Paweł Zarzeczny - kontrowersyjny mistrz

Paweł Zarzeczny był na pewno artystą pióra. Jednym z tych unikalnych publicystów, który nigdy nie męczył się z przelewaniem myśli na papier. Myśli niebanalnych. Ale też był facetem, który, mam wrażenie, obraziłby się na wysyp cukierkowych epitafiów.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
PAP / Tomasz Gzell
Zaraz po świętach Paweł Zarzeczny miał iść na badania serca. Wiedział, że nie jest dobrze. Nie doczekał, w sobotę nad ranem miał zawał. Dla środowiska dziennikarzy sportowych to wielka strata, choć pewnie wiele osób patrzących na wysyp kondolencji ma mieszane uczucia. Bo Paweł to nie był taki święty facet, o którym można po śmierci napisać tylko dobrze albo wcale. Pewnie by się nawet nie pogniewał. Tym bardziej że on sam raczej nie brał jeńców.

Z pisaniem wspomnienia o nim problem jest trochę taki, że to był George Best dziennikarstwa, a więc wiele anegdot związanych z Pawłem kończy się w pubie albo wręcz pod stołem. Sam mógłbym opowiedzieć o tym, jak przesiedzieliśmy razem w nocy w hotelu w Santander, a potem, już w Madrycie, Paweł zrobił samodzielną dogrywkę z butelką whisky i pilot nie wpuścił go do samolotu.

- Wie pan, kolega boi się latać, musiał przyjąć bombkę - prosiłem pilota.

- Bombkę? Chyba dwie butelki - odparł niewzruszony pilot.

Paweł został na kolejną noc i dzień w stolicy Hiszpanii z pracownikiem firmy, która organizowała tamten wyjazd do Ebiego Smolarka. Pracownik był wściekły, ale chyba tylko przez chwilę. Dzień później wracali jak najlepsi kumple.

No cóż, ci z nas, którzy znali Pawła choć trochę lepiej, wiedzieli, że może zejść w każdej chwili. Zresztą już kilka lat temu był blisko śmierci, ale jakoś się wywinął.

56 lat to niedużo, ktoś powie. A może bardzo dużo.

Kibice trochę starsi pamiętają go jako jednego z bardziej utalentowanych dziennikarzy sportowych lat 80. Wtedy na łamach "Piłki Nożnej" pisał świetne relacje, robił doskonałe wywiady. Był zresztą jednym z tych ostatnich łączników z tamtą epoką, najlepszą dla polskiego dziennikarstwa sportowego, tuż przed kryzysem mediów sportowych, który przyszedł kilka lat po upadku komuny.

Tamte materiały można gdzieś poczytać szczątkowo, chyba że ktoś lubi siedzieć w bibliotekach. Otwieram więc ostatni czerwcowy numer z 1985 roku.

"Z takich spotkań jak Pogoń - Legia nie powinno się pisać żadnych komentarzy. Nie można bowiem poważnie traktować tego co już z założenia jest niepoważne".

Uwielbiam ten artykuł pod tytułem "Kabaret" o meczu ostatniej kolejki. Na lata to określenie weszło do użytku dziennikarzy sportowych piszących o ustawionych spotkaniach, niedzielach cudów.

Dla młodszych Paweł był przede wszystkim kontrowersyjnym felietonistą z nieprzyjemnym incydentem na koncie, kiedy to spowodował wypadek będąc pod wpływem alkoholu. Latami mu to wypominano. Wracając z imprezy w Olsztynie potrącił motocyklistę. Sporo stracił na tym finansowo, bo redakcje nie chciały się wiązać z dziennikarzem mającym takie obciążenie w CV. W końcu trafił do "Dziennika" i wrócił do żywych.

Był trochę jak gwiazda muzyki z wyrokiem na koncie. Nie zapomniał, jak się gra. Zresztą Paweł to nie był tylko talent. Wiele jest dziś talentów, różnego rodzaju celebrytów dziennikarskich. Paweł miał bardzo solidną podbudowę. Przeczytał więcej książek niż większość studentów bibliotekoznawstwa, miał potężną wiedzę o literaturze, o świecie, miał przebogate słownictwo, w mig kojarzył fakty. A jeśli się nie zgadzały to tym gorzej dla nich.

