Henryk Kasperczak znów rządzi w Afryce
Prowadzona przez Henryka Kasperczaka Tunezja doskonale spisuje się w Pucharze Narodów Afryki. Wyszła z grupy śmierci i zaledwie jeden mecz dzieli ją od strefy medalowej. "Biały Czarodziej z Polski" odzyskał dawną moc.
Zawsze jego największym pragnieniem była posada selekcjonera reprezentacji Polski. Kilka razy był blisko. Kiedyś Grzegorz Lato mu nawet posadę obiecał, ale potem nie odbierał telefonu, bo Waldemar Fornalik miał za sobą Antoniego Piechniczka. Kasperczak selekcjonerem jednak był, i to wielokrotnie. Tyle że w Afryce. Jest tu bardziej niż szanowany. Nie każdy zasługuje na pseudonim "Biały Czarodziej".
Kiedyś, w czasach świetności naszego futbolu, wielu Polaków pracowało w krajach Maghrebu. I to z sukcesami. Ale nikt nigdy nie osiągnął takiego statusu. Kasperczak po raz pierwszy pojechał do Afryki w 1994 roku. Był w tym czasie cenionym szkoleniowcem we Francji i był na najlepszej drodze na szczyt. Ale jak czasem bywa, coś gdzieś po drodze nie wypaliło.
- Kończyłem pracę w Lille i miałem kilka nowych możliwości. Najciekawsza była z Lyonu, ale były też oferty z Marsylii i z Bordeaux. Byłem na fali. Lille chciało żebym przedłużył umowę, ale ja wolałem poczekać na swoją wielką szansę. Skończyło się na tym, że nikt mnie nie zatrudnił, Lille znalazło już następcę i zostałem na lodzie. I nagle przyszła oferta - opowiadał mi kilka lat temu. To było Wybrzeże Kości Słoniowej.
ZOBACZ WIDEO Wymiana ciosów w Bilbao. Zobacz skrót meczu Athletic - Atletico Madryt [ZDJĘCIA ELEVEN]
Trudno powiedzieć czy był to błąd, ale faktem jest, że do dużej europejskiej piłki nie wrócił. Wtedy jednak nikt nie myślał, że kraj, choć urzędujący mistrz Afryki, wkrótce może stać się producentem światowej klasy piłkarzy takich jak Didier Drogba czy Yaya Toure. Wielka piłka dopiero tu się tworzyła. W Abidżanie powstawała akademia przy klubie ASEC Mimosas.
- Ci wszyscy wielcy gracze biegali w samych spodenkach i na bosaka. Stworzono ośrodek, gdzie się uczyli piłki, francuskiego i mieli co jeść. I przyszły efekty - wspominał.
On sam miał w składzie dwóch zawodowców i resztę piłkarzy z miejscowej ligi. Polak był w kraju leżącym nad brzegiem Zatoki Gwinejskiej zaledwie 3 miesiące. Ale sporo się nauczył. Na początek tego, że "lista płac" w Europie i Afryce to dwie różne rzeczy.
Gdy spojrzał na papier, który dostał z federacji, zaczął się zastanawiać. Poza magazynierem, masażystami, lekarzami, było tam 16 nazwisk osób, których w żaden sposób nie dało się przypisać do konkretnych ról.
- Tych ludzi nigdy w życiu nie widziałem na oczy. To byli szamani. Jednemu z nich któregoś razu przyśniło się, że trzeba zabić kurę. Tak więc zrobili. Martwą kurę spalili, a tym, co z niej zostało, posypano bramkę. To była dodatkowa ochrona - opowiadał. Gdy był w Mali, zawodnicy smarowali popiołem z kury nogi. Jak widać, popiół z kury ma magiczną moc.
Na drugiej stronie przeczytasz: Jak Arabom podrzucano świnię, a Kasperczak zmienił tunezyjską piłkę