Geneza kryzysu Lech Poznań: przyszła młodość. Za wcześnie?

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Lech Poznań, niespodziewany mistrz poprzedniego sezonu, w jeszcze bardziej zaskakujący sposób zjechał w obecnych rozgrywkach na ostatnie miejsce w tabeli.

W tym artykule dowiesz się o:

Zespół grał bez stylu i bez wiary właściwie od początku sierpnia, ale dopiero w październiku zarząd Kolejorza zaczął otwarcie mówić o kryzysie. A i to dopiero ponaglony przez fanów z SKLP. Wydaje się, że wyłącznie pod wpływem kibiców doszło także do przesilenia na ławce trenerskiej. Tyle że na korowody związane ze zwolnieniem Macieja Skorży przebiły nawet kabaret, którego celem było pozbycie się Henninga Berga z Legii, fani już nie mieli wpływu. To był jeden z dowodów na niewydolność zarządzania w klubie, który jest mistrzem Polski. A z tej perspektywy inaczej należy spoglądać również na zapaść, która dotknęła pierwszą drużynę. To znaczy w szerszym kontekście - jako błąd systemowy klubu. Po wywalczeniu tytułu mistrzowskiego, popartego efektownym zwycięstwem nad wicemistrzem z Łazienkowskiej w Superpucharze, Piotr Rutkowski, czyli de facto główny rozgrywający przy Bułgarskiej, obwieścił światu, że nie tylko to Lech odjechał Legii, ale najważniejsze pytanie na przyszłość brzmi: jak bardzo odjedzie teraz odwiecznemu rywalowi ze stolicy. Tymczasem odpowiedź przyszła zaskakująco szybko - poznaniacy utrzymali tempo w dwóch meczach z przeciwnikiem z Ł3. To znaczy w majowym w lidze i wspomnianym lipcowym, który inaugurował obecne rozgrywki. Później było już tylko gorzej. To znaczy bardzo podobnie jak w minionych latach, gdy na przeszkodzie do Ligi Europy skutecznie stawały Lechowi takie potęgi jak AIK Solna, Żalgiris Wilno i Stjarnan FC. Okazało się zatem, że dwa wywalczone w niewiele ponad miesiąc trofea - tytuł i Superpuchar - były jedynie wyjątkami od reguły. Bo tak naprawdę poznański kanon, polegający na letniej zapaści pierwszego zespołu, został podtrzymany. Tylko zaczął się nieco później niż zwykle, i być może przez to trwa dłużej niż we wcześniejszych latach, w których jednak oprócz zawalania LE, udawało się Kolejorzowi odpadać z Pucharu Polski z takimi pierwszoligowymi hegemonami jak Miedź Legnica, czy Olimpia Grudziądz. Kto rządzi Lechem?

- Zgadza się, to jakaś fatalna prawidłowość - potwierdza Piotr Reiss, legenda "Kolejorza", do czerwca doradca zarządu Lecha do spraw sportowych. - Newralgiczny był we wcześniejszych latach sierpień, teraz kryzys przedłużył się jeszcze na wrzesień. Przy Bułgarskiej wszyscy mieli tego świadomość. Pracowałem jako doradca przez dwa lata, i przez cały ten okres poszukiwano nie tylko sposobów uniknięcia takiego zakrętu, ale przede wszystkim przyczyn. Wydaje mi się jednak, że diagnoza została źle postawiona, skoro zamiast poprawy, przytrafił się tak gigantyczny dół. Tak słabo grającego Lecha w ekstraklasie nie pamiętam, nawet chyba w sezonie, który zakończył się degradacją aż tak źle nie było. A przecież potencjał sportowy, finansowy i kadrowy klubu jest teraz nieporównywalnie większy. To bardzo przykre, bo mistrzostwo zostało zupełnie zaprzepaszczone. Mistrzostwo, w którym - choć nie dostałem medalu, którego chyba nieprzypadkowo właśnie dla mnie zabrakło - miałem swój udział... [nextpage]Z otoczenia byłego prezesa Ekstraklasy SA, Bogusława Biszofa, można było już jakiś czas temu dowiedzieć się, że wpływ właściciela Lecha, Jacka Rutkowskiego na to, co dzieje się na bieżąco w Lechu jest przeceniany. W ocenie ówczesnych liderów ESA boss koncernu Amica w ostatnich latach od bieżących spraw Lecha miał praktycznie się odsunąć. Na rzecz syna Piotra. Po wywalczeniu przez Kolejorza mistrzostwa można było zweryfikować ten fakt przy Bułgarskiej, gdzie chętnie potwierdzano zaobserwowany w ligowej spółce fakt. Oczywiście tytularnym prezesem jest Karol Klimczak, finansista z akademickim doświadczeniem i tytułem doktora, ale już pod koniec października 2011 roku, gdy następowały przetasowania w zarządzie klubu, Rutkowski-senior ogłosił, że to jego syn zajmuje miejsce w zarządzie (w którym obecnie jest nominalnie w randze wiceprezesa) po to, aby odpowiadać w klubie za całość spraw związanych ze sportem. Najwyraźniej już wówczas, w każdym razie zdaniem ojca, był gotowy do przejęcia sterów. Być może jednak właśnie wszystkich późniejszych kryzysów sportowych, w które dość regularnie popadał Kolejorz, nie powinno się rozpatrywać bez uwzględnienia zmiany pokoleniowej u steru Lecha? - O tym, czy Piotr dojrzał do samodzielnego rządzenia klubem przekonamy się dopiero teraz. Po tym, w jaki sposób klubowi uda się, lub nie, wyjść z największego kryzysu pod rządami Rutkowskich - uważa Reiss. - Sukces zawsze ma wielu ojców, każdy chce się ogrzać w jego blasku. Za porażkę odpowiadają konkretne jednostki. Kiedy byłem blisko zarządu nie miałem wątpliwości, że na co dzień klubem rządzi Piotr, choć w strategicznych sprawach mocno wspierany przez tatę. Sposób rozwiązania kryzysu związanego z pożegnaniem i odprawą trenera Skorży, który był faworytem pana Jacka, da odpowiedź, kto obecnie podejmuje te najważniejsze decyzje i de facto odpowiada za klub. Inna sprawa, że wiceprezes Rutkowski i prezes Klimczak zostali przed kilku laty rzuceni na bardzo głęboką wodę. Obaj pewnie bardzo dobrze wykształceni, w kierunku zarządzania i rachunkowości, ale obaj młodzi i bez większego doświadczenia. Zwłaszcza w kwestii postępowania z zawodnikami i reguł obowiązujących w szatni. Byłem bardzo zdziwiony, że z dnia na dzień z klubem pożegnał się, i wrócił do koncernu Amica, poprzedni prezes Andrzej Kadziński, który piłkarski biznes znał od podszewki. Dlatego nie wykluczam, że woda, na którą został rzucony obecny dwuosobowy zarząd była zbyt głęboka. Zwłaszcza że prowadzenie tak dużego klubu jakim jest teraz Lech przez raptem dwie osoby, to naprawdę duże wyzwanie. Nauka bywa kosztowna

Czy zbyt duże w obecnym składzie personalnym? Rutkowski-junior przyglądał się pracy w klubie piłkarskim jeszcze w czasach Amiki, a odkąd ojciec przeniósł aktywa futbolowe na Bułgarską, formalna obecność Piotra w gremiach decyzyjnych była coraz bardziej zauważalna. A w końcu - formalna. Co prawda pion sportowy prowadził Marek Pogorzelczyk, ale Andrzej Juskowiak - który swego czasu pracował w Lechu jako trener napastników, przede wszystkim zaś nauczyciel techniki Roberta Lewandowskiego – nie widział żadnej klubowej tajemnicy w tym, że w tamtym okresie Piotr dostawał wolną rękę na dokonanie jednego transferu w każdym okienku. I właśnie takim sumptem do Kolejorza miał trafić Vojo Ubiparip, którego do Poznania sprowadzono ze Spartaka Subotica za 600 tysięcy euro. Dziś Serba już w Poznaniu nie ma, pozostały po nim tylko wspomnienia i... statystyki. Vojo rozegrał w polskiej ekstraklasie przez cztery i pół sezonu 58 meczów i strzelił 12 goli. Co oczywiście nie tylko nie rzuca na kolana, ale dla napastnika jest wynikiem koszmarnie słabym. A kiedy jeszcze zestawi się te statystyki z wysokimi zarobkami nieskutecznego atakującego wyjdzie na to, że akurat na tym transferze, klub z Bułgarskiej bardzo dużo stracił. - Gdyby to ktoś inny w Lechu stał za sprowadzeniem Ubiparipa i jego długim i wysokim kontraktem, raczej nie zachowałby posady w klubie - nie ma wątpliwości niedawny doradca zarządu do spraw sportowych.

Nauka zawsze bywa jednak kosztowna, i dziś nie sposób stawiać ostatecznej tezy, że jabłko upadło daleko od jabłoni. Przecież urodzony w 1984 roku Piotr - po kilku sezonach chudszych, ale przecież ostatecznie zwieńczonych tytułem mistrzowskim, Superpucharem, a także awansami do grupy w Lidze Europy i wcześniejszym do finału Pucharu Polski - może jeszcze zacząć być menedżerem na miarę ojca, niewątpliwie wytrawnego zarządcy. O ile oczywiście uda mu się zażegnać obecny dołek, w co - zdaje się - kibice jednak nie wierzą, że się powiedzie bez kolejnej ingerencji seniora rodu. W innym przypadku nie domagaliby się przecież - i to pod groźbą bojkotu - spotkania i rozmów z Jackiem Rutkowskim. Właściciel nie ma już chyba jednak ochoty zarządzać nawet kryzysami w Lechu. Nie przez przypadek przecież w ubiegłym tygodniu na spotkania z dziennikarzami i delegacją SKLP wysłany został prezes Klimczak, zaś na zespół kilkukrotnie w ostatnim okresie - jak donosił dziennik "Fakt" - pohukiwał wiceprezes Piotr. Także zatwierdzenie dymisji Skorży i podtrzymanie wyboru przez zarząd Jana Urbana świadczyłoby o definitywnej zmianie w sztafecie pokoleń w rodzinie posiadaczy akcji Lecha. [nextpage] - Pożegnanie trenera Skorży, który miał kontrakt, i to wysoki, ważny jeszcze przez dwa sezony to nie była łatwa sprawa - twierdzi Reiss (I ma rację; bez porozumienia stron trzeba byłoby podobno wypłacić ustępującemu szkoleniowcowi odprawę w wysokości ponad 2 mln złotych - przyp. red.). - Tymczasem perspektywy finansowe wcale nie rysują się w różowych barwach, przecież frekwencja na stadionie przy Bułgarskiej spadła poniżej dziesięciu tysięcy, na mecz z Fiorentiną trybuny w ogóle zostały zamknięte dla publiczności, a potraktowanie Ligi Europy jako drugiej kategorii nie wróży, że Lechowi uda się zarobić na tych rozgrywkach w meczach grupowych. Dla mnie zresztą takie postawienie sprawy przez zarząd, jak i pierwotna odpowiedź właściciela na list kibiców, to sprawy żenujące. Klub nie ma prawa dzielić fanów na grupy i gniewać się na którąś z nich, skoro żyje z sympatyków. A żaden piłkarz nigdy nie powinien dostać przekazu, że jakiś mecz jest nieważny. Taki sygnał to ewidentny strzał we własne kolano ze strony zarządu i właścicieli. Drużyna powinna walczyć o zwycięstwa w każdym kolejnym meczu. Przecież wynik finansowy jest uzależniony od sportowego, dlatego ustanowienie hierarchii rozgrywek, w których uczestniczy Lech, zawodnicy mogli odebrać tylko w jeden sposób: szefowie klubu nie mają pomysłu na przezwyciężenie kryzysu. Bo nie przedstawili konkretnego planu naprawczego, tylko bezradnie zawołali o pomoc. A co będzie, jeśli w ekstraklasie - mimo że walka w niej została określona jako priorytet - nie uda się awansować do grupy mistrzowskiej? Budżet nie zostanie wykonany i znów po mistrzostwie Lech pogrąży się w długach? Koniec komitetu = początek problemów?

