Kałużny szybko przekonał się, że "Zibiego" nie polubi. "Od samego początku wiedziałem, że będę miał u niego pod górkę" - opisuje pierwsze relacje z Bońkiem w swojej biografii.
Jedno ze starć miało miejsce jeszcze podczas mistrzostw świata w Korei i Japonii. "Tata" doznał kontuzji na początku spotkania przeciwko Portugalii (0:4). Dla defensywnego pomocnika naszej kadry oznaczało ona koniec mundialu.
"Kiedy już nie mogłem grać, chłopaki wysłali mnie do kuchni. Miałem załatwić kabanosy do wódki. Schodziłem na stołówkę, a w korytarzu spotkałem właśnie Bońka.
- Co to jest?! Nic nie robisz, tylko żresz i chlejesz. Spójrz na siebie, jaki jesteś gruby! - powiedział. - Mam niedowagę i nie zamierzam z panem dyskutować - odpowiedziałem tylko, a potem poszedłem do pokoju.
ZOBACZ WIDEO: Lewandowski zdradził wszystko? Wymowny uśmiech na pytanie o przyszłość w Bayernie
Nie wiem, po co w ogóle ze mną zaczynał. Wiedział, że już nie mogę grać. Miałem konkretne polecenie od Engela: robić atmosferę. Oczywiście Boniek zawsze wszystko musiał wiedzieć najlepiej. Chyba dlatego nie było chemii między nami" - wspomina były reprezentant Polski.
Tuż po mundialu w 2002 "Zibi" objął posadę selekcjonera. Kałużny z nowym szkoleniowcem i jego asystentem Stefanem Majewskim dogadywał się źle. W czasie zgrupowań mocno przeszkadzały mu zwyczaje "Doktora".
"Wymyślił, że będziemy się odżywiać według rozpisanych racji. - Ty, on jest chory? - pytaliśmy jeden drugiego. Wcale nam się to nie śniło. Majewski wyliczał, ile gramów szynki wolno zjeść. Siadam do stołu, patrzę na talerz, a tam: kromeczka chleba, pięć plasterków ogórka i dwa plasterki chudej szyneczki. To moja obiadokolacja po treningu. Padałem ze zmęczenia, potrzebowałem czegoś kalorycznego, a facet dał mi jakieś ochłapy.
- Ku***, umrę tu z głodu! - pomyślałem. Pytam kelnera o dokładkę. - Nie, proszę pana, nie wolno nam - odpowiada zupełnie spokojnie. Nie no, jakieś jaja. Niech mnie ten Majewski pocałuje w sam środek tyłka. Zamówiłem normalne jedzenie na własny koszt. Ani trochę nie przejmowałem się jego wykładami o zdrowym żywieniu. W Bayerze Leverkusen nikt nie ustalał nam diet, a on nagle przez kilka dni będzie mi ustalał menu? Niech się wali!
Dokładnie tak samo podchodziłem do jego kolejnych numerów. Bardzo ważną częścią naszego regulaminu według "Doktora" był zakaz picia kawy. Facet miał bzika na jej punkcie. Problem w tym, że ja też. Uwielbiam dużą i czarną. Do czerwoności rozgrzała go maleńka filiżanka, którą wbrew wytycznym zamówiłem. Zaczął na mnie krzyczeć. Darł się jak opętany. Miał nadzieję, że przeproszę? Całe życie piję kawę i nikt zabraniać mi tego nie będzie. On sapał, a ja chliptałem z uśmiechem. Za każdym razem, kiedy zaczynał krzyczeć, brałem łyczka. I tak do dna. Podroczyłem się z nim troszkę" - mówi Radosław Kałużny w "Powrocie Taty".
To wszystko powodowało, że nie chciał on przyjeżdżać na zgrupowania naszej kadry. Kiedy opuszczał boisko podczas spotkania z San Marino, czuł ulgę. Miał dość nowych rządów. Przed meczem przeciwko reprezentacji Danii zrobił jednak wyjątek...
"Wydzwaniali do mnie i prosili, żebym przyjechał na spotkanie z Danią. Dopóki kręcili ludzie z PZPN, pozostawałem nieugięty. Samemu selekcjonerowi powiedziałem, że porozmawiam z żoną, ale odpowiedź raczej będzie raczej brzmiała "nie".
(...)
Mimo sporej niechęci wreszcie uległem. Zaczęli dzwonić koledzy. Prosili, nie potrafiłem ich olać. Jurek Dudek i Jacek Bąk byli dla mnie kimś więcej. Zawieść rodziny przecież nie można. Za to podejście zostałem ukarany bardzo surowo.
Spotkanie z Danią było mi zupełnie niepotrzebne. Zostałem wystawiony na stoperze. Pierwszy raz w życiu zagrałem tam razem z Jackiem Bąkiem. Obok miałem zaś Krzyśka Ratajczyka, który na lewej obronie nie występował od dawna. Krzysiek zrobił błąd, ja nie zdołałem go naprawić i wpadła bramka. Jedna, a potem druga.
Przegraliśmy 0:2. Zadowoleni byli tylko dziennikarze: mogli w końcu rozsmarować swojego "ulubieńca", czyli mnie. A wcale nie zagrałem tak źle. Byłem zwyczajnie bezradny, moi koledzy też. Karał nas Jon Dahl Tomasson, wtedy już zawodnik AC Milan. Zresztą tamta Dania była bardzo mocną reprezentacją. My zaś mieliśmy obronę skleconą na kolanie.
Nadal mam poczucie, że wtedy zostałem wsadzony na konia. To był wielki ogier, z którego miałem spaść. Selekcjoner chciał pokazać, że Kałużny do reprezentacji się nie nadaje. Wrzucił mnie w sam środek najgorszej formacji drużyny. Tylko cud sprawiłby, że nasza defensywa jakoś by zafunkcjonowała.
Na tej podstawie Boniek nie chciał już do mnie dzwonić, co oczywiście było rozwiązaniem optymalnym. Żałowałem tylko jednego - że wcześniej się zgodziłem i przyjechałem. Nic dobrego z tego nie wynikło. Mogłem nie chcieć u niego grać. Miałbym święty spokój. Jak się później okazało, nie trwałby on długo. "Zibi" szybciutko się ulotnił" - wspomina Kałużny.
Jechac na najwazniejsza impreze sportowa na swiecie i przez trzy tygodnie nie moc sie powstrzymac od picia wódy? Czy to jest po Czytaj całość