Andrzej Juskowiak: Figo był o mnie zazdrosny

W Portugalii miałem status gwiazdy, bo przyjeżdżałem jako król strzelców igrzysk olimpijskich. Nikt nie wiedział, że srebrny medal w Barcelonie wywalczyliśmy także dlatego, że mieliśmy fajne dresy - opowiada były napastnik reprezentacji Polski.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Andrzej Juskowiak Materiały prasowe / lechpoznan.pl / fot. Adam Ciereszko / Na zdjęciu: Andrzej Juskowiak

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Umie pan jeszcze jeździć na wrotkach?

Andrzej Juskowiak: Dawno nie próbowałem, ale często biegam na nartach, więc może dałbym jeszcze radę.

Wrotki zmieniły pana życie.

Kiedy z rodzicami przeprowadziliśmy się do Gostynia, grałem z kolegami w piłkę w pobliskim lesie. Byłem najmłodszy, więc stawiali mnie na bramce do czasu, aż w wyścigu na wrotkach wygrałem piłkę. A kto miał piłkę, ten był panem. Zacząłem wybierać składy, wybrałem sobie też pozycję. Powiedziałem, że będę grał w ataku i tak już zostało.

ZOBACZ WIDEO Tak Lewandowski zdobył gola. Zobacz skrót Bayern - Bayer [ELEVEN]

Mówi się o panu, że był forpocztą nowego pokolenia polskiej piłki na Zachodzie. Że Polak mogło znaczyć "profesjonalista" a nie "dobra impreza".

Rzeczywiście trochę przecierałem szlaki. Wyrabiałem markę. We wszystkich klubach, w których grałem, a były to przecież ligi o różnym stylu, miałem miejsce w pierwszej drużynie i strzelałem bramki. Nie były to zespoły, które broniły się przed spadkiem, ale miały znacznie większe ambicje. Nikt nie pytał o moją przydatność, bo mówiłem golami. Statystyki nie kłamią, w wielkiej piłce liczy się powtarzalność, a ja regularnie o sobie przypominałem. Nikt mi miejsca za darmo nie oddał, a łatwo nie było, bo grałem także w reprezentacji Polski.

A w czym reprezentacja miałaby przeszkadzać?

Europa w 1992 roku nie wyglądała tak jak teraz. Trafiłem do Sportingu, a Lizbona to był koniec świata, nie było dogodnych połączeń lotniczych. Musiałem kluczyć, kilka razy się przesiadać. Czasami prosto z samolotu pędziłem na zgrupowanie przed kolejnym ligowym meczem. Obcokrajowców mogło grać tylko trzech, wszyscy byli świetni i o tym, kto wyjdzie w pierwszym składzie, decydowały detale.

W Portugalii na początku lat dziewięćdziesiątych patrzyli na pana jak na kogoś z innego świata?

Nie. Po kilku miesiącach, kiedy zacząłem już rozumieć język, dowiedziałem się, że od początku byłem traktowany jak wielka gwiazda. Przychodziłem do Sportingu jako król strzelców igrzysk olimpijskich w Barcelonie i to robiło na Portugalczykach olbrzymie wrażenie. Sam Figo się śmiał, że byłem bardziej ceniony od niego i był o to zazdrosny. Figo był gwiazdą reprezentacji do lat 20, która rok wcześniej zdobyła mistrzostwo świata, i opowiadał mi, jak bardzo doskwierało mu, że darzono mnie takim szacunkiem i że moje przyjście tylko zdopingowało go do jeszcze lepszej gry. Startowałem z bardzo wysokiego pułapu.

Udało się?

Trudno było udźwignąć te oczekiwania. Ktoś, kto strzela gole na igrzyskach, powinien przecież od razu trafiać także w lidze, ale pierwszy sezon był dla mnie trudny. Zacząłem go z marszu, to był dla mnie taki eksperymentalny okres. Zdawałem sobie sprawę, że spodziewano się po mnie trochę więcej. Po igrzyskach musiałem jednak szybko przystosować się do czegoś, z czym nie miałem wcześniej do czynienia.

To znaczy?

Na trening trzeba było zakładać ochraniacze. I to takie odlewane z kevlaru, chroniące piszczel i kość strzałkową, bo w rywalizacji o miejsce w jedenastce nie brano jeńców. Trzeba było się dopasować, żeby nie zrobić krzywdy sobie ani koledze z drużyny, a jednocześnie walczyć o swoje. Dla mnie to było duże zaskoczenie, że jak ktoś przyszedł na trening bez ochraniaczy, to nikt nie dawał mu taryfy ulgowej i nikt się nad nim nie litował. Taka szkoła przetrwania przygotowująca do tego, co będzie się działo w trakcie meczu. Musiałem przestawić się na inny tryb pracy. W Polsce było inaczej, kumpel kumplowi na treningu raczej odpuszczał, nie było ostrych spięć, w Portugalii - z jednej strony była koleżeńskość, czasami nawet bliskość, wspólna kawka, a później na boisku walka na noże. Nikt się nie oszczędzał, z boku wyglądało to tak, jakbyśmy chcieli się skrzywdzić.

Grzegorz Mielcarski opowiadał, że w FC Porto było jak w wielkiej rodzinie.

Każdy klub ma swoją specyfikę. Prezydent Porto, Pinto da Costa, zwracał dużą uwagę na relacje pomiędzy zawodnikami. Był jak ojciec: dużo wymagał, ale też wiedział o każdym problemie, wiele oferował, był bardzo blisko drużyny. W innych klubach wiele zależało od tego, kto akurat zarządzał. W Sportingu musiałem nauczyć się oddzielać to, co dzieje się na boisku, od życia w szatni. Takie podejście bardzo pomogło mi w późniejszej karierze w Grecji czy Niemczech. Wiedziałem, że jeśli sam o siebie nie zadbam, nikt nie będzie się nade mną rozczulał i szybko znajdą kogoś na moje miejsce. Czysta rywalizacja - każdego dnia trzeba było pokazać, że jest się lepszym, a w trakcie meczu korzystać z tego, że ma się obok siebie tych, którzy w walce o miejsce w składzie na swojej pozycji także okazali się lepsi. Bo przecież rozliczani byliśmy z wyników. Gdyby ich nie było, szukano by innych rozwiązań.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×