Do niedawna wydawało się, że Lech to było w ostatnich latach najsprawniej zarządzane przedsiębiorstwo piłkarskie w Polsce. Za wzór stawiano komitet transferowy, którego kolektywne działania - na bazie danych sporządzonej przez uchodzący za najlepszy w kraju skauting - zapewniały dopływ świetnych piłkarzy na Bułgarską. A ich późniejsza sprzedaż po uprzednim wypromowaniu - dawała krociowe wpływy do klubowej kasy. Lewandowski, Artjoms Rudnevs, Aleksandar Tonew, Siergiej Kriwiec - to tylko czołówka graczy sprzedanych za kwoty liczone w milionach (a w niektórych przypadkach nawet w dziesiątkach milionów) złotych. Tyle że od kilku okienek diamentów do oszlifowania przy Bułgarskiej pojawia się znacznie mniej; a nawet - jak na lekarstwo. I chyba nie tylko z tego powodu, że z Lechem w ubiegłym roku pożegnał się Siergiej Chitrikow. Choć akurat ubytek głównego skauta Lecha musiał zaboleć klub. Przecież Białorusin miał decydujący, albo duży, udział w wyszukaniu i zatrudnieniu Rudnevsa, Tonewa, Kriwca, Kebby Ceesay’a czy Darko Jevticia. Tajemnicą poliszynela jest przecież, że to właśnie Chitrikow rozpoczynał dla Kolejorza obserwacje Nemanji Nikolicia, który ostatecznie trafił do Legii i strzela seriami gole na jej chwałę (inna sprawa, że Rutkowski-junior tłumaczył w sierpniowym magazynie Liga + Ekstra, że Lech nie zdecydował się na zatrudnienie Węgra, gdyż oceniono, że profil tego zawodnika nie pasuje do Kolejorza; zatem w domyśle - że jest zbyt słaby). A podobno białoruski szperacz przyłożył rękę także do wynalezienia Aleksandara Prijovicia. Czy nawet wymienionego na końcu Szwajcara, nie wspominając nawet o Nikoliciu, można w ogóle porównywać do Denis Thomalli, który latem trafił do Poznania i do końca września wyrobił sobie opinię zaledwie namiastki napastnika? Oczywiście, nie. W okolicach Bułgarskiej można usłyszeć, że drastyczny spadek jakości pracy działu skautingu ma dwie przyczyny. To znaczy nabór do niego ludzi dopiero uczących się tego niełatwego fachu. Choćby takich, którzy wcześniej dobrze wywiązywali się z roli na przykład tłumacza zagranicznych szkoleniowców. Przede wszystkim jednak - porzucenie kolegialnego sposobu podejmowania decyzji, na rzecz rządów absolutnych duetu Piotr Rutkowski - Skorża. - Pozycja trenera w Lechu po wywalczeniu mistrzostwa ewidentnie wzrosła, i wiceprezes do spraw sportowych przy podejmowaniu ważnych decyzji rzeczywiście polegał głównie, a może nawet wyłącznie, na zdaniu szkoleniowca - twierdzi Reiss. - Co do letnich transferów, to szczegółów nie znam, ale jeśli były przeprowadzane z myślą o eliminacjach Ligi Mistrzów, zupełnie się nie udały. OK, Darka Dudkę trener Skorża chciał głównie po to, aby przytrzymał szatnię, w której po odsunięciu na daleki plan Krzyśka Kotorowskiego brakowało polskich piłkarzy z wymaganym do tego doświadczeniem. Dlaczego jednak do wyjściowego składu wcześniej nie przebił się również Abdul Aziz Tetteh, mimo że zespołowi tak bardzo nie szło? Musiał być po prostu słabszy od konkurentów. Dotąd rozegrał zresztą w mojej ocenie tylko jedno dobre spotkanie w barwach Lecha. Marcin Robak przegrał z kontuzją, zaś Thomalla podobał mi się tylko w pierwszym występie dla Kolejorza. Może ma umiejętność sprawiania dobrego pierwszego wrażenia, i tym uwiódł także wysłanników Lecha, ale potem wychodzą kardynalne braki. Nie jest nie tylko typem kilera, a to powinno charakteryzować dziewiątkę, ale ma także problemy z poruszaniem się właściwym nie tylko dla napastnika. Zrobiło się zimno, korporacyjnie

Kiedy w piłkę zaczynał grać Reiss, Lech był klubem biednym, ale takim, w którym panowała rodzinna atmosfera. I to wcale nie zmieniło się tuż po przejęciu klubu przez Jacka Rutkowskiego w połowie ubiegłej dekady. Dziś jednak cały ten urokliwy klimat uleciał. A polityka personalna prowadzona przez młodszego członka klanu właścicieli klubu co najmniej zastanawia. Z Bułgarskiej podczas rządów juniora odeszli przecież nie tylko poprzedni kierownik Dariusz Motała i Chitrikow. Także, i również do Legii, dietetyk Wojciech Zep, a warszawianom udało się podkupić piłkarzy - Bartosza Bereszyńskiego i Krystiana Bielika. Pierwszy miał być szybko przerzucony z Łazienkowskiej do Portugalii, co ostatecznie się nie powiodło, natomiast drugi błyskawicznie, i to za 2,5 miliona euro trafił do Arsenalu. I właśnie niedopilnowanie kwestii kontraktów wychowanków akademii, (oprócz Bielika poszło także o Roberta Janickiego, który odszedł do Hoffenheim) stało się podobno powodem rozstania Kolejorza z Markiem Śledziem, który kierował wzorcową akademią, za jaką uchodziła ta prowadzona przez Lecha.

Tyle że teraz również z okolic akademii (z którą na początku października pożegnał się – i to podobno wyłącznie na własną prośbę - Dominik Jarosz, zatrudniony w miejsce Śledzia) napływają dziwaczne sygnały, że rodzicom nastoletnich graczy poleca się wybrane stajnie menedżerskie, z którymi - i to decyzją szefa pionu sportowego w klubie - powinni się związywać. Bo tylko ze wskazanymi agentami Lech ma zamiar współpracować, chcąc chyba - choć to mocno osobliwe założenie - chronić nadwątlony przez "Wieśniaków" z Bundesligi i stołecznych rywali z Łazienkowskiej transferowy interes. - W Lechu, mimo że jest firmą rodzinną, ostatnio zrobiło się bardzo korporacyjnie, zimno. Każdy walczy o swoje, dlatego rotacje wśród pracowników zupełnie mnie nie dziwią. Tym bardziej, że w modzie przestało być także utożsamianie się z marką. Zwłaszcza w dłuższej perspektywie – mówi Reiss. - Być może takie są po prostu czasy, więc bardziej martwiłbym się tym, że niepotrzebnie pewne funkcje były w "Kolejorzu" dublowane. Choćby trenera od przygotowania motorycznego. Skoro Andrzej Kasprzak jest uznawany na specjalistę ze ścisłej krajowej czołówki, to po co przychodził Paolo Terziotti? Być może obaj są fachowcami przez duże F, ale skrzyżowanie ich metod nie wyszło piłkarzom na zdrowie. Pojawiły się ewidentne kłopoty psychomotoryczne w zespole, drużyna nie wygląda dziś przecież dobrze także pod względem fizycznym, które chyba doszczętnie zniszczyły chemię w szatni, co stanowiło gwóźdź do trumny.

Dopóki Reiss był w klubie, doradzał przede wszystkim Piotrowi Rutkowskiemu (i w znacznie mniejszym stopniu prezesowi Klimczakowi) w sytuacjach, które były związane z szatnią i boiskiem. A zatem takich, których faktyczny zarządca klubu nie przeżywał na własnej skórze i nie mógł nauczyć się na najlepszych nawet uczelniach. Po ubiegłym sezonie usłyszał, że w klubie nie ma na niego pomysłu. Jak pokazały późniejsze przypadki, pomysłów w Lechu zabrakło na wielu innych płaszczyznach. I to chyba nie tylko ostatniego lata...

Adam Godlewski Więcej w tygodniku "Piłka Nożna" "Piłka Nożna" poleca: Lewandowski w pogoni za Złotą Piłką. Czy to możliwe? --->>> "W rytmie Krakowa", odcinek 6. Z wizytą u Mateusza Cetnarskiego --->>> Djibril Cisse został aresztowany --->>>

Źródło artykułu: