Cezary Kucharski: Środowisko Bońka i jego "cyngla" Stanowskiego mnie nie rusza

Newspix / Piotr Kucza / Na zdjęciu Cezary Kucharski
Newspix / Piotr Kucza / Na zdjęciu Cezary Kucharski

To ludzie do wynajęcia, którzy za pieniądze i układy zmanipulują wszystko. Obrzucą błotem, zdyskredytują każdego, żeby tylko zdobyć wpływy - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Cezary Kucharski, menedżer Roberta Lewandowskiego.

W tym artykule dowiesz się o:

WP SportoweFakty: Pokłócił się pan kiedyś z Robertem?

[tag=2475]

Cezary Kucharski[/tag]: Oczywiście, to nieuniknione.

O sportowe auto Renault, które Robert koniecznie chciał sobie kupić, jeszcze jako piłkarz Lecha? Ponoć długo mu to pan odradzał.

- Odradzałem, ale z drugiej strony rozumiałem młodego piłkarza, który chciał mieć fajne, sportowe auto. Z ekonomicznego punktu widzenia zakup samochodu w tamtym momencie był nierozsądny, bo "Lewy" był tuż przed wyjazdem do zagranicznej ligi. Nie wiem w końcu, co się stało z tą renówką. Mimo wszystko nie nazwałbym tamtej sytuacji sprzeczką, raczej wymianą argumentów. Parę razy się jednak posprzeczaliśmy.

Pieniądze?

- Też, ale raczej bieżące rzeczy. Współpracujemy ze sobą od lat, jesteśmy w ciągłym kontakcie. Czasem jakieś różnice zdań się zdarzają, trzeba szukać kompromisów. Kiedyś na przykład poprosił mnie o kupienie dla niego skutera wodnego, ale powiedziałem, że tego nie zrobię. Nie chciałem robić czegoś, co byłoby dla niego ryzykowne.

I co, wkurzył się?


- Chyba nie, bo zrozumiał, dlaczego nie chcę brać tego na siebie. Ale skuter sobie kupił.

Nieźle się to poukładało. Od przejścia do Znicza Pruszków za grosze do wielomilionowej umowy w Bayernie Monachium. Pamięta pan, jak Franciszek Smuda mówił, że "Lewy" to drewno, i kazał sobie oddawać pieniądze za benzynę, którą zmarnował, jadąc jako trener Lecha na obserwację do Pruszkowa? Sytuacja wyglądała ponoć zupełnie inaczej.


- W niektórych kręgach w Polsce popularne jest ośmieszanie Smudy. Dobrze się to sprzedaje. Mówimy o meczu Znicz Pruszków - Polonia Warszawa. "Lewy" strzelił wtedy dwa gole, zaliczył asystę. Pamiętam, jak podczas pierwszej połowy mijałem się ze Smudą na schodach. Ukradkiem, po cichu, powiedział do mnie: "Muszę go mieć!". Dla mnie to był jasny sygnał, że Robert niedługo trafi do Poznania. Później przeczytałem w "Przeglądzie Sportowym", że "Franz" mówił coś o tej benzynie i drewnianym "Lewym". A co miał powiedzieć? Że to kapitalny zawodnik? Że bardzo mu zależy? Gdyby tak zrobił, przeprowadzenie tego transferu byłoby o wiele trudniejsze. Wiem też, że wiele osób starało się później przypisywać sobie zasługi ściągnięcia Lewandowskiego na Bułgarską, wziąć sukces na swoją klatę. Rolę Smudy bagatelizowano, ciekawe dlaczego dopiero wtedy, gdy już go w Poznaniu nie było. A dla mnie kibice Lecha powinni dziękować Franciszkowi Smudzie i determinacji dyrektora sportowego Lecha Marka Pogorzelczyka, że mogli z "Lewym" świętować sukcesy swojego klubu.

ZOBACZ WIDEO Robert Lewandowski w Borussii. Od Lewangłupskiego do Lewangolskiego


Kto z trenerów współpracujących z Lewandowskim za granicą zrobił na panu dotychczas największe wrażenie? Klopp, Guardiola, Ancelotti - jest z kogo wybierać.


- Dla "Lewego" kluczowe znaczenie miał Klopp. To człowiek, który miał patent na dotarcie do niego, który pomógł mu się rozwinąć. Ale warto powiedzieć, że na początku pobytu w Dortmundzie "Lewy" miał do niego pretensje, był na niego zły. Jeszcze w czasach, gdy Lewandowski był piłkarzem Lecha, Klopp namawiał go na Dortmund. Jednym z argumentów była obietnica wystawiania Roberta w pierwszym składzie. Na początku, gdy Robert nie grał, pojawiły się nerwy, ale wszystko dość szybko minęło. Guardiola i Ancelotti mieli już "Lewego" ukształtowanego, ale swoją cegiełkę dorzucili do jego rozwoju.

Środowisko Bońka i jego "cyngla" Stanowskiego mnie nie rusza. Świat dziennikarzy sportowych znam od 25 lat, krytykę bezinteresowną przyjmuję z pokorą. Słucham ludzi, którzy są dla mnie wiarygodni, mają poważną pozycję, której nie wyrobili sobie na opluwaniu wszystkiego dookoła.


Nie do końca czysta gra to coś normalnego w tej branży. Kiedyś pewien niemiecki menedżer powiedział, że zachowuje się pan jak handlarz, jest butny, koniecznie chce pan sprzedać "Lewego", do tego wystaje panu słoma z butów. Może tak trzeba, bo w przeciwnym razie nie udałoby się panu wynegocjować Lewandowskiemu najwyższego kontraktu w historii Bundesligi.

- To był czwartoligowy agent, który na niemieckim rynku nigdy nie zrobił żadnego poważnego transferu. Poza tym wypowiedź była inspirowana przez klub. Większość artykułów, które się wówczas pojawiały, nie była przypadkowa. Trwały wtedy dość trudne negocjacje, klub podpuszczał dziennikarzy, przede wszystkim "Bilda", żeby nas dyskredytować. Wiedzieli, że nie jest łatwo z nami negocjować.

Bardziej zmierzałem do tego, czy w Niemczech Polak musi być dwa razy twardszy w negocjacjach, bo w przeciwnym razie Niemiec nie będzie Polaka traktował poważnie.


- Kiedyś ktoś mi powiedział, że z Niemcami negocjuje się w dwojaki sposób. Albo trzeba im skoczyć do gardła, albo przed nimi uklęknąć. Charakter nie pozwala mi na klękanie przed kimkolwiek. Taką przyjęliśmy strategię, ona okazała się słuszna. Nawet prezes Lecha Poznań pochwalił mnie za to publicznie.

Jak to było z negocjacjami w sprawie nowego kontraktu? To Bayern odezwał się do was pierwszy, czy to wy domagaliście się spotkania?


- W końcówce ubiegłego sezonu, w którym "Lewy" strzelił 30 goli, z ludźmi z Bayernu rozmawialiśmy wielokrotnie. Wówczas klub zaproponował rozmowy na temat przedłużenia umowy. Działacze chcieli doprowadzić do sytuacji, w której Robert poczułby się doceniony, żeby jego klasę odzwierciedlały zarobki. To było z ich strony bardzo fair, bo "Lewy" miał przecież kontrakt ważny przez trzy lata.

Zanim pojechał pan na pierwsze spotkanie, Robert przedstawił panu kwotę, poniżej której nie mógł pan zejść w negocjacjach?


- Sam doskonale wiem, ile Robert jest wart. Ale tak, była taka rozmowa i rzeczywiście Robert postawił granicę, jasno określił sprawę. Negocjacje z Bayernem trwały długo. Zanim osiągnęliśmy porozumienie, spotkaliśmy się kilkanaście razy. Szukaliśmy idealnych rozwiązań, które zadowoliłyby Roberta i skłoniły do złożenia podpisu pod nową umową.

Wycieczki do Madrytu rzeczywiście wynikały z negocjacji prowadzonych z Realem? A może był to tylko sposób na wywarcie presji na działaczy Bayernu?


- Real podchody pod Roberta robił już kilka razy, zainteresowanie było realne. "Lewy" gra jednak w klubie, z którego trudno odejść. Bayern ma ogromne pieniądze, tam wielkie kwoty na nikim nie robią wrażenia, bo w Monachium priorytetem jest sportowy sukces. Dziś Robert jest po prostu nie do sprzedania, i to w żadnej konfiguracji. A już tak poza wszystkim: Real ma w tym momencie dobrych napastników, jest Hiszpan Morata, jest Benzema, czyli zawodnik tej samej narodowości co Zinedine Zidane. Nie wiem, czy jest tam teraz miejsce dla innego napastnika.

