Cezary Kucharski: Środowisko Bońka i jego "cyngla" Stanowskiego mnie nie rusza

To ludzie do wynajęcia, którzy za pieniądze i układy zmanipulują wszystko. Obrzucą błotem, zdyskredytują każdego, żeby tylko zdobyć wpływy - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Cezary Kucharski, menedżer Roberta Lewandowskiego.

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
Na zdjęciu Cezary Kucharski Newspix / Piotr Kucza / Na zdjęciu Cezary Kucharski

WP SportoweFakty: Pokłócił się pan kiedyś z Robertem?

Cezary Kucharski: Oczywiście, to nieuniknione.

O sportowe auto Renault, które Robert koniecznie chciał sobie kupić, jeszcze jako piłkarz Lecha? Ponoć długo mu to pan odradzał.

- Odradzałem, ale z drugiej strony rozumiałem młodego piłkarza, który chciał mieć fajne, sportowe auto. Z ekonomicznego punktu widzenia zakup samochodu w tamtym momencie był nierozsądny, bo "Lewy" był tuż przed wyjazdem do zagranicznej ligi. Nie wiem w końcu, co się stało z tą renówką. Mimo wszystko nie nazwałbym tamtej sytuacji sprzeczką, raczej wymianą argumentów. Parę razy się jednak posprzeczaliśmy.

Pieniądze?

- Też, ale raczej bieżące rzeczy. Współpracujemy ze sobą od lat, jesteśmy w ciągłym kontakcie. Czasem jakieś różnice zdań się zdarzają, trzeba szukać kompromisów. Kiedyś na przykład poprosił mnie o kupienie dla niego skutera wodnego, ale powiedziałem, że tego nie zrobię. Nie chciałem robić czegoś, co byłoby dla niego ryzykowne.

I co, wkurzył się?

- Chyba nie, bo zrozumiał, dlaczego nie chcę brać tego na siebie. Ale skuter sobie kupił.

Nieźle się to poukładało. Od przejścia do Znicza Pruszków za grosze do wielomilionowej umowy w Bayernie Monachium. Pamięta pan, jak Franciszek Smuda mówił, że "Lewy" to drewno, i kazał sobie oddawać pieniądze za benzynę, którą zmarnował, jadąc jako trener Lecha na obserwację do Pruszkowa? Sytuacja wyglądała ponoć zupełnie inaczej.

- W niektórych kręgach w Polsce popularne jest ośmieszanie Smudy. Dobrze się to sprzedaje. Mówimy o meczu Znicz Pruszków - Polonia Warszawa. "Lewy" strzelił wtedy dwa gole, zaliczył asystę. Pamiętam, jak podczas pierwszej połowy mijałem się ze Smudą na schodach. Ukradkiem, po cichu, powiedział do mnie: "Muszę go mieć!". Dla mnie to był jasny sygnał, że Robert niedługo trafi do Poznania. Później przeczytałem w "Przeglądzie Sportowym", że "Franz" mówił coś o tej benzynie i drewnianym "Lewym". A co miał powiedzieć? Że to kapitalny zawodnik? Że bardzo mu zależy? Gdyby tak zrobił, przeprowadzenie tego transferu byłoby o wiele trudniejsze. Wiem też, że wiele osób starało się później przypisywać sobie zasługi ściągnięcia Lewandowskiego na Bułgarską, wziąć sukces na swoją klatę. Rolę Smudy bagatelizowano, ciekawe dlaczego dopiero wtedy, gdy już go w Poznaniu nie było. A dla mnie kibice Lecha powinni dziękować Franciszkowi Smudzie i determinacji dyrektora sportowego Lecha Marka Pogorzelczyka, że mogli z "Lewym" świętować sukcesy swojego klubu.

ZOBACZ WIDEO Robert Lewandowski w Borussii. Od Lewangłupskiego do Lewangolskiego
Kto z trenerów współpracujących z Lewandowskim za granicą zrobił na panu dotychczas największe wrażenie? Klopp, Guardiola, Ancelotti - jest z kogo wybierać.

- Dla "Lewego" kluczowe znaczenie miał Klopp. To człowiek, który miał patent na dotarcie do niego, który pomógł mu się rozwinąć. Ale warto powiedzieć, że na początku pobytu w Dortmundzie "Lewy" miał do niego pretensje, był na niego zły. Jeszcze w czasach, gdy Lewandowski był piłkarzem Lecha, Klopp namawiał go na Dortmund. Jednym z argumentów była obietnica wystawiania Roberta w pierwszym składzie. Na początku, gdy Robert nie grał, pojawiły się nerwy, ale wszystko dość szybko minęło. Guardiola i Ancelotti mieli już "Lewego" ukształtowanego, ale swoją cegiełkę dorzucili do jego rozwoju.

Środowisko Bońka i jego "cyngla" Stanowskiego mnie nie rusza. Świat dziennikarzy sportowych znam od 25 lat, krytykę bezinteresowną przyjmuję z pokorą. Słucham ludzi, którzy są dla mnie wiarygodni, mają poważną pozycję, której nie wyrobili sobie na opluwaniu wszystkiego dookoła.



Nie do końca czysta gra to coś normalnego w tej branży. Kiedyś pewien niemiecki menedżer powiedział, że zachowuje się pan jak handlarz, jest butny, koniecznie chce pan sprzedać "Lewego", do tego wystaje panu słoma z butów. Może tak trzeba, bo w przeciwnym razie nie udałoby się panu wynegocjować Lewandowskiemu najwyższego kontraktu w historii Bundesligi.

- To był czwartoligowy agent, który na niemieckim rynku nigdy nie zrobił żadnego poważnego transferu. Poza tym wypowiedź była inspirowana przez klub. Większość artykułów, które się wówczas pojawiały, nie była przypadkowa. Trwały wtedy dość trudne negocjacje, klub podpuszczał dziennikarzy, przede wszystkim "Bilda", żeby nas dyskredytować. Wiedzieli, że nie jest łatwo z nami negocjować.

Bardziej zmierzałem do tego, czy w Niemczech Polak musi być dwa razy twardszy w negocjacjach, bo w przeciwnym razie Niemiec nie będzie Polaka traktował poważnie.

- Kiedyś ktoś mi powiedział, że z Niemcami negocjuje się w dwojaki sposób. Albo trzeba im skoczyć do gardła, albo przed nimi uklęknąć. Charakter nie pozwala mi na klękanie przed kimkolwiek. Taką przyjęliśmy strategię, ona okazała się słuszna. Nawet prezes Lecha Poznań pochwalił mnie za to publicznie.

Jak to było z negocjacjami w sprawie nowego kontraktu? To Bayern odezwał się do was pierwszy, czy to wy domagaliście się spotkania?

- W końcówce ubiegłego sezonu, w którym "Lewy" strzelił 30 goli, z ludźmi z Bayernu rozmawialiśmy wielokrotnie. Wówczas klub zaproponował rozmowy na temat przedłużenia umowy. Działacze chcieli doprowadzić do sytuacji, w której Robert poczułby się doceniony, żeby jego klasę odzwierciedlały zarobki. To było z ich strony bardzo fair, bo "Lewy" miał przecież kontrakt ważny przez trzy lata.

Zanim pojechał pan na pierwsze spotkanie, Robert przedstawił panu kwotę, poniżej której nie mógł pan zejść w negocjacjach?

- Sam doskonale wiem, ile Robert jest wart. Ale tak, była taka rozmowa i rzeczywiście Robert postawił granicę, jasno określił sprawę. Negocjacje z Bayernem trwały długo. Zanim osiągnęliśmy porozumienie, spotkaliśmy się kilkanaście razy. Szukaliśmy idealnych rozwiązań, które zadowoliłyby Roberta i skłoniły do złożenia podpisu pod nową umową.

Wycieczki do Madrytu rzeczywiście wynikały z negocjacji prowadzonych z Realem? A może był to tylko sposób na wywarcie presji na działaczy Bayernu?

- Real podchody pod Roberta robił już kilka razy, zainteresowanie było realne. "Lewy" gra jednak w klubie, z którego trudno odejść. Bayern ma ogromne pieniądze, tam wielkie kwoty na nikim nie robią wrażenia, bo w Monachium priorytetem jest sportowy sukces. Dziś Robert jest po prostu nie do sprzedania, i to w żadnej konfiguracji. A już tak poza wszystkim: Real ma w tym momencie dobrych napastników, jest Hiszpan Morata, jest Benzema, czyli zawodnik tej samej narodowości co Zinedine Zidane. Nie wiem, czy jest tam teraz miejsce dla innego napastnika.

Robert jest w takim razie uwięziony w Monachium do końca kontraktu?

- Nie znamy przyszłości, nie jestem hazardzistą. Nie wiemy, jaką formę Robert będzie prezentował za - powiedzmy - dwa lata, czy na przykład nie będzie miał pecha i nie złapie kontuzji. W tym momencie ma zapewniony komfort i spokój, kontrakt gwarantuje stabilizację na pięć lat. Z drugiej strony nie ma aktualnie na rynku piłkarza, który byłby w stanie zastąpić Roberta w Bayernie. Być może za rok albo dwa ktoś taki się pojawi i będzie opcja do wykonania jakiegoś ruchu. Ale teraz Bayern "Lewego" nie sprzeda za żadne pieniądze.

Czyli pytanie o konkretną kwotę, jaką trzeba by było wyłożyć za kartę Lewandowskiego, nie ma sensu?

- Nie ma. Ludzi rządzących Bayernem poznałem bardzo dobrze i wiem, że jeśli od Karla-Heinza Rummenigge i Uliego Hoenessa słyszę, że Robert nie jest na sprzedaż, to rzeczywiście tak jest. Po co więc dzwonić do klubów, proponować usługi Roberta tylko po to, żeby dowiedzieć się, ile "Lewy" kosztuje? To nie byłoby w porządku w stosunku do każdej ze stron. Zresztą, przedstawiciele wielkich klubów w Europie doskonale zdają sobie sprawę z sytuacji "Lewego".

Jakie są szansę na to, że Robert trafi do Hiszpanii po wypełnieniu kontraktu z Bayernem? Czy w takim przypadku w grę wchodziłby Real, skoro wtedy "Lewy" będzie już po trzydziestce, a Królewscy nie są znani z zatrudniania tak zaawansowanych wiekowo piłkarzy?

- W grę wchodziłby tylko Real, bo tylko Real stać na Roberta. "Lewy" ma odpowiednie oczekiwania finansowe i żaden inny hiszpański klub nie jest w stanie spełnić jego wymagań. Ale podkreślam, nie znamy przyszłości, nie wiemy, co się wydarzy. Kluczowe dla mnie jest to, że "Lewy" ma zagwarantowane znakomite zarobki w długiej perspektywie czasowej i może się skupić tylko na graniu. Wiem też, że w przyszłości chciałby jeszcze zmienić ligę. Chciałby grać w Hiszpanii i Stanach Zjednoczonych. Ale myślę, że presja Chin może być równie silna jak presja USA…

Czy Robert Lewandowski trafi w przyszłości do Realu Madryt?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×