90 minut z Karolem Linettym. "O pieniądzach teraz nawet nie myślę"

WP SportoweFakty / Wojciech Klepka
WP SportoweFakty / Wojciech Klepka

Stoi przed jedną z najważniejszych decyzji w życiu. Jeśli wybierze dobrze, pójdzie w ślady swojego opiekuna podczas zgrupowań reprezentacji Roberta Lewandowskiego. Zły wybór oznaczać może wypadnięcie z kadry na Euro 2016.

Piłka Nożna: Zdarza ci się jeszcze dzwonić do mamy po nieudanych meczach, zamawiać u niej kotlety i spontanicznie jechać w rodzinne strony?

Karol Linetty: Kiedyś mi się to zdarzało, ale teraz już tak nie robię. Nie dlatego, że nie lubię. Po prostu nie mam na to czasu - gramy praktycznie non stop, każdego dnia jesteśmy w treningu, nie ma kiedy tego zrobić.

Jesteś z rodziną w bardzo bliskich relacjach, wiele jej zawdzięczasz.

- Był czas, że moi rodzice bardzo się poświęcali. Na początku dwa razy w tygodniu wozili mnie na treningi do Poznania, później łożyli na moje utrzymanie - opłacali internat, dawali pieniądze na jedzenie. Przecież musiałem jakoś funkcjonować. Pamiętam momenty, w których się nie przelewało i nie było nam łatwo. Ale dzisiaj mogę im się w jakimś stopniu odwdzięczyć. Bez rodziców nie byłbym w tym miejscu, w którym jestem.

Nie czekałeś jednak na gotowe, na swój pierwszy sportowy sprzęt zarobiłeś pracą na roli.

- Od najmłodszych lat bardzo często jeździłem do babci, był nawet taki okres, że bywałem u niej codziennie. Najwięcej pracy było w okresie wakacyjnym. Wyjeżdżało się z samego rana w pole i pomagało przy żniwach do późnego wieczora, czasem nawet do nocy. W południe była tylko krótka przerwa, ciocia albo babcia przywoziła na pole kanapki, czasem obiad.

Byłeś szczęśliwcem w traktorze czy machałeś widłami wokół przyczepy?

- Było wszystko. Raz jeździło się traktorem, a raz robiło coś innego. Snopków też się w życiu nawiązałem. O tym czasie nie myślę jednak jak o trudnym okresie, to była fajna przygoda.

Piłka była obecna cały czas w twoim życiu?

- Prawda jest taka, że grało się bez przerwy. Pamiętam, że u mojej babci biegał po podwórku wielki pies. Zawsze się z nim kiwałem. Gdy raz przez przypadek pokopałem go po pysku, on pogryzł mnie po nogach. Trzeba było być szybkim, inaczej miało się poranione nogi.

Twoja mama w artykule Izy Koprowiak z "Przeglądu Sportowego" mówiła, że gdy byłeś dzieckiem, nic nie przeszkadzało ci w grze. Nawet gdy pękły buty, sprawę załatwiłeś taśmą klejącą.

- Potwierdzam, pamiętam nawet, kiedy dokładnie to było - podczas turnieju Coca-Coli! To były moje ulubione buty, więc nawet nie pomyślałem, że mógłbym je wyrzucić do śmieci. Pojawiło się pęknięcie z boku prawego buta, więc wziąłem taśmę i zakleiłem. No i co, stało się coś złego? Wybiegłem na boisko i normalnie w nich grałem!

Siłownię też zrobiliście sobie w domu prowizoryczną.

Bez przesady - atlas mieliśmy profesjonalny. Ale na sztangę, którą dźwigaliśmy w kuchni, rzeczywiście nakładało się jakieś dziwne przedmioty, nawet nie pamiętam, co to było i ile konkretnie ważyło. Ale ćwiczyło się bardzo dobrze!

Pamiętasz moment, w którym dowiedziałeś się, że chce mieć ciebie u siebie Lech Poznań?

- Pojechałem na zgrupowanie do Lwówka, gdzie było 60 chłopaków, młodych zawodników. Podczas zajęć do moich rodziców podszedł Patryk Kniat, mój późniejszy pierwszy trener w Lechu. Powiedział, że chciałby zaprosić mnie do Poznania.

Rodzice od razu ci o tym powiedzieli?

- Nie, poinformowali mnie tylko, że jedziemy do Poznania. Ale po co konkretnie, już nie przekazali.

Może nie chcieli, żeby odbiła ci palma na samą myśl o Lechu?

- Nie o to chodziło. Po prostu nie zdawali sobie sprawy, że może chodzić o coś tak poważnego. Wydawało im się, że pojedziemy na jedne zajęcia, trenerzy na mnie popatrzą i odeślą do domu. Ale było trochę inaczej - zrobiono mi różne testy, między innymi szybkościowe. Wypadły na tyle dobrze, że już w Poznaniu zostałem.

Na początku łatwo tu nie miałeś.

- Najtrudniej było podczas pierwszego obozu. Wiadomo, jak to jest z młodymi. Za dużo się nie odzywałem, byłem skryty, nieśmiały, więc chłopaki, którzy w szkółce byli dłużej i o wiele lepiej się znali, dokuczali mi. Wyzywanie od wieśniaków też się zdarzyło. Ale to szybko minęło, gdy mieliśmy okazję pokazać się na boisku. Wtedy im się przedstawiłem. I to wystarczyło.

Ci, którzy wyzywali cię od wieśniaków, wciąż grają w piłkę?

- Tak, na poziomie polskiej drugiej ligi.

Często zdarzały się sytuacje, w których chwytałeś za telefon, dzwoniłeś do mamy i mówiłeś: - Przyjeżdżajcie, nie dam rady.

- Najtrudniej pod tym względem było na początku pierwszej klasy gimnazjum, gdy na stałe przeprowadziłem się do Poznania i zacząłem mieszkać w internacie. Najczęściej w piątek lub sobotę graliśmy mecz, a po meczu szybko się zwijałem i jechałem do domu, między innymi po to, żeby mama wyprała moje ciuchy. Gdy nadchodził moment, w którym w poniedziałek trzeba było wracać do Poznania, nie było przyjemnie.

Zdarzyło się, że nie dałeś rady i nie pojechałeś po weekendzie do internatu?

- Nigdy. Ale to zasługa mamy. Gdy widziała, że jest mi ciężko i nie chcę wracać, zawsze przemawiała mi do rozumu. Nie była to jednak gadka w stylu: - Jedź i mnie nie denerwuj. Zawsze siadała ze mną i spokojnie tłumaczyła, że głupio bym postąpił, gdybym nie wykorzystał szansy.

Gdy czasem zdarza ci się nad sobą zastanawiać, myślisz o sobie wciąż jako Karolku czy już Karolu?

- Nie zmieniłem się, powie ci to każdy, kto mnie zna. Wciąż jestem tą samą osobą, która jeszcze niedawno wchodziła do pierwszej drużyny czy do ligi. Od lat mam tych samych znajomych, a jeśli chodzi o piłkę, to na pewno nie myślę o sobie: Pan Piłkarz. Wciąż jestem tylko kandydatem na zawodnika.

Wśród tych znajomych są koledzy z kadry U-17, z którymi zdobyłeś w 2012 roku brązowy medal mistrzostw Europy?

- Nie, nasze drogi się rozeszły. Tylko z niektórymi utrzymuję sporadyczny kontakt, na przykład z Adrianem Cierpką, czasem pogadam też z Olkiem Wandzelem. Niedawno na zgrupowaniu pierwszej kadry miałem okazję spotkać się z Mariuszem Stępińskim, nawet sobie powiedzieliśmy, że to superhistoria, że najpierw razem graliśmy w zespole do lat 17, a teraz dostaliśmy powołanie do dorosłej kadry. Powspominaliśmy tamte czasy, gdy zaczęliśmy sobie przypominać niektóre historie z mistrzostw i zgrupowań, nie mogliśmy przestać się śmiać.
 
Jeszcze niedawno byłeś dzieciakiem, dzisiaj - w wieku 20 lat - stałeś się filarem ekipy mistrza Polski. Nie jesteś zdziwiony, że tak szybko się to potoczyło?

- Może i jestem, ale jeśli mam być szczery, to patrzę na tę sytuację z zupełnie innej strony. Gdy ktoś goni marzenia i ma możliwość, żeby je realizować, robi to z wszystkich sił, nie zwracając uwagi, ile ma się lat na karku.

Czujesz się liderem Lecha?

Nie wiem, po prostu codziennie przychodzę do klubu z taką samą myślą: żeby pokazać trenerowi, że jestem w dobrej formie i mogę mu się przydać w meczu. I to naprawdę działa. Nie ma sensu zastanawiać się nad sprawami, o których mówisz, bo to do niczego nie prowadzi.

Co się z wami działo w pierwszej części sezonu?
- Uff...

Byliście źle przygotowani?

- Trudno powiedzieć. Sam początek rundy mieliśmy mocny, przecież w meczu o Superpuchar poszło nam bardzo dobrze, w dwóch pierwszych spotkaniach eliminacji Ligi Mistrzów też wyglądaliśmy solidnie. Później jednak coś się zacięło. Przegraliśmy w lidze i zaczęła się nasza czarna seria. Dużo o tym myślałem, szukałem przyczyn. Potrafiliśmy stworzyć sobie po co najmniej dwie nawet nie stu-, a dwustu procentowe okazje, a jednak goli nie strzelaliśmy. Teraz mamy dwie okazje w meczu i wpadają dwie bramki. Poza tym jest rotacja w zespole...

U trenera Macieja Skorży siedliście fizycznie?

- Trudno powiedzieć. Może trochę...

Jak to trudno powiedzieć? Trener Jan Urban po przejęciu sterów zrobił wam badania, które wykazały, że najważniejsi piłkarze Lecha są po prostu zajechani.

- Teraz trener rotuje, ma to bardzo dobry wpływ na drużynę. Zostawmy kwestie fizyczne - po prostu każdy czuje się ważną częścią zespołu, to działa pozytywnie na psychikę.

Graliście przeciwko Skorży?

- Nie, to jakiś absurd, nawet nie będę tego komentował.

Myślisz, że atmosfera całkowicie posypała się w momencie, gdy trener Skorża wyżył się na Tomaszu Kędziorze i wydarł się na niego przy całym zespole? Wtedy nie było już odwrotu?

- To są sprawy, które nie powinny wychodzić z szatni. Każdy trener ma swoje zachowania i sposób prowadzenia zespołu. Trzeba pamiętać o tym, że zawinił każdy z członków drużyny, wszyscy byliśmy odpowiedzialni za słabe wyniki.

Jak wyglądały wasze powroty do Poznania po takich porażkach, jak z Niecieczą i Cracovią? Skakaliście sobie do gardeł w autobusie?

- Przed każdym meczem było dokładnie to samo - bojowa atmosfera, mówienie sobie, że nie możemy pierwsi stracić bramki, że musimy walczyć. A później wychodziliśmy na boisko i przegrywaliśmy. Po każdym takim meczu po prostu staraliśmy się znaleźć przyczynę słabych wyników, to normalne. Ale nie ma już co do tego wracać.

Przełomowy moment?

- Mecz z Fiorentiną. Nie wziąłem w nim udziału, ale wiem, jak ważne było dla nas zwycięstwo we Włoszech. Potrafiliśmy wygrać na terenie rywala, który według wszystkich miał nas rozjechać. To dodało nam pewności siebie.

Jak układa się współpraca z trenerem Urbanem? Po tym, co pokazujesz na boisku, można wywnioskować, że wzorowo.

- Nie mogę narzekać, wszystko wygląda bardzo dobrze. Mam więcej luzu na boisku, wypełniam więcej zadań w ofensywie. Podoba mi się to. Duże znaczenie ma fakt, że trener sam był kiedyś piłkarzem i czuje pewne rzeczy. Czasem wystarczy, że zwróci uwagę na jeden detal, szczegół, a to już wpływa na naszą grę. Ma to wpływ na lepsze ustawianie się, bronienie albo wykorzystywanie sytuacji bramkowych.

W drużynie wróciła wiara w możliwość obrony tytułu?

- Mogę mówić za siebie: nawet gdy byliśmy na dnie tabeli, wierzyłem, że wszystko się jeszcze odwróci, zaczniemy wygrywać i wrócimy do ligowej czołówki. Zaliczyliśmy serię zwycięskich meczów. A to pozwala myśleć, że nic nie jest nierealne w tym sezonie.

Lech na wiosnę będzie walczył o tytuł z Karolem Linettym w składzie?

- Nie wiem, serio. Wszystko wyjaśni się na początku roku.

Ktoś z twojego otoczenia zdążył już użyć argumentu, że wyjazd na Zachód może skomplikować walkę o wyjazd na Euro we Francji? W Lechu masz pewny plac, po transferze wszystko się może zdarzyć.

- Nie powiedziałbym, że w Lechu mam pewny plac. Trener Urban rotuje składem, zdarza się, że zaczynam na ławce. Mogą też się zdarzyć słabsze mecze, jak na przykład ten z Zagłębiem...

Odbiegasz od tematu, wiesz dobrze, że ostatnio jesteś w dobrej formie.

Nie będę narzekał (śmiech). Co do wyjazdu - nie jest to taka prosta i oczywista sprawa, jak wszystkim się wydaje. Biorę pod uwagę wiele czynników. Po pierwsze, żeby było jasne: o pieniądzach w tym momencie nawet nie myślę. Najważniejsza jest regularna gra i możliwość spędzania jak największej liczby minut na boisku.

Więc to najmocniejszy argument za pozostaniem w Lechu.

Tak, ale czynników jest więcej. Na przykład chęć gonienia za marzeniami. Nigdy nie wiesz, co czeka cię w przyszłości, czy za jakiś czas też dostaniesz konkretną ofertę. W najbliższym czasie, szczególnie w styczniu i lutym, na pewno będę o tym wszystkim dużo myślał, zastanawiał się, co zrobić. Teraz trudno gdybać, gdy nie ma się konkretów na stole.

Gdybyś miał ocenić procentowo szanse na pozostanie w Lechu i wyjazd z Poznania, jakby to wyglądało?

- Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.

Z Adamem Nawałką na ten temat już rozmawiałeś?

- Jeszcze nie, ale na pewno będę rozmawiał.

Myślisz, że selekcjoner do ciebie zadzwoni w tej sprawie?

- Nie, sam zadzwonię do trenera i poproszę o opinię.

Gdy przypominasz sobie dzień, w którym razem z kadrą wywalczyłeś awans na Euro 2016, jaki konkretnie obrazek masz przed oczami?

- Nie mam jednego, konkretnego. W pamięci utkwiła mi podniosła atmosfera, masa ludzi na trybunach, odśpiewany hymn, później każda akcja na boisku. No i radość po ostatnim gwizdku. To jest wspomnienie, którego nikt mi już nie zabierze. Coś wspaniałego!

Adrenalina skoczyła, gdy usłyszałeś od trenera Nawałki przed meczem z Irlandią, że wychodzisz w pierwszym składzie?

Serce zaczęło trochę mocniej bić, ale w głębi duszy bardzo chciałem zagrać w tym meczu, oczekiwałem tego. Przed każdym występem czuję delikatny stresik, ale to mnie motywuje. Przed Irlandią było podobnie i wydaje mi się, że źle w tym meczu nie wypadłem. Warto było czekać nawet do ostatniego meczu na szansę zagrania w takim spotkaniu.

To prawda, że Robert Lewandowski wziął cię pod swoje skrzydła i na każdym zgrupowaniu jesteś pod jego uważną obserwacją?

- Wygląda to trochę inaczej. Podczas pierwszego zgrupowania, na które byłem zaproszony, sam do niego podszedłem i spytałem, czy mogę z nim chwilę porozmawiać. Chciałem, żeby udzielił mi kilku wskazówek. To bardzo pozytywny człowiek, nie czuje się żadnej bariery, gdy się z nim rozmawia. Dał mi kilka podpowiedzi.

Jakich konkretnie?

- Na przykład, że muszę mieć na boisku większy spokój i szybciej operować piłką, zresztą trener Urban też zwraca na to szczególną uwagę. Robert mówił też o sprawach pozaboiskowych, na przykład o dobrze ułożonej diecie. Od czterech miesięcy odżywiam się według planu, który przygotowała dla mnie jego żona.

I sam sobie to wszystko gotujesz?!

Skąd! Robi to moja dziewczyna, trochę jej tylko pomagam.

Rozmawiał Paweł Kapusta
Wywiad został przeprowadzony 17.12.2015 r.

Czytaj więcej w PN

90 minut z Mariuszem Stępińskim: Myślałem, że potrafię pływać

Cristiano Ronaldo po godzinach. Niebezpieczny związek

90 minut ze Zdzisławem Kręciną: Jeśli beton, to tylko bałkański

Robert Lewandowski: Jestem innym człowiekiem

{"id":"","title":""}

Źródło: TVP S.A.

Komentarze (1)
Olo77
28.12.2015
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
może ktoś powinien zatrudnić Anię Lewandowską na dietetyka reprezentacji A :) Wiem drużyna ma swojego dietetyka ale co Lewy to Lewy każdy z reprezentacji chciałby być karmiony według receptury Czytaj całość