Wywiad tygodnia z Michałem Żewłakowem

- Trudno wyrwać jedynkę i uśmiechać się na salonach - mówi w obszernej rozmowie z tygodnikiem "Piłka Nożna" dyrektor sportowy Legii Warszawa Michał Żewłakow.

 Redakcja
Redakcja
PAP / Leszek Szymański

Dyrektor sportowy Legii to nie tylko człowiek z największym doświadczeniem w Champions League przy Łazienkowskiej, ale i jeden z najciekawszych rozmówców. O czym możecie przekonać się czytając poniższy wywiad.

"Piłka Nożna": Pamiętasz, ile meczów rozegrałeś w Lidze Mistrzów?

- Oczywiście, trzydzieści jeden - mówi bez zastanowienia Michał Żewłakow.

To wystarczające doświadczenie, zwłaszcza że grałeś też przeciw rywalom z krajów, z których teraz mistrz Polski wylosował przeciwników - Realowi Madryt, Bayernowi Monachium i Werderowi Brema, a także, choć w kwalifikacjach z Benfiką Lizbona - żeby ocenić przygotowanie Legii do występów w tych elitarnych rozgrywkach. Personalne, i pod każdym innym względem. Czy jest właściwe?

ZOBACZ WIDEO Leśnodorski o Hasim: W Legii nie palimy nikogo na stosie (źródło TVP)

- Jako klub mieliśmy bardzo dobre przetarcie, przecież Legia dość regularnie w ostatnich latach grała w Lidze Europy. Piłkarze mieli przedsmak tego, co czekać będzie ich już od środy. Używając edukacyjnego porównania, Liga Europy to elitarne liceum, natomiast Liga Mistrzów - studia wyższe. A wiadomo, że bez dobrze zdanej matury nie da rady zdobyć indeksu na wymarzony kierunek. O ile jednak w LE, czyli przedsionku najpoważniejszych klubowych rozgrywek, bardzo dużo można osiągnąć dzięki umiejętnościom, tak w LM ważna jest również psychika. Bo naprawdę inaczej reaguje zawodnik, kiedy wybiega na Estadio Santiago Bernabeu, i wie, że za chwilę będzie rywalizował z Cristiano Ronaldo, Garethem Bale'em, czy Karimem Benzemą, niż gdyby miał powalczyć - z całym szacunkiem - z Trabzonem czy FC Brugge.

Inaczej nie musi oznaczać wcale, że łatwiej i lepiej z punktu widzenia trenera i kibiców.

- Spokojnie. Swoje pierwsze spotkanie w Lidze Mistrzów rozegrałem przeciw Olympique Lyon jako w miarę dojrzały piłkarz, miałem wówczas już 27 lat. I do dziś doskonale pamiętam początkowe wrażenia. Bo kiedy wychodzisz na boisko i obok siebie widzisz takie gwiazdy jak Giovane Elber, Sidney Govou, Vikash Dhorasoo, to w pewnym momencie przychodzi świadomość, że - kurcze - robi się naprawdę poważnie. I refleksja, jak ty się na tle takich tuzów zaprezentujesz, czy przygotowanie w krajowej lidze, czy nawet reprezentacji, wystarczy. Dlatego będę się upierał, że przygotowanie mentalne jest niezwykle istotne. Piłkarsko mecze w Lidze Mistrzów są... łatwiejsze od wyjazdów na Ukrainę, do Rosji lub Turcji w Lidze Europy, gdzie jest typowa fizyka i walka. Do zespołów o wyższej kulturze piłkarskiej, kiedy człowiek już wbije się na ich poziom, naprawdę można się dostosować. I powalczyć jak równy z równym.

Z zespołami klasy Realu jak równy z równym? Czy to nie jest nazbyt optymistyczne nastawienie w sytuacji, kiedy Legia ma tak duże problemy ze zdobywaniem punktów w naszej ekstraklasie?

- W pierwszej mojej edycji Champions League w Anderlechcie Bruksela byliśmy w zestawie, obok Olympique, także z Bayernem i Celtikiem Glasgow. I na koniec mieliśmy realną szansę wyjść z grupy, choć na dzień dobry wydawało się, że jesteśmy skazani na czwartą pozycję. Wszystko tak się spłaszczyło, iż dopiero przegrywając mecz w Monachium 0:1 spadliśmy na ostatnie miejsce w grupie, choć przy innym wyniku wyszlibyśmy do fazy pucharowej z drugiej lokaty. W Lidze Mistrzów nigdy nie brakowało niespodzianek, których teraz - po ostatnich finałach mistrzostw Europy, w których zaskakujących rozstrzygnięć było więcej niż zwykle - można się pewnie spodziewać jeszcze więcej. Naprawdę daleki jestem od tego, aby powiedzieć, że w meczu Legia - Sporting zdecydowanym faworytem jest portugalski zespół. OK, jest wyżej notowany, ma większe doświadczenie na tym poziomie, ale kiedy niedawno z nim graliśmy - na boisku nie było widać różnicy kilku poziomów. Dlatego kwestia wyniku jest jak najbardziej otwarta.

Jak czułeś się po pierwszych trzech meczach w Lidze Mistrzów, kiedy już z perspektywy boiska poznałeś poziom wszystkich grupowych rywali?

- Zeszło ze mnie powietrze. Już wiedziałem, że moje obawy brały się z niewiedzy na temat skali wyzwania. Można powiedzieć, że czułem się już na tyle otrzaskany, iż pojawiła się nawet złość, że wcześniej sporo nerwów i niepewności kosztowało mnie oczekiwanie na udział w Champions League.

OK, byłeś kozakiem, ale nie wierzę, żeby obyło się bez momentów zwątpienia. Przecież w Champions League znaleźli się i tacy, którzy z każdego przeciwnika potrafili zrobić wiatrak.

- Pewnie, bywało i niewesoło. W drugiej edycji z Anderlechtem, kiedy trafiliśmy do grupy z Werderem, Interem Mediolan i Valencią, w sześciu meczach ugraliśmy zero. Też jednak nie wyglądało to tak, że różnica we wszystkich spotkaniach była kolosalna. Rywale byli piłkarsko lepsi, bardziej doświadczeni i po prostu wykorzystywali popełnione przez nas błędy. Największą porażkę ponieśliśmy wtedy w Bremie, gdzie 1:5 przegraliśmy z Werderem, jednym z najlepszych zespołów w historii tego klubu. W ataku grali Ivan Klasnić i Miro Klose, na dziesiątce rozgrywał Johan Micoud, którzy opanowaniem i wyrachowaniem po prostu nas wypunktowali.

Jak takie kiepskie występy, zwłaszcza pogrom w Niemczech, podziałały na morale zawodników Anderlechtu?

- Kiedy jest zero na koncie po trzech spotkaniach Champions League, masz już małą nadzieję, że coś się jeszcze może pozytywnie zmienić w tych rozgrywkach. Zaczynasz więc patrzeć w przyszłość i martwić się o mecze ligowe. Ładunek emocjonalny jest większy, rywale czekają bowiem na potknięcie również w meczu ligowym. I wtedy trzeba być mocnym psychicznie, umieć odciąć się od Ligi Mistrzów. Tego trzeba się jednak nauczyć. Nasi piłkarze, jeśli idzie o Champions League, będą się edukować we wszystkich aspektach, do fazy grupowej idziemy w tym roku po naukę. I to trzeba wyraźnie zaznaczyć już na starcie.

Naprawdę nie masz obaw, że Legia skończy tak jak twój Anderlecht w drugiej edycji, czyli z zerowym dorobkiem?

- Staram się nad tym nie zastanawiać. Moje myślenie idzie w tym kierunku, że sprawimy jedną, dwie niespodzianki. Czyli wynik będzie pozytywnym zaskoczeniem.

Zawodnicy przychodzą do ciebie, podpytują o sposoby na przygotowanie do Ligi Mistrzów, przede wszystkim na opanowanie drżenia łydek?

- Nie. W zasadzie każdy jest już przygotowany do takiego wyzwania. Zresztą nie oszukujmy się - w czasach, kiedy ja grałem w Lidze Mistrzów prowadzenie się zawodników było inne, o wiele mniej profesjonalne niż dziś. Dziesięć, czy piętnaście lat temu nie praktykowało się, a już na pewno nie w takim stopniu jak teraz, analizy swojego ciała, tkanki tłuszczowej, meczu, przeciwnika, diety, i wielu innych detali. W tej kwestii nastąpił olbrzymi postęp, ale i świadomość naszych zawodników jest zupełnie inna, to znaczy o wiele wyższa. Piętnaście lat temu byliśmy w Polsce piłkarzami, którzy mogą jedynie pomarzyć o Lidze Mistrzów. Teraz - stała się rzeczywistością.

Jako chłopak marzyłem o występie na mundialu, a od jakiegoś czasu gramy w miarę regularnie na wielkich imprezach. Ostatnie Euro pokazało nawet, że jesteśmy w stanie odnieść jakiś sukces. I to także pozytywny impuls dla Legii. Oczywiście w piłce klubowej nasz start jest niczym występ kadry Jerzego Engela w finałach mistrzostw świata w 2002 roku. To znaczy premierą. Jasne więc, że musi trochę wody w Wiśle upłynąć, żeby zespół z Polski zaczął rozdawać karty w Champions League. Natomiast pewien proces właśnie się zaczął. Reprezentacja dała dużo, jeśli idzie o kwestię mentalną, kadrowicze pokazali też, że nasi piłkarze nadają się do najlepszych klubów w Europie. Teraz pora na kluby, na których czele stoi Legia.

Z Ligi Mistrzów masz nie tylko niemiłe wspomnienia, z Olympiakosem Pireus wyszedłeś z grupy.

- Champions League to futbol w pigułce - również piękny i pozytywnie zaskakujący - gdzie przeżywasz sytuacje, po których zastanawiasz się, czym na nie zasłużyłeś. Przypominam sobie dokładnie mecz z Realem Madryt w Pireusie. Nie dość, że dla piłkarza to zawsze wielkie wydarzenie, to jeszcze właśnie przed tą konfrontacją zacząłem... palić papierosy.

Już po trzydziestce?

- Niestety... Byłem w pokoju z Darko Kovaceviciem, który kopcił jak smok. Powiedziałem mu: Darko, idź na balkon z kolejną fajeczką, bo jest tu już tyle dymu, że ja ciebie nawet nie widzę. Darko, który grał wcześniej między innymi w Juventusie i Realu Sociedad, naprawdę bardzo doświadczony zawodnik, odpowiedział spokojnie: - Słuchaj Michał, skoro jutro grasz na Van Nistelrooya, to mówię ci - zapal sobie na farta. No i namówił mnie na tego pierwszego papierosa. Zagraliśmy mecz na 0:0 i naprawdę był bardzo dobry w moim wykonaniu. Dlatego Kovacević zabronił mi później zmieniać rytuał przed kolejnymi spotkaniami. Od tamtej pory już zawsze paliłem jednego na farta. Potem już dwa, w miarę upływu czasu także przed treningami. I tak zaczęła się ta głupota. Tak, głupota, bo zacząłem palić w wieku 31 lat.

Palisz do dziś?

- Nie, odstawiłem fajeczki. Powiedziałem sobie, że jeśli Legia awansuje do Ligi Mistrzów, to rzucę. Skoro przez Ligę Mistrzów zacząłem palić, to dzięki niej mogę też skończyć. I aktualnie nawet nie popalam.

A może przed spotkaniem z Borussią Dortmund warto byłoby puścić dymek, oczywiście na farta?

- Nie, dziękuję. Wiem, czym może się to skończyć. Natomiast nie mam nic przeciw temu, żebyśmy ten mecz zremisowali, choćby nawet bezbramkowo. A przede wszystkim, żeby piłkarze mieli tak dobre wspomnienia po spotkaniu z BVB, jak ja wówczas po konfrontacji z Realem. Bodaj w 88. minucie zaczęły łapać mnie kurcze. Van Nistelrooy podszedł wówczas, rozciągnął mi nogę, poklepał, zapytał, czy dam radę dokończyć spotkanie. Zbudował mnie wówczas, bo dał do zrozumienia, że nawet wśród największych tuzów człowiek może być postrzegany z szacunkiem, jako zawodnik z elity.

Wziąłeś wówczas koszulkę od Ruuda? Pytanie jest właściwie retoryczne, bo wiem, że kolekcjonowanie trykotów rywali to było twoje hobby.

- Owszem, to były moje najcenniejsze skalpy. Grałem w sześciu edycjach Ligi Mistrzów i z każdej mam cenne pamiątki. Tak naprawdę nie wziąłem koszulki tylko z ostatniego dwumeczu, z Bordeaux, kiedy w Olympiakosie siedziałem na ławce. Doszedłem do wniosku, że nie zasłużyłem na taki suwenir.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×