Pierwszy trener Lewandowskiego: Uwierzcie mi. Bobek będzie jeszcze lepszy.

PAP
PAP

- Robert miał osiem lat, kiedy jego ojciec Krzysztof przyprowadził go na treningi do Varsovii. Choć urodził się w 1988 roku, trafił do rocznika 1986. Był najmniejszy i najszczuplejszy - mówi Marek Siwecki, pierwszy trener Roberta Lewandowskiego.

W tym artykule dowiesz się o:

- Po trzech minutach na boisku wiedziałem, że to wielki talent. Tego nie można było nie zauważyć - dodaje. Oto opowieść człowieka, który przez cztery lata trenował przyszłą gwiazdę Bayernu Monachium.

1. Rodzice

- Oni mieli największy wpływ na karierę Roberta - podkreśla Siwecki. - Sami byli sportowcami, nie musiałem wywarzać otwartych drzwi i tłumaczyć im podstaw. Rozumieliśmy się bez słów. Ojciec Lewego był wspaniałym człowiekiem, judoką o sylwetce gladiatora, który mnóstwo czasu poświęcał Robertowi. Uważam, że ich determinacja była kluczowa w pierwszych latach rozwoju jego talentu. Przywozili go na treningi, oglądali każde zajęcia, nie krzyczeli jak inni rodzice i nie wywierali wielkiej presji. Nie byli święcie przekonani, że mają w domu małego Maradonę. Kochali i czuli sport. Wiedzieli, że w pierwszych latach piłka ma sprawiać Robertowi radość. Krzysztof (ojciec piłkarza) w pewnym momencie postanowił, że syn będzie biegał przełaje, a futbol pozostanie na drugim planie. Robert miał niewiarygodną wydolność i świetnie radził sobie w biegach długodystansowych. Stoczyłem z Krzyśkiem krótką, ale zwycięską wojnę. Przekonałem go, że warto postawić wyłącznie na piłkę. Do dziś nie mogę uwierzyć, że tak szybko umarł. Wiadomość o jego śmierci była dla mnie wielkim wstrząsem.

2. Bobek

- Nie wiem, kto go tak nazwał. Pewnego wieczora na zgrupowaniu słyszę: Bobek to, Bobek tamto. Pytam się: chłopaki, o kim mówicie? Oni odpowiadają: jak to o kim Panie trenerze? O Robercie. Bobek był najmniejszy i najszczuplejszy w grupie. Trafił do rocznika 1986, choć urodził się w 1988 roku. Specyfika młodej drużyny jest taka, że jeśli pojawia się ktoś nowy, a potrafi grać w piłkę, to grupa akceptuje go od razu. Tak było z Robertem. Pamiętam dzień, kiedy pojawił się na pierwszym treningu w Varsovii. Wszedł na boisko i po trzech minutach wiedziałem, że z nami zostanie. Dziś gdybyście pokazali mi piłkarzy od pasa w dół, od razu rozpoznałbym Roberta. To są te same, trzy pierwsze, fantastyczne kroki. To jest coś z czym się urodził. Wspaniały nawyk. Uwielbialiśmy go wszyscy, bo był niesamowicie skuteczny, strzelał mnóstwo goli, wygrywał nam mecze i jak mało kto, dał się lubić. Nikt nigdy nie miał z nim żadnych problemów. To było złote dziecko z niezaspokojonym głodem piłki. Potrafił w piątek biegać przełaje, w sobotę grać w Varsovii, a w niedzielę "na lewo" w Partyzanie Leszno. On nigdy się nie nudził, był maniakiem. Bezgranicznie kochał to, co robił.

3. Naturalne atuty

- Do dziś pamiętam jeden mecz. Bobek jest najmniejszy na boisku. Mamy rzut rożny, a on ustawia się gdzieś obok bliższego słupka - opowiada Swiecki. - Piłka nie ma prawa do niego dotrzeć, ale jednak dociera, a on w swoim stylu pakuje ją do siatki. To powtarza się wielokrotnie. Ma niesamowite szczęście, które niektórzy nazywają instynktem. Jest tam gdzie piłka. Śmieję się, że ona go kocha, on ją także i tworzą udany związek. Posiada niesamowitą wydolność i wielki zapał do pracy. Wchodzi na boisko i zmienia się z grzecznego, małomównego chłopca w demona. Biega najszybciej, drybluje najlepiej, strzela najcelniej. Ma fantastyczne, czyste uderzenie. Walczy ze starszymi od siebie, konkurencja jest spora, ale się nie poddaje. Wyjeżdżamy na zgrupowanie poza Warszawę, na treningu dostaje mocno w kość. W hotelu spoglądam na nogę i mówię: Bobek, musi cię boleć, co? Strasznie cię skopali. Widać, że cierpi, ale mówi do mnie: Nie trenerze, nic mnie nie boli. To lekkie stłuczenie.

4. Koszulka Interu

- W niej przychodzi na treningi. Nie pamiętam z jakim nazwiskiem i numerem. Może był to Ronaldo i 10, z którą Brazylijczyk na początku grał w Mediolanie? - zastanawia się Siwecki. - Nie mówi o swoich idolach i nie wspomina dużo o meczach, które ogląda w telewizji. Interesuje go tylko boisko i gra. Nudzi się bez piłki. Uwielbia strzelać gole i to sprawia mu największą radość. Rozwesela się, kiedy pokona bramkarza. Widać, że jest stworzony do piłki, której oddaje całe życie. To czysta miłość. Sens jego życia. Ma osiem lat, biega w trampokorkach, przebiera się w baraku na Varsovii, który zimą ogrzewany jest elektrycznymi farelkami. O prysznicach można zapomnieć. Podczas meczów zakłada stroje przygotowane przez kierownika. Jest najmłodszy, najszczuplejszy, najchudszy. Rękaw sięga mu do nadgarstka. Wygląda zabawnie.

5. Reputacja

- Ma wielki szacunek wśród kolegów, którzy doceniają jego klasę. Ma wspaniałych rodziców, nie krzyczących na meczach, nie mądrzących się, pozbawionych toksycznych zachowań. Gramy mecz z Otwockiem - wspomina Siwecki. - Trener rywali krzyczy do jednego ze swoich zawodników: pilnuj tego małego, bo przegramy mecz. Młody chłopak odpowiada: nie da się. Jest za szybki, to niemożliwe, żebym go zatrzymał. - Sieje postrach u rywali i jest doceniany. Po czterech latach w roczniku 1986, gdzie gra z kolegami starszymi o dwa lata, trafia do nowo utworzonego rocznika 1988 prowadzonego przez trenera Krzysztofa Sikorskiego. Nasze drogi się rozchodzą, choć jego ojciec Krzysztof chce, bym prowadził z nim indywidualne treningi. Obserwuję co się z nim dzieje. Przypadkowo spotykam go w dniu, kiedy Legia Warszawa wyrzuca go bez żalu. Jest załamany, ale ma wspaniałą mamę, która nie pozwoli mu zrezygnować z futbolu. Później widzimy się na meczu Lecha Poznań z Polonią Warszawa. Patrzy na mnie z góry, a ja mówię: Bobek, kiedy ty tak urosłeś? Dziś, kiedy oglądam go w Bayernie Monachium, to zauważam jedno. On biega tak samo, on gra to samo co w Varsovii. Jest najlepszy. A uwierzcie mi, to nie jest jeszcze apogeum jego możliwości.

Wysłuchał
Mateusz Święcicki

Źródło artykułu: