Ernest Wilimowski - jego rekordu nie pobił nikt od 77 lat

PAP / Picture Alliance
PAP / Picture Alliance

Dla jednych bohater i ikona futbolu, dla innych zdrajca. Niezależnie od opinii, rekord 10 goli w jednym meczu ustanowiony dokładnie 77 lat temu przez Ernesta Wilimowskiego do dziś pozostaje niepobity.

W tym artykule dowiesz się o:

Ryżawy, niewysoki chłopak z zabawnie odstającymi uszami był równie często na ustach kibiców z całego świata, co na rękach kolegów z drużyny. Łącznie w lidze rozegrał 86 spotkań, w których zdobył 121 bramek. Rekordy, które ustanawiał działają na wyobraźnię kibiców. I choć w świecie kolorowych telewizji popisy przedwojennych gwiazd powodują czasem jedynie wzruszenie ramion, to starzy Ślązacy, tacy jak choćby Antoni Piechniczek , zapewniają,że nigdy po polskich boiska nie biegał zawodnik, który mógłby równać się z "Ezim".

Dokładnie 77 lat temu, 21 maja 1939 roku, 23-latek grający wówczas w Ruchu Wielkie Hajduki (dzisiaj Ruch Chorzów) wstrzelił klubowi z Torunia piłkę do siatki aż 10 razy. Ten rekord do dziś nie został pobity.

Sześć palców u stopy

Wilimowski nie był prymusem, zawsze powtarzał, że jego miejsce jest na boisku. Nie dotrwał nawet do końca szkoły gimnazjalnej. - Daj sobie chłopie spokój - usłyszał wedle ludowej legendy od jednego z profesorów. - Nie jesteś stworzony do nauki, nie dasz sobie rady. Idź lepiej na rzemieślnika, przynajmniej będziesz miał zawód - mówił nauczyciel.

ZOBACZ WIDEO Sławomir Peszko o urazie Wszołka. "Poważna kontuzja w głupiej sytuacji"

Kiedy rzucił szkołę na dobre, mama zapisała go do szkółki piłkarskiej. Stamtąd, już podziwiany za swoją zwinność i spryt, przebył niedługą drogę do sławy.

Zanim trafił do Chorzowa, debiutował w FC Kattowitz, klubie mniejszości niemieckiej. To był dość naturalny wybór, bo przecież wywodził się z polsko-niemieckiej rodziny. Urodził się jako Ernst Otto Prandella. Jego ojciec, żołnierz niemiecki, zginął podczas I Wojny Światowej.

Transfer do "Wielkich Hajduków" kosztował klub 100 zł. Tyle wynosiła mniej więcej miesięczna pensja listonosza. Grał na pozycji lewego łącznika, na której był nie do pokonania. Już w trzecim meczu w barwach nowego zespołu, kiedy strzelił 5 goli, stał się jednym z najlepszych napastników w lidze. W Ruchu Wilimowski grał przez 5 lat. W tym czasie aż czterokrotnie świętował mistrzostwo kraju (1934, 1935, 1936 i 1938), a dwukrotnie był królem strzelców ligi (1934, 1936). Nie było piłkarza, który byłby bardziej skuteczny. Wilimowski w 86 ligowych spotkaniach zdobył 121 goli. - To wszystko przez to, że mam sześć palców u stopy - mawiał często żartobliwie.

Wilimowskiego humor zresztą nigdy nie opuszczał, nawet na boisku. Zdarzało mu się, że zanim oddał strzał do bramki, z uśmiechem na ustach czekał aż bramkarz dobiegnie na pozycję, rzuci się na murawę i dopiero wtedy, leciutko strzelał do bramki piętą. Wielu zawodników taka postawa doprowadzała do szału.

"Tak gra pijany piłkarz!"

Niechęć do zawodnika było widać szczególnie wtedy, kiedy drużyna Wilimowskiego przegrała z Cracovią 0:9. Dramatyzmu sytuacji dodawał fakt, że dzień wcześniej zespół z Chorzowa sowicie opijał zwycięstwo w lidze. Kiedy do obozu po turnieju przyjechała komisja Polskiego Związku Piłki Nożnej, od razu za głównego winowajcę przegranej wskazano Wilimowskiego. Został zawieszony na czas nieokreślony i nie pojechał na Igrzyska Olimpijskie w Berlinie. Polska zajęła wtedy czwarte miejsce, jednak możemy się tylko domyślać, jaki wynik byłby z czołowym snajperem w składzie.

