Lechia Gdańsk w Warszawie. Grobowa cisza i wspólny wróg
Cisza była uderzająca. Słychać było szept, siąpił deszcz. Teren dokoła grobu ks. Jerzego Popiełuszki był monitorowany. A potem stadion w Warszawie zamarł... Wizyta kibiców Lechii Gdańsk w stolicy w maju 1985 roku wspominana jest do dziś.
Opowiada nam Zbigniew Zalewski, dziś kustosz muzeum Lechii, wtedy kibic, który brał udział w pamiętnej wyprawie. - Pojechaliśmy rano. Dla nas to było naturalne, że musieliśmy tam być. W końcu pochodziliśmy z Gdańska. Siąpił deszcz, wokół grobu na płotach było pełno flag Solidarności. W oczy mi się rzuciły warty honorowe robotników z Huty Warszawa. Pewnie byli działaczami zdelegalizowanej Solidarności. To miało dostojny wymiar. Kibice zawsze są głośni, a tam było pełne skupienie. W okolicach kościoła wszędzie było widać panów, którzy musieli być z resortu. Teren był monitorowany.
Zabójstwo i pielgrzymka
19 października ksiądz Jerzy Popiełuszko po odprawionym nabożeństwie w Bydgoszczy wracał do stolicy. Niedaleko miejscowości Górsk na drodze do Torunia kapelana i jego kierowcę uprowadzili esbecy. Związali go i okrutnie pobili. Na koniec wrzucili duchownego do Wisły. 3 listopada 1984 roku na warszawskim Żoliborzu przy parafii św. Stanisława Kostki odbył się pogrzeb zamordowanego duszpasterza. Patriotyczni kibice z Gdańska nie wyobrażali sobie, aby przy najbliższej okazji go nie odwiedzić grobu Popiełuszki, który przecież został zabity za głoszenie wolnościowych kazań.
Zbigniew Zalewski: - Było tam kilkadziesiąt osób, już dokładnie nie pamiętam. Wokół grobu było pełno flag Solidarności. My wywiesiliśmy naszą flagę Lechii.
Gdańszczanie wpisali się również do księgi pamiątkowej. Napisali: "Pamiętaj Polaku młody, bo gdy Solidarność pada, nie ma życia bez swobody!".
Legia zamarła. A potem burza braw
"Na stadion Legii szliśmy z przeświadczeniem, że tam będą same komuchy. Bo wiadomo, Legia to Centralny Wojskowy Klub Sportowy" – wspominał Duffek, cytowany przez "Tygodnik Solidarności".
Prosto spod kościoła gdańszczanie udali się na stadion przy ul. Łazienkowskiej. A tam 20 tysięcy ludzi. "Pierwszy raz widziałem milicję na koniach. ZOMO zaczęło nam ubliżać. Rozpoczął się mecz i kibice Legii zaczęli też nas wyzywać, gwizdać. My w tej garstce nie mogliśmy się przebić z żadnymi okrzykami. Po jakichś 25 minutach ten doping u nich jakby osłabł. Na boisku wiało nudą. I wtedy my żeśmy ryknęli: Solidarność - Lechia Gdańsk! Nie ma wolności bez Solidarności! Precz z komuną. I nagle stadion w Warszawie zamarł. Zapanowała zupełna cisza, a potem jeden wielki huragan braw. Szczególnie głośno klaskała słynna Żyleta. Bili nam takie brawa przez około 5 minut. Wszyscy ludzie wstali z miejsc - opowiadał w książce Duffek.
Legia była klubem komunistycznym, ale jej kibice już nie. Zbigniew Zalewski wspomina nam, że w latach 70. fani stołecznego klubu i Lechii mieli zgodę.
- Do dziś niektórzy starsi kibice mają kontakty. To nie było takie dziwne, że nas oklaskiwali. W sumie to wszyscy powinni nas oklaskiwać. Kibice w pewnych zagadnieniach wykazują niebywałą solidarność, której życzyłbym innym grupom zawodowym - mówi.
Wtedy, w tamtych czasach, wszyscy mobilizowali się na "czerwonych". A gdańszczanie nieśli w Polskę ten powiew wolności. Tam, gdzie jeździli na mecze, zawsze wznosili patriotyczne okrzyki. Wróg był wspólny. A oni zjednywali sobie sympatię po prostu zwykłych ludzi.
We wspomnianej książce opowiedziana jest taka scena. Relacjonuje Sławomir Tarasow ps. Parasol. "Kiedyś pojechaliśmy na mecz do Łodzi. Wysiedliśmy w Łodzi Kaliskiej i zaczęliśmy śpiewać Solidarność - Lechia Gdańsk. Jedna babka po siedemdziesiątce uklęknęła na tym dworcu i z radości zaczęła się modlić. Inne kobiety stały, płakały i nas pozdrawiały. Ludzie widzieli, że Solidarność jeszcze żyje."
Niemal każdy taki wyjazd kończył się oczywiście zadymą i ganianiem się z zomowcami. Tak też było w Warszawie. Lechiści oberwali pałami.
Na boisku Legia wygrała 1:0.