Awans to nie wszystko. Podróż na mecze MŚ to było dopiero wielkie wyzwanie

Radość z wyjazdu na mundial gasła, kiedy drużyny uświadamiały sobie, co je jeszcze czeka. Dostać się do kraju gospodarza czasami nie było wcale tak prosto.

Polska drużyna narodowa weźmie w tym roku udział w mistrzostwach Europy we Francji. Drużyna Adama Nawałki pierwsze spotkanie rozegra 12 czerwca w Nicei z Irlandią Północną. Samolot pokona taką odległość z Warszawy w ok. 2,5 godz. W przeszłości jednak dotarcie na mistrzostwa było ogromnym wyzwaniem, któremu nie wszyscy podołali.

W 1930 roku mistrzostwa świata odbyły się w Urugwaju. Gospodarze oferowali uczestnikom zwrot kosztów związanych z udziałem w mundialu. Z Ameryki Południowej zgłosiło się na czas siedem drużyn (plus USA), ale kłopot był z tymi zza oceanu. Europejskie reprezentacje nie kwapiły się do dalekiego wyjazdu i dopiero po negocjacjach udało się nakłonić cztery zespoły - Belgię, Francję, Rumunię i Jugosławię.

Niebezpieczne sterowce

Przed nimi na miejsce rozgrywania MŚ przybyli Amerykanie, na pokładzie statku "Munargo". Przez całą drogę ciężko chorowali, bo zawodnicy nie byli przyzwyczajeni do tak długich podróży. Istniała co prawda inna możliwość podróżowania - sterowce - ale te komercyjne loty były i drogie, i niebezpieczne. Amerykanie więc rozpoczęli podróż pociągiem, a potem większość drogi statkiem z Nowego Jorku.

W turnieju piłkarze z USA dotarli do półfinału, a w meczu o trzecie miejsce mieli zagrać z Jugosławią. Piłkarze z Bałkanów chcieli jednak szybciej wracać do Europy i odmówili wystąpienia w meczu. Niedoszli rywale z meczu o miejsce na podium do Urugwaju dostali się statkiem z Marsylii. Razem z nimi planowali płynąć piłkarze Egiptu, ale mieli duże opóźnienia po drodze, nie zdążyli na rejs do Francji i ostatecznie w mistrzostwach świata nie wzięli udziału.

Belgowie, Francuzi i Rumunii podróżowali tym samym statkiem, który zbierał ich po całej Europie. Z Lizbony popłynął na Wyspy Kanaryjskie, a stamtąd do Urugwaju. Do Montevideo parowiec dotarł po piętnastu dniach. Dowiózł nie tylko piłkarzy, ale i zmordowanego podróżą Julesa Rimeta, prezydenta FIFA.

Zadziwiającą drogę obrali Meksykanie. Dotarli z Amerykanami z Nowego Jorku, choć nie planowali. Od siebie obrali bowiem złą drogę i zamiast płynąć na południe, wskutek niezrozumiałej pomyłki (spekulowano upojenie alkoholowe załogi), popłynęli przez Hawanę do USA. Tam przesiedli się na "Murango" i już bez problemów znaleźli się w Urugwaju.

Zespoły próbowały trenować podczas rejsu, jednak było to niewykonalne (fale i mało miejsca). Droga do Urugwaju dłużyła się niemiłosiernie, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co przeżyli piłkarze Indii Holenderskich (dzisiaj Indonezja). W 1938 roku podróżowali na MŚ do Francji. Byli jedyną drużyną z Azji, która zgłosiła się na mundial, jednak zawodnicy wspominali wyprawę koszmarnie.

Musieli zatrzymywać się w kolejnych portach, bowiem statek wiózł również towary na sprzedaż. W Singapurze postój trwał tak długo, że kadra Indii Holenderskich zdążyła zorganizować i rozegrać mecz pokazowy. Dotarli wreszcie do Marsylii, stamtąd pociągiem do Hagi, gdzie mieli swoją bazę. Stamtąd ruszali ponownie do Francji na mecze MŚ. W sumie podróżowali 22 dni w jedną stronę.

Rekordziści z Nowej Zelandii

Ponad tydzień na MŚ w 1950 roku w Brazylii podróżowali Włosi. Rok wcześniej, w katastrofie lotniczej na wzgórzu Superga, zginęło 31 osób, wśród nich piłkarze Torino. Podjęto więc decyzję, że reprezentanci kraju nie skorzystają z lotów transatlantyckich, ale skorzystają z drogi morskiej. Dotarcie do Ameryki Południowej zajęło im ponad tydzień.

Po latach włoscy zawodnicy nie mogli dojść do porozumienia, czy trenowali na statku. Były reprezentant, Egisto Pandolfini, twierdził, że tak i wszystkie pięćdziesiąt piłek zabranych na pokład w końcu wylądowało w oceanie. Jego kolega, Amedeo Amadei, mówił jednak: - Nie było żadnych piłek, tylko takie wielkie lekarskie, do ćwiczeń. Podróż tak dała nam się we znaki, że kiedy zatrzymaliśmy się w Las Palmas na trening, ledwie staliśmy na nogach.

Na MŚ Włosi wypadli słabo i wrócili po fazie grupowej do domu. Niektórzy z kadrowiczów mieli jednak dosyć i - za nic mając zła wspomnienia - polecieli samolotem.

W 1954 roku do historii przeszła podróż południowych Koreańczyków. Ruszyli do Szwajcarii na sześć dni przed pierwszym meczem i ledwie zdążyli. Ich przygody szeroko opisywano - najpierw była podróż pociągiem z Seulu do Pusan, potem statkiem do Tokio. W Japonii okazało się, że samolot ma za mało miejsc i tylko część drużyny poleciała przez Kalkutę do Europy zgodnie z planem. Niektórzy piłkarze musieli podróżować przez Bangkok. Dwóch zawodników nie poleciałoby zupełnie, gdyby nie małżeństwo z Anglii, które odstąpiło im swoje miejsca.

Drużyna z Azji dotarła do Szwajcarii w noc poprzedzającą pierwsze spotkanie. Koreańczycy przegrali 0:9 z Węgrami, 0:7 z Turcją i mogli wracać do domu. Jeśli chodzi o odległość, nikt nie pobije jednak piłkarzy Nowej Zelandii. W 1982 roku pokonali samolotami ponad 60 tys., km, żeby przez Fidżi i Singapur dotrzeć do Hiszpanii na MŚ. Zawodnicy z Antypodów odpadli po fazie grupowej.

Komentarze (0)