Robert jest w takim razie uwięziony w Monachium do końca kontraktu?


- Nie znamy przyszłości, nie jestem hazardzistą. Nie wiemy, jaką formę Robert będzie prezentował za - powiedzmy - dwa lata, czy na przykład nie będzie miał pecha i nie złapie kontuzji. W tym momencie ma zapewniony komfort i spokój, kontrakt gwarantuje stabilizację na pięć lat. Z drugiej strony nie ma aktualnie na rynku piłkarza, który byłby w stanie zastąpić Roberta w Bayernie. Być może za rok albo dwa ktoś taki się pojawi i będzie opcja do wykonania jakiegoś ruchu. Ale teraz Bayern "Lewego" nie sprzeda za żadne pieniądze.

Czyli pytanie o konkretną kwotę, jaką trzeba by było wyłożyć za kartę Lewandowskiego, nie ma sensu?


- Nie ma. Ludzi rządzących Bayernem poznałem bardzo dobrze i wiem, że jeśli od Karla-Heinza Rummenigge i Uliego Hoenessa słyszę, że Robert nie jest na sprzedaż, to rzeczywiście tak jest. Po co więc dzwonić do klubów, proponować usługi Roberta tylko po to, żeby dowiedzieć się, ile "Lewy" kosztuje? To nie byłoby w porządku w stosunku do każdej ze stron. Zresztą, przedstawiciele wielkich klubów w Europie doskonale zdają sobie sprawę z sytuacji "Lewego".

Jakie są szansę na to, że Robert trafi do Hiszpanii po wypełnieniu kontraktu z Bayernem? Czy w takim przypadku w grę wchodziłby Real, skoro wtedy "Lewy" będzie już po trzydziestce, a Królewscy nie są znani z zatrudniania tak zaawansowanych wiekowo piłkarzy?


- W grę wchodziłby tylko Real, bo tylko Real stać na Roberta. "Lewy" ma odpowiednie oczekiwania finansowe i żaden inny hiszpański klub nie jest w stanie spełnić jego wymagań. Ale podkreślam, nie znamy przyszłości, nie wiemy, co się wydarzy. Kluczowe dla mnie jest to, że "Lewy" ma zagwarantowane znakomite zarobki w długiej perspektywie czasowej i może się skupić tylko na graniu. Wiem też, że w przyszłości chciałby jeszcze zmienić ligę. Chciałby grać w Hiszpanii i Stanach Zjednoczonych. Ale myślę, że presja Chin może być równie silna jak presja USA…[nextpage]
Lewandowski już teraz dostał ofertę gry w chińskim klubie. Ile dawali?

- Dzwonił do mnie agent zajmujący się ściąganiem gwiazd do chińskiej ligi. Nie padła nazwa klubu, poruszyliśmy tylko kwestię możliwości finansowych. Gdyby "Lewy" zdecydował się na przejście do Chin już teraz, mógłby liczyć na pensję wyższą niż otrzymał Carlos Tevez, byłoby to grubo ponad 40 milionów euro rocznie. To oczywiste, bo "Lewy" nie dość, że jest od Teveza młodszy, to jest po prostu lepszym piłkarzem. Mówimy jednak o hipotetycznej sytuacji, teraz dla Roberta nie było w ogóle opcji przejścia w tym kierunku. Wiem, że wy, dziennikarze, lubicie o takich sprawach pisać, kreować rzeczywistość, działać na wyobraźnię czytelników. Nie ma sensu dywagować, czy Chińczycy daliby 200 czy 250 milionów na transfer, ale kwota zakręciłaby się w tych okolicach.

Gdy Bayern poleciał na tournee po Chinach, 90 procent kibiców miało tam koszulkę z nazwiskiem Lewandowski. To dlatego, że Polak jako jeden z pierwszych zawodników bardzo mocno wszedł na tamten rynek. Prowadzicie mu profile w tamtejszych portalach społecznościowych, współpracujecie z agencjami.


- To rynek, który jest młody i perspektywiczny. Dynamicznie się rozwija, więc to nic dziwnego, że podjęliśmy takie kroki.

I nie wyklucza pan, że w przyszłości Lewandowski zagra w chińskiej lidze.


- Nie można tego wykluczać. Nigdy nie mówię nigdy, życie przynosi różne rozwiązania.

Chińska piłka to poważny projekt czy wydmuszka, jak ligi w krajach arabskich?


- Nie można porównywać Chin do Emiratów. Przecież Chiny są dwa i pół razy większe od Europy. Jeśli nie dojdzie do jakiegoś wielkiego krachu finansowego, a nie zanosi się na to, chińska liga stanie się realną konkurencją dla chociażby Premier League. Największe europejskie kluby nie boją się jednak tego nacisku, bo piłkarze na odpowiednim poziomie cenią sobie komfort, możliwość życia i pracy w cywilizowanym kraju i warunkach. W Chinach drużyny są ciągle w podróży, przez ogromne odległości między miastami większość czasu spędzają w hotelach, samolotach i na lotniskach. Cierpi na tym życie rodzinne, a to przecież kluczowe, żeby piłkarz był zadowolony i się rozwijał. Trudno spędzić tam dłuższy czas.

Pewne oferty wydają się nie do odrzucenia. Dla Krychowiaka oferta z Paryża była ogromnym awansem finansowym. I o to w tym transferze chodziło. Według mnie jednak Paris Saint-Germain to klub powyżej możliwości Krychowiaka. Trudno mu będzie osiągnąć pozycję jaką miał w Sevillii. Może grać w każdym klubie w lidze angielskiej poniżej szóstego-siódmego miejsca w tabeli. To nie jest piłkarz na takie kluby jak Arsenal czy Manchester City. Zresztą rozmawiałem przecież na jego temat z dużymi klubami. Ma za mało walorów piłkarskich, technicznych.


Jednego nie jestem w stanie zrozumieć. Jest pan zamożnym człowiekiem, bywa w wielkim, piłkarskim świecie, negocjuje z gigantami europejskiego futbolu wielomilionowe kontrakty - na cholerę była panu walka ramię w ramię z Józefem Wojciechowskim o PZPN?


- Tu nie chodzi o walkę o PZPN, tylko o to, żeby w polskiej piłce nożnej działo się lepiej, aby PZPN był bardziej aktywnym zarządcą piłki w Polsce. Poza tym jestem idealistą. Walcząc o idee człowiek zawsze robi sobie wrogów. Ale taki już jestem, tak zostałem wychowany przez rodziców, czasem wchodzę w inicjatywy, które PR-owo mi nic nie dają, ale które uważam za wartościowe.

I nie uważa pan, że nie było warto w tych wyborach stawać do walki o wpływy w PZPN? Może lepiej było poczekać cztery lata, znaleźć kandydata, który byłby bardziej wiarygodny?


- Ostatnie wybory na prezesa PZPN odbieram trochę inaczej niż reszta środowiska. Gdyby nie start Wojciechowskiego, środowisko zupełnie nic by nie uzyskało. Przez pojawienie się kontrkandydata niektóre grupy uzyskały chociaż jakieś obietnice od związku. Na przykład I liga uzyskała obietnicę wsparcia finansowego, pomocy w kwestii szukania sponsora. Zaczęła się w ogóle jakaś dyskusja. Start Wojciechowskiego w wyborach był dobry dla polskiej piłki.

Czyli co, nie odbieracie październikowych wyborów jako stuprocentowej porażki?


- Nie. Widzę wiele pozytywnych rzeczy, które zadziały się jeszcze przed wyborami, w trakcie kampanii, dzięki pojawieniu się Wojciechowskiego. Mówi się na przykład o obniżeniu kosztów edukacji trenerów, które w Polsce są bardzo wysokie, przez co kształci się u nas o wiele mniej szkoleniowców niż na Zachodzie. To przekłada się na mniejszą liczbę piłkarzy. We wszystkich krajach ościennych jest więcej zawodników, Polska to 40-milionowy kraj, a jest u nas mniej uprawiających piłkę niż na przykład w Czechach. To absurdalne. PZPN monopolizuje kwestię zdobycia uprawnień, na dodatek ustala wysokie koszty. W Szwajcarii edukacja trenerów jest na koszt federacji, tylko UEFA PRO, czyli najwyższy stopień, jest płatny.

Wielokrotnie w ostatnich latach pojawiały się informacje, że to pan będzie rywalem Zbigniewa Bońka w wyborach. Pan jednak nigdy tego oficjalnie nie potwierdził i ostatecznie w wyborach nie wystartował. Dlaczego?


- Wiele osób namawiało mnie, żebym startował, poważnie się nad tym zastanawiałem. Postrzegano mnie jako potencjalnego rywala Bońka, bo jestem osobą, która mówi, co myśli, nie boi się przedstawiać poglądów. Natomiast dla mnie to było za wcześnie. Mam dużo zobowiązań wobec piłkarzy, których reprezentuję. Nagłe odsunięcie się byłoby wobec nich nie w porządku. Poza tym gdy rozmawiałem z Cezarym Kuleszą, to zrozumiałem, że on ma ambicje i chce spróbować. Wtedy ostatecznie uznałem, że mój start nie ma sensu.

A może rzeczywiście prawda była taka, że chciał pan startować, a wycofał się dopiero w momencie, gdy okazało się, że nikt nie chciał dać panu potrzebnych rekomendacji.


- Bzdura. To Boniek i środowisko dziennikarskie, które go lansuje, mówiło i pisało o tym tylko po to, żeby mnie zdyskredytować. Nie zbierałem rekomendacji.

Kiedyś rozmawiałem z czołowym reprezentantem Polski, liderem kadry, który miał w przeszłości problemy natury sportowej i w tym czasie strasznie obrywało mu się od kilku czołowych dziennikarzy. Spytałem, co sobie wtedy myślał. Padła odpowiedź, że w ogóle o tym nie myślał, bo on żyje w zupełnie innym wymiarze, na innym poziomie, na którym na takie pierdoły nie zwraca się uwagi. Z panem jest podobnie? Pytam, bo w trakcie kampanii wyborczej, ale po wyborach również, oberwało się panu nieprawdopodobnie.


- To nie była krytyka, tylko obrażanie ludzi. To nie ma dla mnie żadnego znaczenia, w ogóle mnie nie rusza. To ludzie do wynajęcia, którzy za pieniądze i układy zmanipulują wszystko. Obrzucą błotem, zdyskredytują każdego, żeby tylko zdobyć wpływy. Rusza mnie krytyka osób, które cenię w środowisku, wsłuchuję się w ich głos, wyciągam wnioski z takich uwag. Środowisko Bońka i jego "cyngla" Stanowskiego mnie nie rusza. Świat dziennikarzy sportowych znam od 25 lat, krytykę bezinteresowną przyjmuję z pokorą. Słucham ludzi, którzy są dla mnie wiarygodni, mają poważną pozycję, której nie wyrobili sobie na opluwaniu wszystkiego dookoła.[nextpage] Czuje się pan jak najbardziej znienawidzoną osoba na polskim, sportowym Twitterze?

- Nie, wcale się tak nie czuje. Hejterstwo jest znanym i niestety powszechnym zjawiskiem w polskim internecie. Nikt nie ma pomysłu jak to zatrzymać. A co do opinii na mój temat, to jest też wiele pozytywnych, tylko może nie są tak eksponowane. Ludzie naprawdę doceniają choćby to, jak poprowadziłem karierę Roberta.

Zauważył pan zależność, że gdy pojawiała się w przestrzeni publicznej informacja, że jakiś piłkarz postanowił zakończyć z panem współpracę, wybuchała powszechna radość?


- Widziałem to, satysfakcja niektórych ludzi była ogromna. Właśnie o tym mówię, to typowo polskie zachowanie, typowo polska mentalność. Żyjemy w takim kraju, nic na to nie poradzę.

Pojawiają się wobec pana konkretne zarzuty. Zepsuł pan karierę Rafałowi Wolskiemu?


- Wolski dostał od życia niesamowitą szansę. Po pół roku niegrania w Legii i gdy go wyleczyłem w Monachium, dostał ogromne pieniądze i szansę zaistnienia w wielkim klubie. Problem w tym, że nie był cierpliwy, ciągle mu coś przeszkadzało. Gdy rozmawiałem z nim o transferze do Włoch, mówiłem, że zaistnienie będzie od niego wymagało ogromnej pracy i ogromnej cierpliwości, że będzie potrzebował nawet trzech, czterech lat, aby we Włoszech do czegoś dojść. Zaręczał, że będzie cierpliwy, ale gdy tylko wyjechał, cały czas narzekał i nic mu się nie podobało. W taki sposób nie da się zrobić kariery, trzeba mieć charakter, pokonywać problemy.

