Stadion Dynama, położony we wschodnim Berlinie, wygląda dziś trochę jak z czasów "zimnej wojny". Stary, odrapany, barierki koło schodów pamiętające lata osiemdziesiąte. Niewiele zmienił się od czasów NRD, kiedy piłkarze tej drużyny rządzili w lidze. To był Bayern enerdowskiej piłki, mistrz kraju w latach 1979-1988. Robił z rywalami co chciał, jednak nie dlatego, że grali tam sami dobrzy piłkarze.
Godzina na przeprowadzkę
Byli zawodnicy żyją występami z przeszłości. Nie przeszkadza im, że swoje triumfy zawdzięczali opiece Stasi i Ericha Mielkego. - To była jego własność. Znienawidzony klub w całym kraju - tak o Dynamie mówił Hanns Leske, historyk, autor książek o piłce w komunistycznych Niemczech.
Mielke był mordercą (zabił w 1931 roku dwóch policjantów), zaufanym człowiekiem Stalina, szefem służby bezpieczeństwa NRD od 1957 do 1989 roku. Rozbudował system szpiegostwa obywateli do granic nieznanych w historii. Jego maksymą było "Musimy wszystko wiedzieć". To on odpowiadał za strzelanie do ludzi, którzy chcieli przekroczyć granicę NRD-RFN. Zamordowano w ten sposób ponad tysiąc ludzi.
Jego oczkiem w głowie było Dynamo. W 1953 roku kluby policyjne w Dreźnie zostały połączone w jeden zespół. Rok później Mielke zadecydował, że piłkarze mają przenieść się z rodzinami do nowego Dynama, już w Berlinie, pokazowej drużyny silnych komunistycznych Niemiec. Zawodnicy dostali godzinę do namysłu, nikt się nie sprzeciwił. Ambicją Mielkego był podbój nie tylko NRD, ale wygrywanie z zespołami z zachodniej Europy i Moskwy. Klub jednak upadł, aby ponownie zostać reaktywowany w 1966 roku, 15 stycznia. To właśnie tę datę uznaje się jako początek działalności wielkiego Dynama.
Mielke kochał futbol. W archiwach klubowych zachowało się sporo zdjęć zmarłego w 2000 roku szefa Stasi, jak uśmiechnięty kopie piłkę czy rozmawia z piłkarzami. Chodził na mecze Dynama, był jego honorowym przewodniczącym. O zawodnikach mówił "moi chłopcy". Ściągał najlepszych, jakich miało NRD, rywalizując na tym polu z innymi resortami siłowymi. Rządził nie tylko piłką, ale całym krajem. Zawodnicy mieli do dyspozycji wszystko, co komunistyczna ojczyzna mogła im zaoferować. - Dynamo, przez swoje sukcesy, miało pokazać, że przyszłość należy do komunizmu - dodawał Leske.
Donosili wszyscy
W telewizji nie pokazywano sytuacji, w których piłkarze Dynama np. zdobywali bramki po ewidentnych spalonych. Sędziowie dbali, żeby klubowi z Berlina nie stała się krzywda, m.in. pokazując kartki ważnym piłkarzom z drużyn przeciwnych w ten sposób, aby ci nie mogli zagrać z ukochanym klubem Mielkego. Bernd Heynemann, były sędzia z NRD, powiedział w wywiadzie dla CNN: - Kiedy klub z Berlina przegrywał, szef Stasi wzywał wszystkich arbitrów i zapowiadał nam, że taka sytuacja już nigdy nie może się przydarzyć.
Na trybunach, w meczach wyjazdowych, na piłkarzy Dynama czekały sarkastyczne transparenty "Witamy piłkarzy Dynama i ich sędziów", co kończyło się aresztowaniami. - Nie wiem, jak było naprawdę. Byliśmy silnym zespołem i nie potrzebowaliśmy pomocy, ale spokojnie mogę sobie wyobrazić, że działacze wpływali na nasze wyniki - powiedział Falko Goetz, były zawodnik berlińskiego zespołu.
Niemiecki związek piłkarski dzisiaj przyznaje, że pomoc była zupełnie oficjalna. Ciszej mówi się o dopingu, jaki stosowali zawodnicy z Berlina. Goetz przyznawał, że dostawali butelki z jakimiś napojami. Bez pytania je brali, woleli nie być zbyt dociekliwi. - W rywalizacji europejskiej dochodziło do wpadek dopingowych, ale oficjalnie kibice w NRD o niczym nie mogli wiedzieć - mówił były piłkarz Dynama, który w 1983 roku uciekł do RFN.
Stasi pilnowało piłkarzy dzień i noc. Mecz wyjazdowy? Na schodach w hotelu całą noc siedziało dwóch cywilów. - Przecież nie byli to kibice - dodawał Goetz. - Szpiegowali nas kibice, kelnerzy, taksówkarze, wszyscy.
Inaczej klub opisują ci, którzy nie wyjechali i dotrwali w NRD do zburzenia muru berlińskiego. Waldemar Ksienzyk, były piłkarz Dynama polskiego pochodzenia, jest lokalnym działaczem samorządowym. Pracował w Dynamie po zjednoczeniu Niemiec. Przekonuje, że żadnej pomocy arbitrów nie było, a o dopingu nigdy nie słyszał. - Może pomagali nam podświadomie, ale nie można powiedzieć, że wszystko było ustawione - dodawał Jorn Lenz, były pomocnik berlińskiej drużyny, który pracuje w klubie jako kierownik. - Nie dałoby się manipulować przez dziesięć sezonów.
Banany na ławce
Zawodnicy cieszyli się z profitów, jakie dla zwykłych Niemców w NRD były nieosiągalne. Szybciej mogli kupić auta, dostawali zgodę na wyjazd na zagraniczne wakacje, otrzymywali lepsze mieszkania. - Podczas meczów trenerzy zajadali się bananami. Rywale z innych zespołów patrzyli na nich z wrogością. Takie owoce były nie do kupienia - mówił Hanns Leske. Dochodziły do tego wysokie zarobki, o wiele niższe niż w RFN, ale pozwalające żyć na wysokiej stopie w komunistycznym kraju. - Ciężko na to pracowaliśmy. Ludzie na nas pluli, bo myśleli, że jesteśmy klubem Stasi, a nie byliśmy - przekonywał Ksienzyk.
[nextpage]
Teraz już wiemy, że to był klub Stasi. Kibice wrzeszczeli na nich podczas spotkań "Świnie od Mielke!", policja szalała na trybunach, wielu kibiców zapłaciło więzieniem za taką krytykę.
Wszystko skończyło się wraz z upadkiem muru berlińskiego. Mielke został aresztowany, najlepsi zawodnicy z NRD (jak Andreas Thom czy Thomas Doll) trafili do zespołów Bundesligi. Klub, odcięty od protekcji Stasi, szybko popadł w marazm. W 1990 roku zmieniono nazwę na FC Berlin, żeby odciąć się od mrocznych korzeni. Nic to nie dało. W 1999 roku działacze wrócili do starej nazwy. Klub upadł, potem go reaktywowano, przez wiele lat występował w IV lidze. Tam też rywalizuje obecnie. Zajmuje szóste miejsce w swojej grupie.
Biznes z motocyklami
Z okazji 50-lecia klub zorganizował spotkanie sympatyków i byłych zawodników. - Zainteresowanie było tak wielkie, że musieliśmy szukać większej sali. Znowu wznosiliśmy toasty za "naszych chłopców" - mówił z dumą Jorn Lenz. Bilety wyprzedano w godzinę, przyjechało prawie 1000 gości.
- Zazdrościli nam wszystkiego. Byliśmy klubem Stasi, ale też byliśmy zespołem, w którym wszyscy trzymali się razem, a w drużynie była świetna atmosfera - wspominał Frank Rohde, były obrońca Dynama.
Sponsorzy do klubu się nie garną. Starzy pracownicy Stasi czy byli piłkarze może z nostalgią wspominają czasy sukcesów dumy NRD, jednak współcześnie mało kto chce być kojarzony z drużyną, której patronem był kat Niemców.
Zarobione pieniądze na transferach piłkarzy do Bundesligi szybko się rozeszły, ginąc w mało jasny sposób. Okazało się, że biznesowa działalność na własną rękę nie jest mocną stroną działaczy. Potrafili m.in. zakupić tysiąc motocykli z Azji, żeby drożej sprzedać je w Niemczech. Okazało się, że 250 z nich nie miało odpowiedniej homologacji i stały bezużytecznie w jednej z hal w Berlinie. Straty na tej transakcji wyniosły 300 tys. euro.
Dynamo jest i było źle kojarzone także ze względu na kibiców. W czasach NRD czuli się bezkarni. Wiedzieli, że nikt nie chce narażać się "drużynie Stasi". Wraz z końcowym gwizdkiem zaczynały się sceny jak z filmów sensacyjnych - gonitwy i polowania, tak na fanów zespołu rywali, jak i na samych zawodników. Frank Willman, współautor książki "Stadionowi partyzanci: kibice i chuligani w NRD", pisał: - Kibice Dynama zyskali złą reputację, bo byli bezwzględnie brutalni. Zachowywali się jak zwierzęta, bili gdzie popadnie, czymkolwiek, nic ich nie zatrzymywało.
Pod tym względem nic się nie zmieniło. Rok temu doszło do wielkiej bijatyki z fanami Union Berlin podczas derbów w piątej lidze. Aresztowano 175 osób, rannych zostało ponad 100 policjantów.
Kibice wyzywali piłkarzy od świń. Dynamo Berlin: klub założony przez Stasi
Do dzisiaj ludzie związani z enerdowskim zespołem wspominają czasy świetności. Przez lata nie było sposobu na klub, którym opiekował się wszechpotężny Erich Mielke.
Źródło artykułu: