WP SportoweFakty: Urodził się pan we Wrocławiu, pierwsze kroki na piłkarskim boisku stawiał w miejscowym Parasolu. Jeszcze w wieku juniora trafił pan jednak do Zagłębia Lubin. Dlaczego akurat tam?
Krzysztof Danielewicz: Trafiłem tam z prostych powodów. Dostałem propozycję z Lubina. Zagłębie było wtedy zdeterminowane, żeby mnie ściągnąć. Tak nie było ze strony Śląska. Jak już się zameldowałem w Lubinie, podpisałem kontrakt, wtedy dopiero ktoś ze Śląska się do mnie odezwał. Niestety, już tego nie mogliśmy odkręcić.
Ile miał pan wtedy lat, jak przechodził do Zagłębia Lubin?
- Bodajże 16.
Mieszkał pan nadal we Wrocławiu i dojeżdżał do Lubina czy też od razu się pan tam przeniósł?
- Mieszkałem we Wrocławiu, chodziłem przez pierwszy rok tutaj do liceum na ulicy Powstańców Śląskich. Nawet do klasy, z której koledzy grali w Śląsku. Po tym roku przeniosłem się do Lubina, mieszkałem w miejscowej bursie.
Ten pierwszy rok był trudny?
- Były różne animozje, ale każdy wiedział, że ja tak naprawdę chcę grać w piłkę i chcę się tego uczyć. Chciałem to robić w takim miejscu, gdzie mi to ktoś umożliwi, gdzie będę mógł to robić jak najlepiej i jak najwięcej się nauczę. Jeżeli we Wrocławiu miałbym wtedy takie możliwości, to nawet bym się nie rozglądał za niczym innym. Wtedy było troszeczkę inaczej niż jest teraz. W tamtym momencie Akademia Zagłębia była najlepsza w Polsce. Teraz się dużo pozmieniało, bo praktycznie każdy klub inwestuje pieniądze w rozwój młodzieży i inaczej to wygląda. Za moich czasów akademie raczkowały. Zagłębie w tamtym momencie było najlepszym miejscem do rozwoju młodych chłopaków.
W Lubinie zaczynał pan od gry w juniorach, następnie trafił do Młodej Ekstraklasy.
- W pierwszej drużynie nie grałem. Miałem małe epizody u różnych trenerów ćwicząc z pierwszą kadrą, ale nigdy nie byłem na stałe włączony do pierwszej kadry.
To była wtedy bolączka Zagłębia, że nikt w Lubinie nie stawiał na wychowanków.
- To była rzeczywiście dziwna sprawa. Byliśmy jako młodzież najlepsi w Polsce, a mało kto dostawał szansę. To było po prostu uwarunkowane polityką klubu, bo co okienko transferowe przewijały tam się tłumy różnych cudzoziemców i Polaków. Było bardzo dużo transferów, obrót gotówki w oknie transferowym był spory. Tego miejsca dla młodzieży zawsze brakowało.
Z którymi zawodnikami teraz grającymi w Ekstraklasie wówczas pan trenował?
- Z Damianem Dąbrowskim z Cracovii, Pawłem Oleksym z Ruchu Chorzów, Kornelem Osyrą z Piasta Gliwice, Gracjanem Horoszkiewiczem i Mateuszem Szczepaniakiem z Podbeskidzia. W Zagłębiu są Arkadiusz Woźniak, Adrian Błąd i Adrian Rakowski. Jarek Kubicki i Sebastian Bonecki w internacie byli tą najmłodszą grupą, jeszcze tak naprawdę dziećmi.
Żałuje pan, że nie otrzymał szansy w pierwszym zespole Zagłębia?
- Myślę, że nie. Miałem świadomość, że uczę się grać w piłkę i miałem przekonanie, że będę to robił w Ekstraklasie. Jeżeli nikt mi nie da szansy w Zagłębiu, to sobie pójdę gdzieś indziej i ją otrzymam, trzeba będzie się cofnąć. Byłem na przykład na wypożyczeniu w Radzionkowie w I lidze. Zawsze miałem tę świadomość, że jeżeli będę sporo pracował i dobrze grał, rozwijał się, to prędzej czy później ta Ekstraklasa przyjdzie.
Skąd wziął się ten Radzionków w pana karierze? Tam nie było najlepszych warunków finansowych.
- Klub już bankrutował, ale wspominam ten czas bardzo dobrze. Była superatmosfera. Mieliśmy bardzo dobrą drużynę, młodego i ambitnego trenera. Zajęliśmy siódme czy ósme miejsce w I lidze, co w takiej sytuacji było niezłym wynikiem. U nas w składzie praktycznie w każdym spotkaniu było po sześciu czy siedmiu młodzieżowców. To była dobra okazja do tego, aby się wypromować i trafić wyżej.
Do Radzionkowa pana wypchnięto czy sam się pan zdecydował na grę w tym klubie?
- Sam chciałem tam pójść.
I następnie trafił pan do Cracovii.
- Z Cracovią przemęczyliśmy się w I lidze i awansowaliśmy do Ekstraklasy. Zagrałem jeden sezon w najwyższej klasie rozgrywkowej w jej barwach, co też mi dało przetarcie.
Po tym, jak nie przedłużył pan kontraktu z Cracovią, miał pan chyba spory ból głowy, na jaki klub się zdecydować.
- To był taki okres, gdy byłem wolnym zawodnikiem. Rzeczywiście było kilka propozycji. Wybrałem Śląsk Wrocław. Patrzyłem na oferty pod wieloma względami. Śląsk w wielu aspektach zapewniał rozwój i to, że jako klub co sezon będzie się bił o te najwyższe cele.
Była też oferta z Włoch.
- To było pół roku wcześniej, zapytanie z Serie B. Nie myślałem o tym za dużo, bo była to trochę dziwna propozycja.
Wracając do jednak do Zagłębia. Grał pan już przeciwko temu klubowi.
- Grałem przeciwko nim w Ekstraklasie z Cracovią. Dwa razy wygraliśmy. Miałem asystę w jednym z meczów.
Teraz będzie miał pan trzeci raz okazję wystąpić przeciwko Zagłebiu. Czas chyba na bramkę.
- Marzenie. Po pierwsze dlatego, że w Śląsku Wrocław gola jeszcze nie zdobyłem, a po drugie strzelić bramkę Zagłębiu to dla mnie, osoby, która tam była i nie dostała szansy, byłaby świetna sprawa.
Leży jednak panu na sercu to, że nie dostał szansy w Lubinie? Teraz chciałby pan pokazać, że wtedy zrobiono błąd?
- Wychodzę z założenia, że nie ma co żałować swoich wyborów. Ich się dokonuje, potem żyje się najlepiej, jak się da. Cieszę się, że tak się wszystko ułożyło, bo wylądowałem później w Ekstraklasie i wszystko było w porządku. Jakiegoś żalu do tych ludzi też nie mam. Wiem, że to też jest piłka i czasem tak bywa w futbolu. Wiadomo, że fajnie byłoby się przypomnieć. Bardzo miło mi się wygrywa z Zagłębiem i mam nadzieję, że raczej to zrobimy.
Do derbów rzeczywiście inaczej się podchodzi? Na boisku jest dodatkowa motywacja czy też jest to wyolbrzymione?
- Myślę, że to nie jest wyolbrzymione. Jeszcze nie grałem w derbach w Ekstraklasie Śląska z Zagłębiem, ale występowałem w innych derbach. Można mówić, że się przygotowuje do nich tak samo, jak do innych meczów, ale to nie jest prawda. Szczególnie w sferze mentalnej to są inne mecze. Na pewno można powiedzieć, że wygrana w derbach smakuje bardziej niż zwycięstwo w innym ligowym spotkaniu.
Po dwóch ligowych porażkach z rzędu dla Śląska nie byłoby nic lepszego niż triumf w Lubinie. Tym bardziej że od Zagłębia dzielą was trzy punkty, a oni są na piątym miejscu w tabeli, wy na dwunastym.
- Potrzebujemy punktów, aby awansować w tabeli. Dodatkowo zwycięstwo w derbach w naszej sytuacji byłoby naprawdę fajnym momentem, żeby wszystko poszło w górę.
Jak trafiał pan do Śląska Wrocław to chyba w roli defensywnego pomocnika. Ostatnio występuje pan jako "dziesiątka". Niedawno mówił mi pan, że dobrze się czuje w takiej roli. Coś się zmieniło?
- W Śląsku Wrocław przez bardzo długi czas grałem na "szóstce" i można powiedzieć, że nadal gram. Te wszystkie pozycje to jest tak naprawdę płynna rzecz. Można rozróżnić "szóstkę", "ósemkę" i "dziesiątkę". Jakbym miał wskazać moją idealną pozycję, to bym powiedział "ósemka". Często to wszystko wynika z boiskowych sytuacji i tego, jak trener chce nakreślić taktykę na dany mecz. Czasami nawet wychodząc na papierze na "dziesiątce" miałem dosyć dużo zadań defensywnych, które przypisuje się "szóstce". U nas to jest wszystko płynne i nie określałbym siebie jako "dziesiątki", bo to wszystko zależy od tego, jak trener podejdzie do danego meczu i jak nas ustawi.
Od początku kariery szkolił się pan jako środkowy pomocnik czy przeszedł pan przez wszystkie pozycje na boisku?
- W latach bardzo młodzieńczych byłem rzucany po pozycjach, ale już od momentu trampkarza zostałem pomocnikiem. Zawsze środkowym. Tak już zostało.
[b]Rozmawiał Artur Długosz
[/b]
Mecz KGHM Zagłębia ze Śląskiem Wrocław odbędzie się w najbliższą niedzielę 4 października. Początek spotkania zaplanowano na godzinę 15.30.