El. MŚ 2018: Amerykański szok. USA po raz pierwszy od 30 lat poza mundialem

Amerykanie zrobili coś, czego nie mieli prawa zrobić - przegrali na wyjeździe z Trynidadem i Tobago 1:2. To oznacza, że nie pojadą na mundial. Po raz pierwszy od 1986 roku.

Jest to rzecz dla większości kompletnie niezrozumiała. Zaledwie 6 zawodników reprezentacji USA, powołanych na mecz z Trynidadem i Tobago, urodziło się przed mistrzostwami świata w 1986 roku. Ale tak naprawdę tylko bramkarze, Tim Howard i Nick Rimando, mają prawo pamiętać, jak wyglądał meksykański mundial, ostatni, w którym zabrakło Amerykanów.

Było to krótko po upadku ligi NASL, działającej gdzieś na styku futbolu i show-businessu. W 1990 roku Bob Gansler, zapomniany już szkoleniowiec, wprowadził zespół na pierwszy po 40 latach turniej. I od tej pory wszystko wydawało się oczywiste. Amerykanie wystąpili w 7. kolejnych mundialach, 4 razy wychodzili z grupy, raz, w 2002 roku, doszli nawet do ćwierćfinału. A jako że liga MLS jest coraz mocniejsza, przynajmniej takie sprawia wrażenie, to trudno było przypuszczać, że coś się zatnie w tym perpetuum mobile.

Pierwsze oznaki kryzysu przyszły na początku eliminacji, niemal rok temu. Wówczas Amerykanie przegrali 2 pierwsze mecze eliminacji, z Meksykiem (1:2 u siebie) i Kostaryką (0:4 na wyjeździe) i posadą zapłacił za to Juergen Klinsmann. Ale i jego następca, Bruce Arena, nie spisał się najlepiej. W 8 kolejnych meczach miał bilans 3-3-2, zaś finałem żałosnego okresu była porażka z Trynidadem i Tobago, najsłabszym zespołem eliminacji. I, co ważne, była to porażka zasłużona.

Zabawne, że od początku Amerykanie wyszli na boisko, jakby mieli już awans zapewniony, zaś rywale, jakby ta wygrana jeszcze im coś dawała. Było to takie nieamerykańskie. Najpierw samobój Omara Gonzaleza a potem fantastyczne uderzenie z dystansu Alvina Jonesa sprawiły, że gospodarze prowadzili do przerwy 2:0. Zaraz po zmianie stron bramkę kontaktową zdobył Christian Pulisić, ale na nic więcej Amerykanów stać nie było.

ZOBACZ WIDEO Michał Kołodziejczyk: Robertowi Lewandowskiemu powinno postawić się pomnik przed PGE Narodowym

Sceneria tej klęski była również wyjątkowa. Stadionik im. Ato Boldona, słynnego sprintera, położony jakieś 35 kilometrów od stolicy. Kilka tysięcy ludzi. To raczej nie kojarzy się z męczeńską, heroiczną śmiercią. Niesprawiedliwością dziejową.

- Nigdy nie spodziewałem się, że tego doczekam. To najgorszy dzień w mojej karierze, mieliśmy tu świętować. Nie wiem co powiedzieć... - tyle wydusił z siebie Omar Gonzalez, autor bramki samobójczej.

Sunil Gulati, szef amerykańskiej federacji, przyznał, że jest to da niego szok.

Tak się bowiem złożyło, że spełniły się wszystkie warunki przeciwko Amerykanom. Panama pokonała Kostarykę, zaś Honduras sensacyjnie wygrał 3:2 z Meksykiem, choć przegrywał już 1:2. Decydującą bramkę, na 3:2, strzelił znany nam z Wisły Kraków, Romell Quioto. To bramka, która pozbawiła złudzeń USA.

Amerykanie przekonali się, że nie można awansować na mundial, grając jednym zawodnikiem z przodu - Pulisiciem. Piłkarz, który ma się stać tym, kim nigdy nie stał się Freddy Adu, a więc motorem napędowym soccera, robił wiele, ale piłka to gra zespołowa. Można tu zacytować korespondenta "Sports Illustrated": "Napastnicy, Jozy Altidore i Bobby Wood, nie istnieli. Skrzydłowi, Darlington Nagbe i Paul Arriola, byli niewidzialni".

Ta klęska powinna dać Amerykanom do myślenia. Jak pisze "SI": "Nie okaleczy ona sportu w Ameryce, ale na pewno będzie poważnym krokiem w tył dla dyscypliny, która tak długo się podnosiła".

Rzut oka na strony najważniejszych amerykańskich gazet, NY Timesa i Washington Post, pokazuje, że z punktu widzenia USA, wydarzyła się rzecz istotna, ale nie aż tak bardzo. Bardziej dramat dyscypliny niż kraju.

Trynidad i Tobago - USA 2:1

1:0 Omar Gonzalez 17' (samobójcza)
2:0 Alvin Jones 37'
2:1 Pulisić 47'

Źródło artykułu: