co by to dawało obu stronom? Wolałem zrzec się pieniędzy i postawić na rozwój. Mógłbym kolekcjonować przelewy zamiast grać, ale mam inne marzenia.
Inwestycja się zwróciła?
- Nie podchodzę tak do tego. Inwestycją jestem sam w sobie. Jasne, gram też dla pieniędzy, ale odchodząc ze Śląska, nie postawiłem sobie celu odrobienia w dwa miesiące zostawionej kasy. Żyję w innym kraju, są tu inne wydatki. Nie można porównywać tych światów. Byłem skłonny dogadać się ze Śląskiem nawet w styczniu. Nie lubię być piątym kołem u wozu. Moja decyzja była trafiona. Czuję progres.
Do bramki musiał pan wskoczyć od razu po długiej przerwie.
- Niełatwe to zadanie. Byłem jak kierowca, który nie jeździł kilka lat, a potem nagle wsiadł do samochodu i kazano mu zrobić kilka tysięcy kilometrów. Oczywiście, trenowałem, ale to nie były zajęcia na odpowiednim poziomie.
Dużo było do nadrabiania?
- Nie zapomniałem, jak się broni. Faktycznie, miałem jednak spore zaległości. Robiono mi dodatkowe treningi. Nie czułem odległości, linii, bramki - to są sprawy, których bez porządnego treningu po prostu nie ma.
Zderzył się pan z innym wymiarem futbolu?
- Nie, w Polsce trenujemy tak samo jak w Niemczech. Kiedyś przeczytałem, że Polak sobie nie poradzi. Bzdura. Jeżeli jesteś ukierunkowany na ciężką pracę, poświęcenie wszystkiego, to nie masz się czego bać. Prawie wszystko jest takie samo. Piłki nie latają inaczej. Jedyna różnica to boiska. Tutaj mam je lepsze niż w każdym klubie z naszego kraju, gdzie występowałem.
Więc jaka jest przyczyna tego, że tak szybko pan "odpalił"?
- Umiem bronić. Gdybym nie potrafił, nie wpuściliby mnie do bramki albo szybko z niej eksmitowali. Czasami gwiazdy zmieniają kluby i przestaje im iść. Nie ma stuprocentowo trafnej odpowiedzi na pańskie pytanie.
Może to zależy od ludzi pracujących w klubie?
- Nie wiem. Mamy fantastycznego trenera bramkarzy, Alexandera Kunze. Ciągle pyta, czego potrzebujemy. Jeżeli czujemy się dobrze - zajęcia są intensywniejsze. Kiedy potrzebujemy odpoczynku - jest luźniej.
Niemcy słyną z wielkiej rywalizacji.
- W Polsce też mamy walkę o miejsce w składzie, ale tutaj wygląda ona bardziej zacięcie ze względu na finanse. Kto ma więcej pieniędzy, ten ma lepszych zawodników - proste. W Brunszwiku zakontraktowano 25 piłkarzy na podobnym poziomie i jest tak, że musisz być gotowy zawsze. Świeży przykład: Jan Washausen przez siedem miesięcy nie łapał się do kadry, a potem dostał chwilę z Greuther Fuerth i w następnej kolejce grał już 90 minut. Trener obserwuje, nikt nie ma pewnego placu. Kunze codziennie powtarza, żebym był skoncentrowany. Drugi bramkarz zasuwa, depcze mi po piętach… Więc mnie to jeszcze bardziej nakręca.
Wspomniał pan o Torstenie Lieberknechcie, czołowej postaci Eintrachtu.
- Idol. Śmiejemy się, że Lieberknecht jest tu "super star". Pracuje w Brunszwiku już ponad sześć lat. Jak Juergen Klopp odejdzie z Borussii Dortmund po sezonie, nasz szkoleniowiec będzie najdłużej pracującym trenerem w Niemczech. W poprzednim sezonie Eintracht spadł z Bundesligi. U nas już dawno by go zwolnili, ale tutaj przedłużyli kontrakt.
[nextpage]
Macie dobre relacje?
- Tak, to świetny fachowiec. Doskonale nas motywuje. Na początku nie był do mnie przekonany, ale widział na każdym treningu, że nie odpuszczam i walczę o każdą piłkę mimo ryzyka kontuzji. Obrałem sobie taką drogę, bo jest najlepsza do pozyskania szacunku. Nieważne, jaki będziesz w szatni. Jeżeli się starasz, masz cel, żaden trener nie posadzi cię na ławce. Nikt nie jest ślepy, zwłaszcza tutaj.
Odczuł pan w szatni, że jest z Polski?
- Ostrzegano mnie, że w Niemczech może być różnie. Ja akurat trafiłem do miejsca, gdzie nie ma takiego problemu. Trener Lieberknecht zawsze powtarza: "My, jest zespół, a nie ja i ty". Przeczytałem kiedyś wywiad z Tomaszem Hajtą. Mówił, że tutaj przychodzisz na trening zasuwać, może masz jakąś bliższą relację z jedną, dwoma osobami, ale najważniejsza jest ciężka praca. Nie trzeba się kochać.
Nawet hasło przewodnie klubu brzmi "Wir sind Eintracht" ("My jesteśmy Eintrachtem").
- Dokładnie. Niektórzy mają większe budżety, a i tak z nimi wygrywamy. Oczywiście, to działa w dwie strony. Z St. Pauli Waldka Soboty przegraliśmy 0:2. Jednak nadal mamy szansę na awans i powtarzają nam to codziennie.
Czyli Adam Matuszczyk dobrze wybrał?
- Zobaczymy. Jeszcze z Adamem nie rozmawiałem, o transferze wiem z Internetu. Cieszę się, że przychodzi. Wreszcie będę mógł z kimś pogadać po polsku, choć nie mam problemu z tym, że jestem jedynym Polakiem. Wracając do Matuszczyka, taki zawodnik nam się przyda. Na pewno dysponuje niezłymi umiejętnościami i może wnieść sporą wartość. Pomoże nam.
To też piłkarz, który ma coś do udowodnienia.
- Tak jak ja. Pokazałem, że Polak potrafi, co jest jakąś formą reklamy dla naszego kraju. Kolonia Polaków w Bundeslidze i na jej zapleczu ciągle nie wygląda okazale, ale każdy z nas robi dobrą robotę.
Dochodzimy też do filozofii Eintrachtu. Ściąga się głównie piłkarzy chcących komuś coś pokazać.
- To prawda. Główny skaut Dirk Fischer i dyrektor sportowy Marc Arnold ciężko pracują. Nie ma przypadkowego transferu. Odkąd tu jestem, trafili jakieś 90 procent. Każdy musi pasować do zespołu nie tylko pod względem sportowym, ale i charakterologicznym. Zaprasza się zawodników na kolację, a potem pokazuje miasto i klub. Mnie też to dotyczyło. Chcieli wiedzieć, czy mam nierówno pod sufitem. Zależało im, by poznać rodzinę. Tak jak mówię: wszystko przemyślane.
A jak u pana z językiem? Na początku podobno szło opornie.
- Już rozmawiam. Nagrywam materiały dla telewizji klubowej, dwa tygodnie temu po meczu z Erzgebirge Aue udzieliłem też pierwszego wywiadu na żywo dla "Sport1". Wiadomo: nie mówię perfekt jak Adam Matuszczyk, aczkolwiek sobie radzę. Nie zaniedbuję tego obowiązku. To jeden z warunków aklimatyzacji.
Klub wymagał?
- Prosili mnie, żebym to zrobił. Jeszcze w Olsztynie znalazłem korepetycje i tam opanowywałem podstawy. Od momentu przyjazdu mam nauczycielkę, z którą spotykam się w miarę możliwości. Teraz akurat mam trochę odpoczynku od lekcji, bo zajmowała mnie przeprowadzka. Natomiast te zajęcia muszą być. Istnieje taki zapis w kontrakcie. Nie ma, że "hulaj dusza!".
Jednak najważniejsze jest boisko.
- Wiadomo. Na obozie w Austrii mówiłem: "links", "rechts", "achtung" "raus" i takie tam podstawy. Jak zauważyli, że bronię, dali mi czas. Trener bramkarzy nawet zaczął się uczyć jakichś zwrotów po angielsku, żeby mieć ze mną lepszą komunikację. Kiedyś w Werderze Brema grał taki napastnik - Ailton. Nie był okazem inteligencji, ale bronił się podczas meczów - strzelał mnóstwo bramek. Oczywiście, język trzeba znać. Jak kibice proszą o autograf, to musisz się z nimi jakoś porozumieć.
Pan wiąże przyszłość z Eintrachtem?
- A czemu nie? Dawno nie było polskiego bramkarza w Bundeslidze. Chcę awansować i zapisać się w historii tego klubu.
Rozmawiał Mateusz Karoń