Nie można wykluczyć, że nadużycie alkoholu było tylko pretekstem do zawieszenia Wilimowskiego. Zwycięstwo opijali bowiem wszyscy piłkarze, nie tylko on. Teorie spiskowe głoszą, że PZPN-owi nie odpowiadało, że Ruch Hajduki Wielkie zdominował rozgrywki w ekstraklasie, dlatego wykorzystał sytuację, by zastawić na niego pułapkę. Nic z tego jednak nie wyszło, Ruch nawet bez „Eziego" doskonale sobie radził.

Jedni mówią, że piłkarz - jak większość wybitnych zawodników - nie stronił zarówno od pięknych kobiet i alkoholu - inni natomiast widzieli konflikt pomiędzy Wilimowskim, a PZPNem. Prawda była taka, że "Ezi" nie przepadał za Związkiem, a Związek nie przepadał za nim. Wilimowski Po jednym ze spotkań Ruchu, w którym sześciokrotnie pokonał bramkarza gości, krzyczał do dziennikarzy: "Napiszcie, że tak gra alkoholik, niech to dotrze do Warszawy".

Kontrakt z Brazylią

To był czas, kiedy nazwisko Wilimowskiego było znane wszystkim Polakom. Ale od 5 czerwca 1938 roku znał je już cały świat. Wszystko za sprawą meczu 1/8 finału świata, gdzie reprezentacja grała z Brazylią. Polska w pierwszej połowie przegrywała 1:3. Sytuacja nabrała rozpędu, kiedy "Ezi" wyszedł na boisko. Wystarczyło mu zaledwie sześć minut, by doprowadzić do wyrównania wyniku. Po 90 minutach było 4:4 (Wilimowski wyrównał w końcówce), ale w dogrywce, przeciwnicy zdążyli dwukrotnie strzelić do bramki, a wirtuoz z Katowic tylko raz.

Polska odpadła z mundialu, ale polski snajper stał się bohaterem. Po rozegranym meczu podeszli do niego brazylijscy działacze. - Człowieku, skąd Ty się wziąłeś? Jesteś geniuszem, dajemy ci zawodowy kontrakt, będziesz u nas żył jak w raju, przyjeżdżaj do naszej ligi - oferowali. Wiele lat później córka Ernesta zdradziła, że jej ojciec podpisał nawet wstępną umowę. Z wyjazdu nic jednak nie wyszło. Wilimowski nie dostał na to pozwolenia.

Wilimowski poza Brazylijczykami wpadł jeszcze w oko Seppowi Herbergerowi, trenerowi reprezentacji Niemiec (od 1936 do 1964!). Jednak w momencie, kiedy szkoleniowiec zaczął myśleć poważnie o zatrudnieniu Polaka, jego kariera zmierzała ku końcowi. Zaczynała się wojna.

Zdrajca, volksdeutch

- Gdyby doszło do mistrzostw świata w 1942 roku, niewykluczone że to nie Pele byłby uważany za najwybitniejszego piłkarza w historii futbolu, a właśnie Wilimowski - przekonuje Andrzej Gowarzewski, autor Encyklopedii Piłkarskiej Fuji, dziennikarz i najlepszy znawca losów "Eziego". Kiedy wybuchła II wojna światowa, Wilimowski nie ruszył na pomoc Polakom. Zamiast tego podpisał volkslistę i wyjechał do Niemiec. To był moment, w którym Polacy uznali go za zdrajcę. Za piłkarza, którego należy wymazać ze swojej pamięci. Trzeba jednak zaznaczyć, że do wyjazdu namawiał go sam Józef Kałuża, trener reprezentacji Polski, a obraz "zdrajcy narodu" umacniała radziecka propaganda.

"Ezi" zaczął grać w policyjnym PSV Chemnitz. Niedługo potem wszystkie międzynarodowe rozgrywki zostały jednak przerwane. Sepp Herberer, który zachwycał się wcześniej Wilimowskim mającym na koncie 13 goli w 8 meczach, nie zabrał go na mundial do Szwajcari w 1954 roku. Nietrudno wyobrazić sobie rozżalenie piłkarza. Republika Federalna Niemiec przywiozła z tego turnieju złoty medal. Na terytorium Niemiec Wilimowski reprezentował barwy klubów takich jak: BSV Bismarckhuette, FC Kattowitz, PSV Chemnitz, TSV Monachium, LSV Moelders Krakau, Ascota Chemnitz, FC Augsburg, Offenburger FV, FC Singen 04 i VfR Kaiserslautern.

Ernerst Wilimowski zakończył swoją piłkarską karierę w wieku 43 lat.

Źródło artykułu: