Działacze PZPN w PRL-u: handlowali biletami, kradli kufle

Ci ludzie nie mieli za grosz godności. Niejednokrotnie piłkarze musieli się wstydzić za ich zachowanie, przed organizatorami mistrzostw, przed dziennikarzami, nawet przed kibicami.

Gdy dwa miesiące temu z Irlandii nadeszła wiadomość o aresztowaniu jednego z piłkarskich działaczy, Kazimierza Grenia, doszło do wybuchu wielkiej afery. Prezes Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej miał (zdaniem irlandzkiej policji) handlować biletami, które otrzymał za darmo z piłkarskiej centrali. Sprawa była głośna w całej Europie. Nie trzeba dodawać, że przyniosła nam sporo wstydu. - Sytuacja powinna zostać wyjaśniona przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych - grzmiał Jan Tomaszewski. - Przez takich ludzi, jak Greń, jesteśmy w Europie nazywani złodziejami.

[ad=rectangle]

Kręcili się pod stadionem

To nie pierwsza tego typu afera z działaczami związku w roli głównej. W czasach PRL-u do takich i podobnych sytuacji dochodziło notorycznie. Zwłaszcza podczas mistrzostw świata w Republice Federalnej Niemiec, w 1974 roku. Polscy piłkarze po prawie 40 latach przerwy awansowali na najważniejszy turniej piłkarski świata. Działacze postanowili to wykorzystać. W celach zarobkowych. Pierwszy z brzegu przykład: kiedy nasi piłkarze przygotowywali się do meczu o 3. miejsce, a każdy Polak dałby wszystkie swoje pieniądze, aby zasiąść na trybunach Stadionu Olimpijskiego w Monachium i przeżyć historyczne emocje na żywo, na własnej skórze, pod obiektem kilkunastu członków naszej delegacji szukało chętnych na ich wejściówki. Tak, bilety dostali od Niemców za darmo, więc postanowili na nich zarobić. A mecz? Wrócili do hotelu i przy dobrej whisky (kupionej za część zarobionych pieniędzy) obejrzeli go w telewizji. - To było żenujące - wspominali zawodnicy "Orłów Górskiego", choćby w książce "Mundial ’74. Dogrywka" napisanej przez Karolinę Apiecionek.

Podobnie było z finałem tychże MŚ. Jakież było zdziwienie polskich piłkarzy, gdy w sektorze, który był przeznaczony dla polskiej delegacji, słyszeli głównie język niemiecki, ale również i angielski. - Okazało się, że nasi pomysłowi działacze, znów upłynnili bilety - stwierdził w rozmowie ze Sportowymi Faktami, Tomaszewski. - Widziałem osobiście, jak jeden z członków naszej ekipy kręcił się pod stadionem, a potem na trybunach go już nie było - dodał w jednym z wywiadów, Grzegorz Lato.

Handel biletami z pewnością się opłacał. Nie dość, że działacze sprzedawali wejściówki, za które nic wcześniej nie płacili, to jeszcze otrzymywali od kibiców zapłatę w twardej walucie - markach albo dolarach. Po przywiezieniu tych pieniędzy do Polski, byli bogaci.

Kradli kufle, wagi

Handel biletami to zaledwie wstęp do tego, co podczas mundialu 1974 robili nasi działacze. Pewnego razu Niemcy zaprosili naszą delegację do małego, rodzinnego browaru. Przewodnik oprowadził wycieczkę, dokładnie wszystko pokazał, na koniec wręczył każdemu reklamówkę pełną prezentów. Przy bramie wyjściowej okazało się, że z browaru zniknęło kilkadziesiąt kufli. Niemcy nie chcieli afery, grzecznie poprosili o zwrot. - Zostawcie w tym pokoju, anonimowo, my nie będziemy obserwować, kto i co zabrał, a potem rozstańmy się w zgodzie - szefowie browaru chcieli załagodzić sytuację.

Okazało się, że polscy działacze wcale nie zamierzali oddać tych kufli. Ostatecznie, po groźbie zawiadomienia policji i ambasady nagle "fanty" się znalazły. - Jeden, wielki wstyd się zrobił - wspominał w rozmowie z Karoliną Apiecionek, Stefan Szczepłek, który był dziennikarzem akredytowanym na MŚ. - Uciekaliśmy aż się kurzyło - powiedział Andrzej Szarmach.

Kufle to nie koniec. Ekipa odwiedziła również fabrykę wag łazienkowych. Niemcy (nauczeni doświadczeniem z browaru?) przygotowali każdemu członkowi polskiej delegacji po jednej wadze. Myśleli, że w ten sposób ominą nieprzyjemnej sytuacji. Gdzie tam, w autokarze okazało się, iż niektórzy wynieśli po 10-20 sztuk. Śmiali się Niemcom w oczy, ci z kolei machnęli ręką. Nie chcieli rozdmuchiwać afery.

Oskubali własny zespół

Kufle, wagi, nawet sztućce, które hurtowo ginęły w hotelu, gdzie mieszkała nasza kadra. Działacze niczym nie gardzili. Doszło nawet do sytuacji, że okradli własny zespół. Polska reprezentacja podczas turnieju była zakwaterowana w małym (15-tysięcznym) miasteczku Murrhardt. 40 kilometrów na północny-wschód od Stuttgartu, spokojna okolica, z dala od zgiełku wielkiego miasta. Bajka. Wydawało się, że w takim miejscu nic się nie może stać. Zwłaszcza, że nasi piłkarze zamieszkali w małym, rodzinnym hoteliku "Sonne Post". W Murrhardt wszyscy się znali, przyjazd obcych natychmiast był zauważany.

Z tym większym zdziwieniem właściciele hotelu przyjęli wiadomość o włamaniu do magazynu, w którym biało-czerwoni trzymali sprzęt: piłki, stroje treningowe, pachołki, itp. Zbiegło się to na dodatek z tym, że przedstawiciele Adidasa dzień wcześniej dostarczyli świeżutką partię sprzętu, specjalnie wyprodukowanego dla Polaków. - Poza nami w hotelu nie było nikogo - opowiadał potem Lesław Ćmikiewicz. - Byli ludzie, którzy widzieli, jak nasi działacze się tam włamali i wynieśli sprzęt. Nie powiem nazwisk, bo to nie istotne, ale magazyn oskubali ludzie z naszej ekipy. I to nie byli zawodnicy.
Po tym incydencie sztab szkoleniowy postanowił zrobić dochodzenie. Zarządził rewizję w pokojach piłkarzy. Wszyscy się zgodzili bez problemu, ale od razu powiedzieli, że potem trzeba sprawdzić w szafkach działaczy. Na tym rewizja się skończyła. Przyszedł wysoko postawiony członek partii i zakończył całą sprawę. - Nie bawmy się w śledczych, stało się, trudno. Jakoś musimy z tym żyć - powiedział.
- Ciekawe, kogo rodzina będzie chodziła w naszych butach i koszulkach - szeptali między sobą piłkarze.

Ciężarówka pod specjalną ochroną

Podczas mundialu polscy piłkarze z każdej strony otrzymywali prezenty. A to szef niemieckiej federacji przywiózł każdemu po aparacie fotograficznym, proporczyki i breloczku, a to przedstawiciele naszej ambasady ofiarowali kalkulatory, pięknie obszywane kalendarze i drogie pióra, przyjechali również przedstawiciele jednej z organizacji biznesowych w Stuttgarcie i zostawili w hotelu cały worek lśniących, napompowanych piłek. Niewiele z tych produktów trafiło do zawodników, choć powinno. Zawsze w takiej sytuacji jeden z działaczy PZPN prosił o pozostawienie prezentów w specjalnym pokoju. Kiedy piłkarze przychodzili "po swoje", okazywało się, że niewiele tam już było.

- Najbardziej wkurzyliśmy się za prezenty z ambasady - przyznawali zgodnie zawodnicy. - Kiedy my podpisywaliśmy autografy, robiliśmy zdjęcia i rozmawialiśmy z pracownikami, oczywiście działacze nas ograbili. Kiedy chcieliśmy zabrać nasze reklamówki, w środku były same kalendarze. Po kalkulatorach i piórach nie było już śladu.

Po mistrzostwach działacze PZPN wynajęli specjalną ciężarówkę, która - korzystając z błogosławieństwa najwyższych władz partyjnych - wjechała do Polski bez kontroli celnej. Nie do końca wiadomo, gdzie trafił towar. Dziwnym trafem w piłkarskiej centrali zaczęto podpisywać dokumenty pięknymi i drogimi niemieckimi piórami.

Komentarze (2)
czesiu
30.05.2015
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
A czemu nie podacie nazwisk ? Założę się, że część z tych "działaczy" do dzisiaj jest obsadzona w polskich związkach... 
avatar
kapitan bąba
30.05.2015
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
Zenada do dzis to sie dzieje