Wielu mu to wypomina, mówi, że był jedną z tych osób wyznających zasadę: "Niech ci prawda nie przeszkadza w pisaniu".

Oczywiście, podchodził do pewnych rzeczy luźno, ale też myślę, że ci regularnie czytający doskonale o tym wiedzieli. Puszczał do nich, czy właściwie do nas, oko. Najważniejsza była anegdota, sama opowieść, żart.

Prawdę mieszał z fikcją. Gdy kiedyś napisał, że w jego garażu, w jego kilkupiętrowym domu, stoi bardzo drogi Range Rover, został zaatakowany przez stado hejterów, że jest to jego wymysł, że wszystko wyssane z palca, że ma urojenia. Śmialiśmy się z tego razem siedząc na samej górze tego trzypiętrowego domu na warszawskim Grochowie, z łazienką o powierzchni 40 metrów kwadratowych, czasem wyglądając na zewnątrz, żeby sprawdzić czy czarny sportowy nowiutki Range Rover nadal tam stoi. A że nie był jego, to już inna sprawa.

Trzeba przyznać, że Paweł uwielbiał prowokować hejterów. Kto znał go lepiej, wiedział, że celowo przybrał pozę Stańczyka, że uwielbiał podpuszczać. Zderzył się z nową rzeczywistością, gdy pod artykułami każdy mógł napisać wszystko, co mu przyszło do głowy. I może to dawało mu paliwo. Inaczej chyba nie napisałby, że Kubicy powinni zabrać prawo jazdy, czy że Małysz nie umie skakać.

Pod każdym jego tekstem na bulwarowym serwisie "weszło", dla którego pisał przez kilka lat, można było poczytać komentarze o tym, że jest świnią, prosiakiem do pieczenia itd. A on, ze stoickim spokojem, w kolejnym felietonie, pisał o 3 procentach ludzi inteligentnych, nakręcając kolejną falę.

Nie wiem, na ile miały na to wpływ wydarzenia z dzieciństwa, gdy był świadkiem tego, jak ojciec zabija siekierą matkę a potem się wiesza. Ludzie, którzy go znali, twierdzili, że to zostawiło w głowie ślad tak trwały, że wszystko, co zrobi, będzie jakoś usprawiedliwione. Pewnie nikt z nas tego nie może, na szczęście, wiedzieć.

Sam z całą pewnością do tych wspomnianych 3 procent należał. Był przeinteligentnym facetem, ze świetnym poczuciem humoru, bardzo niezależnym, nie wchodzącym w układy, czy to ze związkami sportowymi czy z klubami, co też go wyróżniało. Pawłem nie można było się posłużyć. Mówił to, co chciał, co uważał.

Legendarne było, gdy do "Przeglądu Sportowego" sprowadzono niemieckiego nadzorcę. Paweł był z nim w regularnym konflikcie. W końcu dał na okładkę gazety piłkarzy Groclinu wybierających się na meczu pucharowy z Herthą do Berlina. Mila, Rasiak, Niedzielan i Zając siedzieli w czołgu, a wielki tytuł "Na Berlin" zwiastował rychłe jego pożegnanie z gazetą. Cóż za spektakularne samobójstwo.

Zresztą nie pisał tylko o sporcie. Sporo o życiu, często w tych swoich piekielnie błyskotliwych i zarazem śmiesznych, nieco clarksonowskich wywodach, przemycał potężną dawkę wiedzy, albo świetne idee, jak choćby przykładowo powszechna nauka gry w szachy dla podniesienia poziomu społeczeństwa (co właśnie wejdzie niedługo w życie). Poza tym był po prostu fajnym facetem i myślę, że dobrym, wbrew pozorom wrażliwym człowiekiem.

A przede wszystkim był postacią tak charakterystyczną dla dziennikarstwa sportowego, że trudno będzie wyobrazić sobie ten światek bez niego.

Zobacz więcej tekstów autora

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×