Wywiad tygodnia z Michałem Żewłakowem

PAP / Leszek Szymański
PAP / Leszek Szymański

- Trudno wyrwać jedynkę i uśmiechać się na salonach - mówi w obszernej rozmowie z tygodnikiem "Piłka Nożna" dyrektor sportowy Legii Warszawa Michał Żewłakow.

Dyrektor sportowy Legii to nie tylko człowiek z największym doświadczeniem w Champions League przy Łazienkowskiej, ale i jeden z najciekawszych rozmówców. O czym możecie przekonać się czytając poniższy wywiad.

"Piłka Nożna": Pamiętasz, ile meczów rozegrałeś w Lidze Mistrzów?

- Oczywiście, trzydzieści jeden - mówi bez zastanowienia Michał Żewłakow.

To wystarczające doświadczenie, zwłaszcza że grałeś też przeciw rywalom z krajów, z których teraz mistrz Polski wylosował przeciwników - Realowi Madryt, Bayernowi Monachium i Werderowi Brema, a także, choć w kwalifikacjach z Benfiką Lizbona - żeby ocenić przygotowanie Legii do występów w tych elitarnych rozgrywkach. Personalne, i pod każdym innym względem. Czy jest właściwe?

ZOBACZ WIDEO Leśnodorski o Hasim: W Legii nie palimy nikogo na stosie (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

- Jako klub mieliśmy bardzo dobre przetarcie, przecież Legia dość regularnie w ostatnich latach grała w Lidze Europy. Piłkarze mieli przedsmak tego, co czekać będzie ich już od środy. Używając edukacyjnego porównania, Liga Europy to elitarne liceum, natomiast Liga Mistrzów - studia wyższe. A wiadomo, że bez dobrze zdanej matury nie da rady zdobyć indeksu na wymarzony kierunek. O ile jednak w LE, czyli przedsionku najpoważniejszych klubowych rozgrywek, bardzo dużo można osiągnąć dzięki umiejętnościom, tak w LM ważna jest również psychika. Bo naprawdę inaczej reaguje zawodnik, kiedy wybiega na Estadio Santiago Bernabeu, i wie, że za chwilę będzie rywalizował z Cristiano Ronaldo, Garethem Bale'em, czy Karimem Benzemą, niż gdyby miał powalczyć - z całym szacunkiem - z Trabzonem czy FC Brugge.

Inaczej nie musi oznaczać wcale, że łatwiej i lepiej z punktu widzenia trenera i kibiców.

- Spokojnie. Swoje pierwsze spotkanie w Lidze Mistrzów rozegrałem przeciw Olympique Lyon jako w miarę dojrzały piłkarz, miałem wówczas już 27 lat. I do dziś doskonale pamiętam początkowe wrażenia. Bo kiedy wychodzisz na boisko i obok siebie widzisz takie gwiazdy jak Giovane Elber, Sidney Govou, Vikash Dhorasoo, to w pewnym momencie przychodzi świadomość, że - kurcze - robi się naprawdę poważnie. I refleksja, jak ty się na tle takich tuzów zaprezentujesz, czy przygotowanie w krajowej lidze, czy nawet reprezentacji, wystarczy. Dlatego będę się upierał, że przygotowanie mentalne jest niezwykle istotne. Piłkarsko mecze w Lidze Mistrzów są... łatwiejsze od wyjazdów na Ukrainę, do Rosji lub Turcji w Lidze Europy, gdzie jest typowa fizyka i walka. Do zespołów o wyższej kulturze piłkarskiej, kiedy człowiek już wbije się na ich poziom, naprawdę można się dostosować. I powalczyć jak równy z równym.

Z zespołami klasy Realu jak równy z równym? Czy to nie jest nazbyt optymistyczne nastawienie w sytuacji, kiedy Legia ma tak duże problemy ze zdobywaniem punktów w naszej ekstraklasie?

- W pierwszej mojej edycji Champions League w Anderlechcie Bruksela byliśmy w zestawie, obok Olympique, także z Bayernem i Celtikiem Glasgow. I na koniec mieliśmy realną szansę wyjść z grupy, choć na dzień dobry wydawało się, że jesteśmy skazani na czwartą pozycję. Wszystko tak się spłaszczyło, iż dopiero przegrywając mecz w Monachium 0:1 spadliśmy na ostatnie miejsce w grupie, choć przy innym wyniku wyszlibyśmy do fazy pucharowej z drugiej lokaty. W Lidze Mistrzów nigdy nie brakowało niespodzianek, których teraz - po ostatnich finałach mistrzostw Europy, w których zaskakujących rozstrzygnięć było więcej niż zwykle - można się pewnie spodziewać jeszcze więcej. Naprawdę daleki jestem od tego, aby powiedzieć, że w meczu Legia - Sporting zdecydowanym faworytem jest portugalski zespół. OK, jest wyżej notowany, ma większe doświadczenie na tym poziomie, ale kiedy niedawno z nim graliśmy - na boisku nie było widać różnicy kilku poziomów. Dlatego kwestia wyniku jest jak najbardziej otwarta.

Jak czułeś się po pierwszych trzech meczach w Lidze Mistrzów, kiedy już z perspektywy boiska poznałeś poziom wszystkich grupowych rywali?

- Zeszło ze mnie powietrze. Już wiedziałem, że moje obawy brały się z niewiedzy na temat skali wyzwania. Można powiedzieć, że czułem się już na tyle otrzaskany, iż pojawiła się nawet złość, że wcześniej sporo nerwów i niepewności kosztowało mnie oczekiwanie na udział w Champions League.

OK, byłeś kozakiem, ale nie wierzę, żeby obyło się bez momentów zwątpienia. Przecież w Champions League znaleźli się i tacy, którzy z każdego przeciwnika potrafili zrobić wiatrak.

- Pewnie, bywało i niewesoło. W drugiej edycji z Anderlechtem, kiedy trafiliśmy do grupy z Werderem, Interem Mediolan i Valencią, w sześciu meczach ugraliśmy zero. Też jednak nie wyglądało to tak, że różnica we wszystkich spotkaniach była kolosalna. Rywale byli piłkarsko lepsi, bardziej doświadczeni i po prostu wykorzystywali popełnione przez nas błędy. Największą porażkę ponieśliśmy wtedy w Bremie, gdzie 1:5 przegraliśmy z Werderem, jednym z najlepszych zespołów w historii tego klubu. W ataku grali Ivan Klasnić i Miro Klose, na dziesiątce rozgrywał Johan Micoud, którzy opanowaniem i wyrachowaniem po prostu nas wypunktowali.

Jak takie kiepskie występy, zwłaszcza pogrom w Niemczech, podziałały na morale zawodników Anderlechtu?

- Kiedy jest zero na koncie po trzech spotkaniach Champions League, masz już małą nadzieję, że coś się jeszcze może pozytywnie zmienić w tych rozgrywkach. Zaczynasz więc patrzeć w przyszłość i martwić się o mecze ligowe. Ładunek emocjonalny jest większy, rywale czekają bowiem na potknięcie również w meczu ligowym. I wtedy trzeba być mocnym psychicznie, umieć odciąć się od Ligi Mistrzów. Tego trzeba się jednak nauczyć. Nasi piłkarze, jeśli idzie o Champions League, będą się edukować we wszystkich aspektach, do fazy grupowej idziemy w tym roku po naukę. I to trzeba wyraźnie zaznaczyć już na starcie.

Naprawdę nie masz obaw, że Legia skończy tak jak twój Anderlecht w drugiej edycji, czyli z zerowym dorobkiem?

- Staram się nad tym nie zastanawiać. Moje myślenie idzie w tym kierunku, że sprawimy jedną, dwie niespodzianki. Czyli wynik będzie pozytywnym zaskoczeniem.

Zawodnicy przychodzą do ciebie, podpytują o sposoby na przygotowanie do Ligi Mistrzów, przede wszystkim na opanowanie drżenia łydek?

- Nie. W zasadzie każdy jest już przygotowany do takiego wyzwania. Zresztą nie oszukujmy się - w czasach, kiedy ja grałem w Lidze Mistrzów prowadzenie się zawodników było inne, o wiele mniej profesjonalne niż dziś. Dziesięć, czy piętnaście lat temu nie praktykowało się, a już na pewno nie w takim stopniu jak teraz, analizy swojego ciała, tkanki tłuszczowej, meczu, przeciwnika, diety, i wielu innych detali. W tej kwestii nastąpił olbrzymi postęp, ale i świadomość naszych zawodników jest zupełnie inna, to znaczy o wiele wyższa. Piętnaście lat temu byliśmy w Polsce piłkarzami, którzy mogą jedynie pomarzyć o Lidze Mistrzów. Teraz - stała się rzeczywistością.

Jako chłopak marzyłem o występie na mundialu, a od jakiegoś czasu gramy w miarę regularnie na wielkich imprezach. Ostatnie Euro pokazało nawet, że jesteśmy w stanie odnieść jakiś sukces. I to także pozytywny impuls dla Legii. Oczywiście w piłce klubowej nasz start jest niczym występ kadry Jerzego Engela w finałach mistrzostw świata w 2002 roku. To znaczy premierą. Jasne więc, że musi trochę wody w Wiśle upłynąć, żeby zespół z Polski zaczął rozdawać karty w Champions League. Natomiast pewien proces właśnie się zaczął. Reprezentacja dała dużo, jeśli idzie o kwestię mentalną, kadrowicze pokazali też, że nasi piłkarze nadają się do najlepszych klubów w Europie. Teraz pora na kluby, na których czele stoi Legia.

Z Ligi Mistrzów masz nie tylko niemiłe wspomnienia, z Olympiakosem Pireus wyszedłeś z grupy.

- Champions League to futbol w pigułce - również piękny i pozytywnie zaskakujący - gdzie przeżywasz sytuacje, po których zastanawiasz się, czym na nie zasłużyłeś. Przypominam sobie dokładnie mecz z Realem Madryt w Pireusie. Nie dość, że dla piłkarza to zawsze wielkie wydarzenie, to jeszcze właśnie przed tą konfrontacją zacząłem... palić papierosy.

Już po trzydziestce?

- Niestety... Byłem w pokoju z Darko Kovaceviciem, który kopcił jak smok. Powiedziałem mu: Darko, idź na balkon z kolejną fajeczką, bo jest tu już tyle dymu, że ja ciebie nawet nie widzę. Darko, który grał wcześniej między innymi w Juventusie i Realu Sociedad, naprawdę bardzo doświadczony zawodnik, odpowiedział spokojnie: - Słuchaj Michał, skoro jutro grasz na Van Nistelrooya, to mówię ci - zapal sobie na farta. No i namówił mnie na tego pierwszego papierosa. Zagraliśmy mecz na 0:0 i naprawdę był bardzo dobry w moim wykonaniu. Dlatego Kovacević zabronił mi później zmieniać rytuał przed kolejnymi spotkaniami. Od tamtej pory już zawsze paliłem jednego na farta. Potem już dwa, w miarę upływu czasu także przed treningami. I tak zaczęła się ta głupota. Tak, głupota, bo zacząłem palić w wieku 31 lat.

Palisz do dziś?

- Nie, odstawiłem fajeczki. Powiedziałem sobie, że jeśli Legia awansuje do Ligi Mistrzów, to rzucę. Skoro przez Ligę Mistrzów zacząłem palić, to dzięki niej mogę też skończyć. I aktualnie nawet nie popalam.

A może przed spotkaniem z Borussią Dortmund warto byłoby puścić dymek, oczywiście na farta?

- Nie, dziękuję. Wiem, czym może się to skończyć. Natomiast nie mam nic przeciw temu, żebyśmy ten mecz zremisowali, choćby nawet bezbramkowo. A przede wszystkim, żeby piłkarze mieli tak dobre wspomnienia po spotkaniu z BVB, jak ja wówczas po konfrontacji z Realem. Bodaj w 88. minucie zaczęły łapać mnie kurcze. Van Nistelrooy podszedł wówczas, rozciągnął mi nogę, poklepał, zapytał, czy dam radę dokończyć spotkanie. Zbudował mnie wówczas, bo dał do zrozumienia, że nawet wśród największych tuzów człowiek może być postrzegany z szacunkiem, jako zawodnik z elity.

Wziąłeś wówczas koszulkę od Ruuda? Pytanie jest właściwie retoryczne, bo wiem, że kolekcjonowanie trykotów rywali to było twoje hobby.

- Owszem, to były moje najcenniejsze skalpy. Grałem w sześciu edycjach Ligi Mistrzów i z każdej mam cenne pamiątki. Tak naprawdę nie wziąłem koszulki tylko z ostatniego dwumeczu, z Bordeaux, kiedy w Olympiakosie siedziałem na ławce. Doszedłem do wniosku, że nie zasłużyłem na taki suwenir.
[nextpage]Które koszulki uważasz za najcenniejsze w kolekcji?

- Na pewno tę od Raula z Realu Madryt. Trykoty dali mi również Alvaro Recoba z Interu Mediolan, Samuel Kuffour z Bayernu Monachium, Henrik Larsson z Celtiku Glasgow, Roberto Ayala z Valencii, Cristian Chivu z Romy. Jest też kilka innych znaczących. Zawsze, kiedy na nie popatrzę - co zdarza się oczywiście tylko czasem - wiem, że gdzieś w życiu byłem i coś zagrałem.

A tych, którzy dali ci się najmocniej we znaki w Lidze Mistrzów też pamiętasz?

- Powiem szczerze - najbardziej nieuchwytny był Obafemi Martins, choć bezpośrednio nie mieliśmy zbyt dużo do czynienia, bo był po prostu... za szybki. Nie dogoniłbym go pewnie nawet na skuterze, a w każdym razie byłoby ciężko. Z kolei Didier Drogba, o którego koszulce z Chelsea w kolekcji wcześniej nie wspomniałem, był najsilniejszy. Co przy jego dynamice powodowało, że gra przeciw niemu naprawdę nie należała do przyjemności. Inna sprawa, że być może właśnie pojedynki stoczone z DD najbardziej przypominają mi, że kiedyś Michał Żewłakow był piłkarzem.

Zawodnikom Legii zostaną głównie koszulki słynnych rywali po tegorocznej edycji Champions League, czy cenniejsze okaże się doświadczenie?

- Na naukę nigdy nie jest za późno. Zresztą zawsze, kiedy człowiek wchodzi na wyższy poziom, po prostu musi się uczyć. Niektórym jest to dane w wieku lat 18, innym 30. Jak już wspomniałem, ja miałem 27. I wydawało mi się, że po występach w reprezentacji, również w finałach mistrzostw świata, już nie będę za dużo musiał pracować nad sobą. A nie okazało się to wcale takie ewidentne. Dziś nikt nie wie, jak Legia zagra w Lidze Mistrzów. Na pewno jednak nie można wykluczyć, że nawet po gorszym występie z krajowym słabeuszem, nie wespnie się na wyżyny w starciu z Realem. Bo tego nie są w stanie określić nawet najwybitniejsi psychologowie. Za to już teraz można stawiać tezę, że umiejętności całego zespołu, i poszczególnych zawodników, a przede wszystkim obycie i pewność siebie, powinny wzrosnąć po udziale w Champions League.

Legia ma na tyle szeroką i wyrównaną kadrę, żeby nie dać plamy w LM i jednocześnie nie tracić dystansu w ekstraklasie?

- Mamy przynajmniej 20 piłkarzy, którzy są w miarę wyrównani. Zdarzają się oczywiście przypadki losowe, kartki i kontuzje, ale zgromadzony potencjał ludzki powinien być wystarczający do tego, żeby przynajmniej w ekstraklasie było dobrze. Bo uczciwie mówię, że nie wiem, jak będzie w pucharach.

Przypadły ci do gustu mecze Legii w eliminacjach Ligi Mistrzów?

- Jeśli mam być szczery, podobały mi się dwa - w Żylinie i Dublinie. Może nie były wybitne, ale biorąc pod uwagę, że zespół w początkowym okresie borykał się z problemami, a przygotowania z konieczności były niepełne, bo dochodzili piłkarze, którzy nie wypoczęli po udziale w Euro 2016 i nowi, uczący się dopiero specyfiki gry w Legii, zespół zrealizował w nich wszystko, co nakreślił trener. I świetnie wytrzymywał oba te spotkania pod względem mentalnym. Przeciętny kibic pewnie nawet nie zauważa wspomnianych obiektywnych trudności, ale oceniając rzetelnie, nie wolno ich absolutnie pomijać. Trzeba też pamiętać, że naprzeciw Legii nie stanęły w III i IV rundzie eliminacji słabe drużyny. Tylko nazwy tych klubów po prostu nie rzucały na kolana. OK, nie były to wielkie zespoły, ale nie byli to również kelnerzy.

Dlatego absolutnie nie zgadzam się, żeby umniejszać awans z tego powodu, że nastąpił kosztem Słowaków i półamatorów z Irlandii. Pewnie, w losowaniu mieliśmy troszkę szczęścia, ale takiego, na które zapracowaliśmy w poprzednich latach. Dobre rozstawienie nie wzięło się przecież z powietrza, tylko wynikało z regularnej gry w Lidze Europy. Tyle że to nie ma już żadnego znaczenia. Dotąd najważniejszy był awans do Ligi Mistrzów, wszystko inne, łącznie z wynikami w ekstraklasie i stylem, miało drugorzędne znaczenie. Teraz rozpoczynamy zupełnie nowy etap, w którym nie będzie już żadnych usprawiedliwień, nastąpi prawdziwa weryfikacja potencjału Legii. Prawda jest jednak taka, że najważniejsza jest dla Legii krajowa liga, bo to gra w ekstraklasie zapewni nam miejsce w pucharach na kolejny sezon.

Besnik Hasi to autorski projekt dyrektora Żewłakowa? I czy z tego powodu poczuwasz się do większej odpowiedzialności za Legię?

- Szczerze mówiąc, nie jest to mój autorski pomysł. Po prostu wystąpiła taka sytuacja, że trzeba było nowego szkoleniowca znaleźć. I to szybko, a w każdym razie dużo czasu nie mieliśmy. Tak naprawdę Besnik Hasi nie był pierwszą osobą, która była przez nas weryfikowana. Natomiast był pierwszym kandydatem, który spodobał się właścicielom Legii. A że jest to szkoleniowiec, z którym miałem okazję grać w jednej drużynie, jest postrzegany jako wymyślony w Legii przeze mnie. Inna sprawa, że gdzieś głęboko w sercu teraz rzeczywiście czuję większą odpowiedzialność za wyniki. Co jednak nie oznacza, że współpracując z poprzednimi trenerami nie dawałem z siebie wszystkiego; bo pracowałem zawsze na maksa! Zresztą Besnik jest osobą, która potrafi oddzielić przyjaźń od profesjonalnej roboty. I wie, że w zawodowych kontaktach nawet ze mną nie ma żadnej taryfy ulgowej.

Albańczyk chce grać inną piłkę od Stanisława Czerczesowa. Bardziej koronkową i wyrafinowaną. Czy ma jednak do tego odpowiednich wykonawców?

- Patrząc na obydwu tych trenerów, których łączy to, że chcą być skuteczni, dochodzę do wniosku, że nasz poprzedni szkoleniowiec stawiał na zawodników pasujących do jego stylu, tyle tylko że nie był to styl, który opierał się na kreatywności. Bardziej na wykorzystaniu tego, co można z drużyny wydobyć. Hasi ma zupełnie inną wizję futbolu, chce grać piłką. Dlatego zrobiliśmy transfery zawodników kreatywnych, którzy potrafią odnaleźć się na kilku pozycjach. Czerczesow bazował na wybieganiu, pressingu i dobrym przygotowaniu fizycznym, co przynosiło bardzo dobry rezultat w kraju. Natomiast Hasi chciałby, aby nasz zespół grał przy okazji ładnie. Zobaczymy, czy mu to wyjdzie, teraz ma na pewno więcej opcji niż na początku sezonu. Przecież po sprzedaży Ondreja Dudy, i kontuzji Guilherme już w trzecim meczu, z kreatywnych zawodników do jego dyspozycji pozostawał tylko Thibault Moulin, który tak naprawdę też dopiero uczy się poważnej piłki. Dotąd nie walczył na jakimś wielkim poziomie, poza tym nowością dla Francuza jest trzydniowy rytm gry. Dlatego niezbędne są rotacje w składzie, na pewno nie możemy grać non stop żelazną jedenastką.

Też nie jestem dziś na tyle mądry, że podam gotowe wzory i przepisy, które sprawdzą się przy okazji występów w grupie Ligi Mistrzów; również będę się uczył. Także tego, jak wydawać pieniądze na nowych piłkarzy w sytuacji, kiedy w kasie jest ich wreszcie więcej. Nie oszukujmy się bowiem, do tej pory to w zasadzie było sztukowanie. Planowanie z prawdziwego zdarzenia, mam nadzieję, zacznie się dopiero teraz. A latem przyszłego roku zaczniemy, po solidnym przygotowaniu transakcji, sprowadzać zawodników, którzy będą w stanie drastycznie podnieść poziom Legii. Dziś mogę jedynie postawić tezę i podpisać się pod nią, że grupa piłkarzy, którą udało nam się zorganizować latem, powinna dać sobie radę w ekstraklasie i sprawić trochę radości w Lidze Mistrzów.

Którego z siedmiu zatrudnionych ostatnio przez Legię zawodników najtrudniej było ściągnąć na Łazienkowską?

- Bez dwóch zdań - Vadisa Odjidja-Ofoe. Sprawa była zawiła, i to strasznie. Trudno było porozumieć się z Anglikami, szukaliśmy różnych form i sposobów ugryzienia tego transferu. Oglądaliśmy go już dwa lata temu, ale to był gracz, który rozdawał karty w FC Brugge i pozostawał poza naszym finansowym zasięgiem. W pewnym momencie, wyłącznie poprzez kaprysy właścicieli klubu, nie odszedł do Evertonu za 10 milionów euro. Dopiero po pół roku przeniósł się do Norwich za 5 milionów, a zatem za kwotę, na której wydatek Legia także nie mogłaby sobie pozwolić. Na Wyspach ostatnio miał jednak problemy, na tyle zawiłe, że pojawiła się szansa, żeby wreszcie po niego sięgnąć. Chciał przyjechać do Warszawy, dlatego zszedł trochę z oczekiwań finansowych, my zaryzykowaliśmy obstawiając, że Ligę Mistrzów uda się jednak wywalczyć, i dlatego w końcu udało się spiąć ten transfer.

Skoro zszedł z oczekiwań, to nie powinien zejść nieco także z wagi?

- Idealnie byłoby, żeby wyglądał... optymalnie. Szczerze jednak mówiąc - a znam Vadisa, odkąd grałem jeszcze w Anderlechcie, a on był młodym, obiecującym i wchodzącym dopiero zawodnikiem, z drugiej drużyny pukał do pierwszego zespołu i czasami z nami trenował - już wtedy widać było nie tylko, że ma papiery na dobrego piłkarza, ale i... taką budowę. Prawda jest taka, że nie był nigdy piłkarzem, na którym można by uczyć się anatomii. Jest jednak na tyle świadomy i dojrzały, że wie jak ma się prowadzić. A z drugiej strony - będę go rozliczał za to, jak prezentuje się na boisku, a nie jak wygląda. Jeśli mając dwa kilo za dużo będzie grał koncertowo, to drużynie też na pewno krzywda się nie stanie.

Steeven Langil miał momenty w Legii, choć zaledwie kilka, w których błysnął, ale widać było, iż do Warszawy nie przyleciał właściwie przygotowany do sezonu. Kiedy nadrobi zaległości?

- Wierzę, że nie wykluł się jeszcze jako piłkarz, jedynie zasygnalizował, co w nim drzemie. Brakuje mu stabilności, ale też przyzwyczaja się do tego, że polska liga jest bardziej fizyczna od belgijskiej. I niech się uczy, nie przeszkadza się przecież, kiedy... walec pracuje.

Waleri Kazaiszwili to także zawodnik, którego Legia mogła sprowadzić...

… wówczas, kiedy jego sytuacja w Holandii zrobiła się trudna i zawiła? Tak, to również ten typ transferu, do którego zaistnienia potrzebowaliśmy dobrego dla nas zbiegu okoliczności. To niewątpliwie wartościowy zawodnik, który ma świetne statystyki w Eredivisie, ale proponuję oceniać Gruzina za to, co zademonstruje w Legii. A nie za CV. Potrzebna jest powtarzalność, a holenderska ekstraklasa obecnie z pewnością nie ma takiego poziomu jak dziesięć lat temu. Zatem on też będzie musiał się przyzwyczaić do naszych realiów. Vako w sumie obserwowaliśmy rok, ale przez osiem miesięcy wydawało się, że nie będziemy w stanie go ugryźć. Szefowie Vitesse Arnhem mieli dla niego przygotowany transfer do krajów arabskich, ale nie chciał się zgodzić na przeprowadzkę w tamte rejony, ponieważ ma inną wizję własnej kariery. Stąd wzięły się jego problemy w holenderskim klubie, a że miał już mocno pod górkę - do gry wkroczyła Legia i wykorzystała te tarapaty z korzyścią dla siebie. Nie da się jednak ukryć, że awans do Ligi Mistrzów był magnesem dla tego piłkarza. Nie wiem, czy gdyby to była Liga Europy, Kazaiszwili zdecydowałby się w ciągu jednego dnia na przyjazd do Warszawy.

Odjidja-Ofoe jest piłkarzem Legii, natomiast Vako został jedynie wypożyczony. Z jaką opcją wykupu?

- Mamy pierwszeństwo.

A finansowo?

- W umowie między klubami widnieje klauzula poufności, więc sumy nie mogę podać. Nie jest ona jednak na tyle wysoka, żeby na koniec sezonu - teraz po awansie do grupy Ligi Mistrzów - Legia miała problem ze skorzystania z zapisanej opcji. Pod warunkiem oczywiście, że w trakcie rozgrywek Kazaiszwili przekona nas, że warto w niego zainwestować, bo okaże się Legii bardzo potrzebny.
[nextpage]Miro Radović, niewątpliwie człowiek-legenda przy Łazienkowskiej, naprawdę może jeszcze sportowo być przydatny w Lidze Mistrzów?

- Patrząc na Miro, choć może się mylę, widzę, że jeśli ma jeszcze grać dobrze, to będzie w stanie tylko w Legii. W Warszawie czuje się najlepiej, to jego dom, znacznie bliższy sercu niż Belgrad i Partizan. Mentalnie podniesie drużynę i przytrzyma szatnię, a sportowo na pewno niczego nie zepsuje. Czy doda dużo, czy bardzo dużo - jeszcze nie wiem. Na pewno jednak z nim w kadrze, zespół będzie wyglądał lepiej.

Na najlepiej przygotowane wyglądały transfery stoperów. Wychodzi więc na to, że starannie przygotowywaliście się na odejście Michała Pazdana lub Igora Lewczuka od początku roku.

- Taka właśnie jest prawda. Jeśli idzie o Michała, nie odszedł tylko dlatego, że w odpowiednim momencie nie przyszła adekwatna do jego klasy oferta finansowa. A jedyna, która satysfakcjonowała Legię, z Besiktasu, pojawiła się dopiero ostatniego dnia okienka. Czyli wówczas, kiedy nie było już czasu, aby znaleźć godne zastępstwo dla reprezentanta Polski. Pazdan daje drużynie przede wszystkim spokój i regularny poziom, a naprawdę ciężko wyrwać sobie jedynkę u dentysty, a potem wyjść na salony i się uśmiechać. Z drugiej strony nie oszukujmy się - Michał po Euro 2016 jest już tak dobrze i pozytywnie zaraportowany w solidnych europejskich klubach, że po udanym występie w Lidze Mistrzów zimą nie będzie miał najmniejszego problemu ze zmianą pracodawcy na zagranicznego. I to naprawdę bardzo solidnego.

Temat Lewczuka przewijał się już od pół roku, zainteresowanie klubów tureckich, niemieckich i francuskich było na tyle duże, że mieliśmy czas, aby się przygotować na jego odejście. Determinacja Bordeaux, poparta finansową ofertą Francuzów, sprawiła, że bez przeszkód mogliśmy skorzystać z klauzuli w kontrakcie Jakuba Czerwińskiego z Pogonią. A dla Igora był to już absolutnie ostatni moment na zagraniczny transfer. Dlatego zdecydowaliśmy się na jego sprzedaż, bo z punktu widzenia Legii było to mniejsze zło niż odejście Pazdana.

Największe nazwisko, na które polowaliście latem i nie udało się sprowadzić to...

... pod koniec okienka transferowego na pewno Miroslav Klose. Chcieliśmy go zachęcić, żeby przez pół roku, czy nawet cały sezon grał w Legii na dziewiątce. Rozmawialiśmy z ludźmi, którzy bezpośrednio dbają o jego interesy. Nemanja jednak nie odszedł, a jeśli idzie o Klose to chyba już jakiś czas temu zobowiązał się i jedzie do Stanów Zjednoczonych. W sprawie Nikolicia poważne rozmowy prowadziliśmy właściwie jedynie z Hull City, bo choć Nemanja był obiektem westchnień również Maccabi Tel Awiw, Bolonii, a na finiszu letniego okienka również Olympiakosu Pireus i Deportivo Alaves, stamtąd zabrakło satysfakcjonujących Legię konkretów.

Z Anglikami ustaliliśmy nawet wszystkie warunki transferu, cały czas istniały natomiast rozbieżności w kwestii indywidualnego kontraktu Węgra, który uczciwie zresztą powiedział mi, że ciężko będzie mu zostawić Warszawę. Najchętniej, gdyby Legię było stać na wyższą gażę, zostałby przy Łazienkowskiej do końca kariery. Tak mu się u nas podoba. To cieszy, bo atmosfera w klubie i na stadionie jest magnesem dla piłkarzy. Orlando Sa chciał do nas przyjść nawet za mniejszy kontrakt niż oferowano mu w APOEL, PAOK Saloniki i Standardzie Liege. Mieliśmy kilka opcji na zastąpienie Nemanji i Orlando był jedną z nich.

Zakontraktowanie już teraz Dominika Nagy'a, który w Warszawie pojawi się dopiero za pół roku, to chyba najlepszy dowód, że po rozbiciu banku w Champions League, właściciele Legii nie oszaleją na punkcie transferów.

- Nie chciałbym, żeby nasze postrzeganie, czy nasza polityka drastycznie zmieniła się z dnia na dzień. Stan posiadania oczywiście zmienił się znacząco, ale przygotowanie każdego sensownego transferu, a zwłaszcza dużego, to kwestia przynajmniej sześciu miesięcy. Do operowania dużymi pieniędzmi też trzeba najpierw dojrzeć, a potem się przyzwyczaić. Zdaję sobie sprawę, że teraz trudno będzie nam zrobić transfery za 250, 300 tysięcy euro, bo każdy będzie wychodził z założenia, że skoro Legia ma pieniądze, to zapłaci więcej. Z drugiej strony, my - kiedy będziemy sprzedawać piłkarzy - pewnie też będziemy robić to drożej niż do tej pory. A przynajmniej będziemy chcieli, bo wskoczyliśmy na wyższą półkę. Spodziewam się jednak, że sytuacja wcale diametralnie się nie zmieni. To znaczy tak jak było przy sprowadzeniu Vadisa czy Kazaiszwilego - nadal będziemy polować na okazję, i uprawiać grę na pograniczu gangsterki.

Rozmawiał: Adam Godlewski

Wywiad został przeprowadzony 9.9.2016

Czytaj także:

Włosi zachwyceni występem Milika

Pomocnik Górnika doznał poważnej kontuzji

Spadają notowania Szczęsnego w Romie

Komentarze (0)