"Nigdy nie podam mu ręki" - Wisłę Kraków mają ratować bohaterowie skandalu sprzed 30 lat
Jednak "strzeżonego pan Bóg strzeże..." i jak się miało później okazać, Śląsk zabezpieczył się też na drugi sposób - wrocławianom miał sprzyjać sędzia Alojzy Jarguz. Czołowy wówczas polski arbiter wszedł w rolę w II połowie. Wisła od 51. minuty prowadziła 1:0 po golu Piotra Skrobowskiego, a w tym momencie w Chorzowie utrzymywał się remis 1:1, który mistrzostwo dawał Widzewowi.
W 83. minucie Jarguz podyktował dla Śląska rzut karny za rzekome popchnięcie Romana Wójcickiego przez Adama Nawałkę. Do ustawionej na "wapnie" piłki podszedł Pawłowski - kapitan i największy gwiazdor Śląska. Strzał z 11 metrów miał być tylko formalnością. Według wtajemniczonych, nawet sposób wykonania ewentualnego rzutu karnego miał być ustalony przed spotkaniem.
Kapka chciał oszukać Adamczyka, sugerując mu, że Pawłowski uderzy w ten róg, bowiem nie wszyscy wiślacy byli wtajemniczeni w układ ze Śląskiem. Tymczasem Pawłowski posłał piłkę dokładnie w miejsce, w które rzucił się bramkarz Wisły.
"Pawłowski uderza słabo, przekonany, że sprawa jest już załatwiona. Kolejkę wcześniej zmarnował "jedenastkę" i teraz chce zostać bohaterem. Piłka leci oczywiście w prawy róg i - ku zdziwieniu wielu obserwatorów - właśnie tam rzuca się "Ciapek". Na stadionie robi się nerwowo. "Paweł" - Pawłowski - lata i niemal płacze. Zapewnia, że Śląsk dołoży pieniądze, licytuje, podbija stawki i prosi byśmy się nie wygłupiali. Strasznie jest upierdliwy" - wspomina Iwan.
"Chciał się zapisać jako bohater, a przejdzie do historii jako ten, który wszystko spieprzył. Najpierw nie umiał kupić meczu, a potem nie umiał zdobyć gola z jedenastu metrów. Kompletny nieudacznik. Bardziej niż na złoty medal, zasłużył na Order Uśmiechu - tak nas wszystkich rozbawił" - puentuje Iwan.
Idol stał się wrogiem
Wisła wygrała we Wrocławiu 1:0 i zgarnęła premię od Widzewa, który został mistrzem. Zmarnowany rzut karny, który odebrał Śląskowi tytuł, sprawił, że będący do tej pory bożyszczem kibiców Śląska Pawłowski, z dnia na dzień stał się we Wrocławiu wrogiem publicznym numer jeden.
- Byłem zrozpaczony. Nie wiedziałem, co mam robić. Siedziałem w szatni i płakałem. Czułem się oszukany - opowiada. - Ktoś chciał spalić mi samochód, grożono pobiciem moich dzieci. A mnie tak bardzo zależało na mistrzostwie, gotowy byłem zrobić prawie wszystko, aby Śląsk wygrał ten mecz - mówi Pawłowski na kartach "Wielkiego Widzewa".
29-latek miał po sezonie wyjechać do Ligue 1, ale jego transfer storpedowali wojskowi. - Miałem przejść do francuskiego Lens, ale nagle zaczęły się problemy z moim paszportem. Nie chciano mi go wydać. W następnym sezonie graliśmy w pucharach z CSKA Moskwa. Byłem w świetnej formie, ale siedziałem na ławce rezerwowych. Trener kazał mi się rozgrzewać. Wtedy z trybuny zszedł jeden z wojskowych działaczy i zabronił wpuścić mnie na boisko. W kolejnej rundzie też nie mogłem grać - wspomina.
Pechowy strzelec po latach mówił, że Kapce od tej pory nie podał ręki i już nigdy nie poda. Sam Kapka, jako jedyny z uczestników tamtych zdarzeń, przy każdej okazji zapewnia, że nic nie wiedział ani o ofercie Śląski, ani o propozycji Widzewa.
- Z "Kapą" znaliśmy się bardzo dobrze, chyba od 17. roku życia, gdy razem graliśmy w młodzieżówce. Byliśmy przyjaciółmi. Ale od tamtego meczu z Wisłą nie rozmawiałem z nim ani razu. I już nigdy nie porozmawiam - zapowiedział Pawłowski w maju 2012 roku na łamach "Gazety Wyborczej".
Dziś duet Pawłowski-Kapka ma uratować Wisłę przed spadkiem do I ligi. Czas leczy rany?
Platini i Blatter poza nawiasem światowej piłki