Może cały problem leżał w tym, że w Polsce wszyscy traktowali go jak gwiazdę, nie był przyzwyczajony do ciężkiej pracy, a we Włoszech zobaczył, że bez tego ani rusz.


- Wszyscy młodzi piłkarze w Polsce są traktowani jak gwiazdy. Zagłaskują ich kluby, za rączkę prowadzą menedżerowie. A za granicą każdego dnia jest ciężka walka o przetrwanie. Nie można się zadowolić jednym dobrym treningiem, golem, meczem, bo to pierwszy krok do porażki. Wolski był typowym polskim, rozpieszczonym piłkarzem, którego każdy klub ciągnie do góry, żeby tylko zarobić pieniądze na jego talencie.

Jak to było z Bartkiem Kapustką? Reprezentował pan jego interesy, aż nagle piłkarz postanowił zmienić przedstawiciela.


- W czasie, gdy obowiązywała umowa między mną a Bartkiem, Gołoś (Konrad, były piłkarz, dziś współpracuje z agencją menedżerską Bartłomieja Bolka - przyp.red.) był w Krakowie na miejscu, woził Bartka samochodem na treningi, starał się z nim zaprzyjaźnić, żeby tylko spłacić swoje długi. No i stało się, jak się stało, nie miałem na to żadnego wpływu. Każdy piłkarz obiera swoją drogę. Zobaczymy, jak Bartek na tym ostatecznie wyjdzie. Wiadomo, teraz chłopak musi zrobić krok wstecz. Zresztą, on nie miał większego wpływu na to, dokąd ostatecznie trafił. Nawet jego nowi menedżerowie nie mieli na to wpływu, tylko Boniek i włoscy agenci.

Jak to Boniek?


- Przecież Zbigniew Boniek sam się przyznał publicznie w jakimś wywiadzie, że uczestniczył w robieniu tego transferu.

Prezes mówił tylko, że porozmawiał z Claudio Ranierim i polecił mu piłkarza. Sugeruje pan, że odniósł z tego jakieś korzyści? To by była gruba sprawa, chodzi przecież o prezesa związku.


- Nic takiego nie powiedziałem i nie sugeruję, że odniósł korzyści. Sugeruję, że uczestniczył w całym procesie transferowania Kapustki do Leicester.

Nie starał się pan walczyć o Kapustkę?


- Nie jestem naiwny, doskonale wiedziałem, że kręcą się wokół niego różni ludzie. Decyzję o zakończeniu ze mną współpracy Bartek podjął pół roku przed wygaśnięciem umowy ze mną. Rozmawiałem z nim raz, podjął decyzję, jego wybór. Jedyne, co mogę powiedzieć to to, że gdyby współpracował ze mną, nie przeszedłby do Leicester. Nawet mimo tego, że finansowo wyszedł na tym wspaniale, bo Anglicy płacą na rynku najwięcej. Pieniądze w jego wieku nie powinny być najważniejsze.

Dziś, gdy spotyka pan na stadionie ludzi, którzy podebrali panu tego zawodnika, podaje im pan rękę?


- Od tamtej pory ich nie spotkałem. Nie dzwonię do piłkarzy, nie mówię źle o ich agentach, nie namawiam ich na przejście do mnie, nie obiecuję złotych gór. Mam z czego żyć, chcę być wierny zasadom, które doprowadziły mnie tu, gdzie jestem.

Pod Roberta Lewandowskiego wiele razy robiono podchody? Niekoniecznie Bartłomiej Bolek, bardziej jakiś Mendes. Albo Raiola.


- Szczerze? Nie wiem. "Lewy" zdążył mnie przez wiele lat poznać, wie, jak negocjuję, jaki mam styl pracy. Każdą umowę można zresztą zerwać. Działanie na zasadzie zaufania jest mocniejszym fundamentem.

Grzegorzowi Krychowiakowi pomógł pan w transferze do Sevilli, później piłkarz podziękował panu za współpracę. Gdyby pan nadal z nim współpracował, doradzałby mu przejście do PSG?


- Pewne oferty wydają się nie do odrzucenia. Dla Krychowiaka oferta z Paryża była ogromnym awansem finansowym. I o to w tym transferze chodziło. Według mnie jednak Paris Saint-Germain to klub powyżej możliwości Krychowiaka. Trudno mu będzie osiągnąć pozycję, jaką miał w Sevillii.

Jaki klub jest dla niego według pana poziomem granicznym?


- Może grać w każdym klubie w lidze angielskiej poniżej szóstego-siódmego miejsca w tabeli. To nie jest piłkarz na takie kluby jak Arsenal czy Manchester City. Zresztą rozmawiałem przecież na jego temat z dużymi klubami. Ma za mało walorów piłkarskich, technicznych.

Czyli wielkie angielskie bądź włoskie kluby nigdy nie były zainteresowane zakontraktowaniem Krychowiaka?


- Według mnie angielskie - nie. Włoskie - może, bo biorą piłkarzy z niższej półki.

Jest pan lepszym menedżerem niż był piłkarzem?


- Jestem takim menedżerem ,jak byłem piłkarzem. 10 lat temu, gdy skończyłem karierę i zaczynałem działać jako agent, powiedziałem, że chciałbym znaleźć w naszym kraju polskiego Beckhama. I to mi się udało.

Dziś świat młodych piłkarzy wiele różni się od tego, w którym żył pan?


- Teraz młodzi zawodnicy mają większe możliwości, dziś jest o wiele łatwiej zrobić karierę. Świat się zmienił, pojawiły się nowe zagrożenia. Kiedyś nie było internetu, tylu mediów. Żeby przeczytać jakąś wzmiankę na swój temat w gazecie, trzeba było się wyróżnić. Teraz po wszystkich meczach każdy jest przez kogoś chwalony. W takich warunkach można się szybko zachłysnąć. Pracuję z wieloma młodymi chłopakami, największa trudność to ich mentalność. Mają słabość do zadowalania się małymi sukcesami, w ich mniemaniu dużymi pieniędzmi, ale w kontekście tego, dokąd mogliby zajść ciężką pracą - bardzo małymi. Z Robertem Lewandowskim przy wyborach klubów nigdy nie kierowaliśmy się pieniędzmi, a możliwościami rozwojowymi. To spowodowało, że dziś jest tam, gdzie jest. To pierwszy w historii sportowiec z naszego kraju, który w poważnej, cenionej lidze zagranicznej jest najlepiej opłacanym zawodnikiem.

Po tym, jak Robert włożył piłkę pod koszulkę i oznajmił światu, że z Anią spodziewają się dziecka, ile wniosków o wywiady wpłynęło do was od zagranicznych mediów?


- Trudno to zliczyć. Zresztą tuż po tym, jak "Lewy" trafił w tamtym meczu z rzutu wolnego, od razu chwyciłem za telefon i go wyłączyłem.

Dlaczego?


- Bo wiedziałem, że telefon zwariuje, wszyscy będą dzwonić - albo z prośbą o przekazanie gratulacji, albo prośbami o wywiady. O tym, że "Lewy" ma taki plan, wiedziałem wcześniej. Na meczu miała być Ania, mecz miał być w Monachium i miało się to wydarzyć przed świętami Bożego Narodzenia. "Lewy" miał więc dodatkową motywację, żeby trafić do siatki. Wszystko idealnie się ułożyło.

Przez to, że zajmuje się pan karierą Roberta Lewandowskiego, nie ucierpiała pana agencja menedżerska, jeśli chodzi o pozostałych piłkarzy? Gdy spojrzy się na listę zawodników, których pan reprezentuje, nie ma tam wielkich nazwisk.


- Nie samą piłką żyję. Mam rodzinę, przyjaciół i wiele innych działalności. Ale po Euro w Polsce zrobiłem transfery polskich piłkarzy do Fiorentiny, Sevilli, Bayernu, Arsenalu i wiele innych. Jakby nie patrzeć, zrobiłem transfery do czterech najsilniejszych lig w Europie. Zbudowałem międzynarodową agencje menedżerską, która robi wiele za granicą. Moi konkurenci mówią piłkarzom, o których walczą, że zajmuję się tylko Lewandowskim. Tak nie jest. Żaden z piłkarzy nie może narzekać na wynegocjowane przeze mnie kontrakty, rady, podpowiedzi. Jedynie, że czasami za mało się z nimi spotykam. Patrząc całościowo, mam satysfakcję z tego, co do tej pory zrobiłem.

Rozmawiał Paweł Kapusta
Źródło artykułu: