Michał Czechowicz
Zbigniew Mucha
Bo tak czasami działa wywiad, mocno oraz bezwzględnie, i wcale nie ten wojskowy, ale zwyczajny - prasowy bądź telewizyjny. Bywa niczym detonator bomby niosącej zniszczenie. A gdy słowa mają swoją wagę, pod ich ciężarem uginają się ludzie oraz instytucje. I właśnie wywiady, które miały swoje konsekwencje, które uruchamiały lawiny, są najbardziej interesujące, w przeciwieństwie do tych ociekających krwią i żerujących na ludzkich nieszczęściach oraz (auto)biografii, pisanych najczęściej wówczas, gdy szczerość nic nie kosztuje, za to bywa opłacalna.
Kto płaci za grzechy?
- Bycie selekcjonerem to dla Anglika gorsza robota niż bycie premierem. Może przesadziłem, bo w jednym momencie to premier ma gorzej, gdy musi zadecydować o rozpoczęciu wojny i narażać życie ludzi - swoimi przemyśleniami niedawno podzielił się Glenn Hoddle, były selekcjoner kadry Albionu. A wie, co mówi, bo… nie zawsze wiedział.
Był bardzo dobrym pomocnikiem, kariera szkoleniowa również układała się książkowo. Zaczął w malutkim Swindon Town i wprowadził go do Premier League, więc już w 1993 roku zaczęto mówić o Hoddle’u-trenerze, a zapomniano szybko o piłkarzu, mimo że de facto długo pełnił funkcję grającego menedżera. Trzy kolejne sezony w Chelsea Londyn ugruntowały pozycję jednego z najbardziej wartościowych i obiecujących szkoleniowców w Wielkiej Brytanii. Wybór na selekcjonera w 1996 roku przypadł kibicom do gustu. Tym bardziej że w kwalifikacjach MŚ ’98 angielska reprezentacja spisywała się dobrze, a i na mundialu we Francji wypadła obiecująco.
Hoddle nie stronił co prawda od kontrowersyjnych decyzji - pozbył się Paula Gascoigne’a, a przy ustalaniu składu radził się ponoć wróżki - dopóki jednak nie przesadzał, wolno mu było więcej niż innym.
Do czasu. W styczniu 1999 roku, czując się dość pewnie na posadzie, już nie bajdurzył o wróżkach, ale poszedł krok dalej. W wywiadzie dla opiniotwórczego dziennika "The Times" dał się wciągnąć w dywagacje nie do końca związane z futbolem. - Osoby upośledzone pod względem umysłowym i fizycznym płacą za grzechy popełnione w poprzednim życiu. Ja i ty mamy dwie zdrowe ręce, nogi, umysł, ale są i tacy, których to nie dotyczy. Jaki siewca, takie plony... - wypalił.
Oburzeni ludzie zażądali dymisji człowieka, który wykonuje ponoć cięższą pracę niż premier. Potępili go szef rządu Tony Blair i minister sportu Tony Banks, o organizacjach zajmujących się osobami z niepełnosprawnością nie wspominając. Hoddle tłumaczył się, że dziennikarz tendencyjnie zinterpretował jego słowa i zagroził procesem, którym akurat "The Times" nie bardzo się przejął. Football Association przeprowadziła własne śledztwo. Obiecała ocalić głowę trenera, jeśli ten publicznie przeprosi za swoje słowa i zerwie wszelkie kontakty z uzdrowicielką Eileen Drewery - wspomnianą wróżką, byłą barmanką, która od lat miała wpływ na życie Glenna, uczestnicząc nawet jako konsultantka w przedmundialowym zgrupowaniu kadry.
Trener odmówił, a komisja techniczna FA, nie bacząc na to, że zbliżały się mecze eliminacyjne Euro 2000, pozbawiła go posady i powołała na stanowisko Kevina Keegana. Hoddle przeprosił dopiero, gdy zupa się wylała. Jaki siewca, taki plon...
Wywiad ów wstrząsnął piłkarską Anglią, zachwiał w posadach i zrujnował urząd selekcjonera. Gafy zdarzały się jednak również innym, choćby Royowi Hodgsonowi. To akurat nie była jednak wypowiedź publiczna, natomiast została wyniesiona z szatni do prasy, a "The Sun" nie miał skrupułów, by Hodgsona przedstawić jako rasistę. W przerwie meczu z Polską angielski selekcjoner próbował pobudzić swoich graczy, opowiadając im dowcip o małpie i astronaucie. Małpą u niego miał być Andros Townsend, człowiekiem zaś Chris Smalling. - Karm małpę, to jedyne, czego od ciebie wymagam – wyłuszczył całe zagadnienie swojemu obrońcy poczciwy Roy. Na nic zdały się tłumaczenia oraz fakt, że reprezentacja spod znaku Trzech Lwów awansowała do mistrzostw świata. Pod domem trenera obozowisko rozbiły ekipy telewizyjne i hordy paparazzich, z jednym zadaniem – pokazać światu, jak żyje rasista.
Gość, co w język się nie gryzie
Boiskowa maska Roya Keane'a była kalką życiowej postawy; zero odpuszczania, liczy się charakter, a środkiem do osiągnięcia celu bywa nieustępliwość. W 2002 roku miał 31 lat i wrócił na wysoki poziom po ciężkiej kontuzji. W eliminacjach mundialu w Korei Południowej i Japonii w 2002 roku był kluczowym piłkarzem, przeciwko Portugalii potrafił wyłączyć z gry Luisa Figo, zabierając sławę najdroższemu wówczas piłkarzowi świata. W relacjach z selekcjonerem Mickiem McCarthym długo nic nie szwankowało. Szkoleniowiec chwalił zaangażowanie i agresję zawodnika, ten mniej lub bardziej wymownie milczał. Irlandczycy musieli jednak przeczuwać, że w szatni tykała bomba zegarowa.
Została zdetonowana na wyspie Saipan, gdzie zespół odbywał ostatnią część przygotowań do mundialu. Załamany poziomem organizacji wyjazdu – prawie 20-godzinny lot, kiepski hotel, słabe boisko treningowe, kłótnia z trenerem bramkarzy – Keane podjął decyzję o wyjeździe. Kiedy podzielił się nią ze światem, rękę na zgodę wyciągnął McCarthy. Roy niby dał się udobruchać, ale następnego dnia rozmową z Tomem Humphriesem rzucił kamyk, który ruszył lawinę. W wywiadzie na łamach "Irish Times" rozliczył się przede wszystkim z irlandzką federacją, akurat słów o selekcjonerze nie padło tam dużo:
- O tym, że wracasz do domu, zdecydowałeś, kiedy skończyłeś trening i musiałeś sam zorganizować sobie autobus do hotelu?
- Tak, miałem dosyć. Naprawdę nie proszę o dużo, każdy chce pracować w jak najlepszych warunkach. Jeśli to przestępstwo, to tak, k…, jestem winny. Ludzie różnie na to reagują: jedni idą prosto do pokojów i potem wsiadają na mnie, mówiąc, że coś może być załatwione lepiej. Nie jestem primadonną. Niektórych rzeczy po prostu nie można zaakceptować.
W wyspiarskim futbolu termin "Saipan" nierozłącznie kojarzy się z tą rozmową i jej następstwami. Po publikacji McCarthy postanowił rozliczyć się z Keane’em przed całą szatnią. Źle postanowił. Skończyło się na 10-minutowym monologu piłkarza, który Shay Given opisał po latach jako jeden z największych szoków w karierze, a mówimy przecież o bramkarzu ze stażem ponad 450 meczów w Premier League.
Najmocniejszy punkt tyrady przeciwko selekcjonerowi będzie miał więcej wykropkowań niż treści, ale spróbujmy: "Mick, jesteś kłamcą... i p… palantem. Nie szanowałem cię jako piłkarza, nie szanuję jako menedżera i nie szanuję jako człowieka. Jesteś p… palantem i możesz sobie wsadzić swój mundial. Jedynym powodem, dla którego mamy ze sobą do czynienia, jest ten, że jakimś cudem zostałeś selekcjonerem reprezentacji mojego kraju".
Oficjalnie żaden z kolegów nie wstawił się za zawodnikiem. Później na konferencji prasowej poparli go Niall Quinn i Steve Staunton. Keane opuścił zgrupowanie, tracąc mundial. Ponieważ minął już czas zgłoszeń do FIFA, Irlandia przystąpiła do mistrzostw z 22-osobowym składem. Niespodziewanie dotarła do 1/8 finału, przegrywając dopiero w rzutach karnych z Hiszpanią. Teoria o zbudowaniu morale zespołu dzięki postawie byłego już kapitana zyskała niespodziewanie wielu fanów.
O czym marzy Kev?
W czasach wypowiedzi piłkarzy wygładzanych przez PR-owych speców takich prawdziwków jak Keane jest mało albo szybko mają przeciwko sobie cały skomercjalizowany świat piłki nożnej. Koniec kariery Irlandczyka w Manchesterze United pokazuje, że był człowiekiem starszej daty, trochę jakby z innej planety. W październiku 2005 roku Czerwone Diabły przegrały na wyjeździe 1:4 z Middlesbrough, doznając najwyższej porażki od 19 miesięcy. RK po meczu stanął przed kamerą klubowej telewizji, wyrzucając z siebie litanię krytyki pod adresem Rio Ferdinanda, Darrena Fletchera, Alana Smitha, Johna O’Shea i Kierana Richardsona.
Do wiadomości publicznej przedostały się fragmenty wywiadu: "Tylko dlatego, że zarabiasz 120 tysięcy funtów tygodniowo i zagrałeś dobrze 20 minut z Tottenhamem, myślisz, że jesteś gwiazdą" – to o Ferdinandzie, który po latach przyznał, że nie był zszokowany tymi słowami, bo w kontaktach twarzą w twarz Keane bywał wobec niego zdecydowanie bardziej dosadny... Nagranie przed emisją trafiło do Aleksa Fergusona i dyrektora wykonawczego klubu Davida Gilla, a po ich decyzji na półkę z zakazem pokazywania światu. 18 listopada Irlandczyka nie było już w klubie. Długa lista zasług nie pozwoliła pozbyć się niesmaku, który pozostał po wybryku.
Ferguson w sezonie 1995-96 walczył o swoje trzecie mistrzostwo Premier League, rywalizując w zaciętym wyścigu z Newcastle United. Team z St James’ Park jeszcze przed przyjściem Alana Shearera był mocnym zespołem z Shaką Hislopem, Lesem Ferdinandem, Davidem Battym, Davidem Ginolą czy Kolumbijczykiem Faustino Asprillą w składzie. Dla kibiców angielskiej ekstraklasy pamiętających tamte czasy to ważne nazwiska, a równie ważna była osoba szkoleniowca Kevina Keegana. Jeden z najlepszych piłkarzy świata lat 70. do zawodu wystartował w swoim byłym klubie, wprowadzając go do Premier League. We wspomnianym sezonie na pozycję lidera awansował we wrześniu, utrzymując się na szczycie aż do połowy marca. Koło świąt Bożego Narodzenia Sroki wyprzedzały Czerwone Diabły aż o 10 punktów. Kiedy pod koniec sezonu forma United, które wróciło na szczyt, znowu zaczęła spadać, padły słynne słowa Fergusona o tym, że zespoły takie jak Nottingham Forest nie starają się tak mocno w meczach z Newcastle jak z jego drużyną. W Keeganie zawrzało. W łączeniu ze studiem telewizji "Sky" po zwycięstwie nad Leeds dwa spotkania przed metą powiedział:
- Kiedy robisz piłkarzom takie rzeczy, mówisz w ten sposób o Leeds czy Nottingham, kiedy robisz takie rzeczy takim ludziom jak Stuart Pearce (piłkarz Nottingham Forest - przyp. red.)... Byłem cicho, ale muszę coś powiedzieć: kiedy to powiedział, moja ocena jego osoby zdecydowanie spadła. (…) Jeśli mam być szczery, marzę o tym, żeby ich pokonać. Marzę.
Właśnie rzeczone "marzę" (tak może być tłumaczone z angielskiego w tym kontekście "Love it") stało się symbolem pasjonującego wyścigu o mistrzostwo. Wyścigu przegranego w ostatnich dwóch meczach, kiedy Newcastle dwukrotnie zremisowało (w tym z Nottingham!), United dwukrotnie wygrali, wyprzedzając wicemistrza o cztery punkty, mając w zapasie lepszy bilans bezpośrednich spotkań. Sroki zostały z drugim miejscem i przydomkiem The Entertainers, czyli artyści. Satysfakcję, chociaż połowicznie, Keegan odzyskał dopiero w kolejnym sezonie, gdy pokonał u siebie 5:0 United. Niedługo potem odszedł z klubu.
Nie byłem zbyt delikatny
To miał być zwykły styczniowy dzień 2014 roku. Ale nie był. Najpierw kibiców zelektryzowała wiadomość, że mundial w Katarze może być przełożony, lecz właściwe uderzenie nastąpiło wraz z ukazaniem się "Die Zeit". W tygodniku to nie Katar był głównym tematem, ale spowiedź byłego, i niedawnego, reprezentanta kraju, Thomasa Hitzlspergera.
- Jestem gejem, nigdy się tego nie wstydziłem. To był długi proces uświadamiania sobie, kim jestem - powiedział wicemistrz Europy i brązowy medalista mistrzostw świata, który jeszcze cztery miesiące wcześniej grał w piłkę. Hitzlsperger u szczytu sławy był w 2007 roku, akurat został mistrzem Bundesligi ze Stuttgartem, a kibice zachwycali się jego potężnym uderzeniem. Był związany z kobietą, ale miesiąc przed ślubem porzucił wieloletnią narzeczoną. Zrozumiał, że jest inny i nie chce być taki sam jak większość. Piłkarska szatnia to jednak specyficzne miejsce. Tam nikt nie mógł wiedzieć, prawdopodobnie drużyna nie zaakceptowałaby w swoich szeregach geja. Thomas więc milczał, a bunt narastał. Z trudem znosił szatniane i knajpiarskie dowcipy. Przyznanie się do odmienności sporo go kosztowało.
- Ale ostatecznie byłem zaskoczony i szczęśliwy, że wszystkie reakcje były tak pozytywne - opowiadał, wychodząc z szafy. - Tam, skąd pochodzę, w wiejskiej Bawarii, homoseksualizm jest uważany za nienormalny. Wiedziałem, że będą też negatywne reakcje, również wobec mojej rodziny. Ale im to nie przeszkadza. Dostałem od nich wiele wsparcia… Najważniejsze dla mnie jest to, że bycie homoseksualistą i profesjonalnym piłkarzem to nie jest coś, co się wyklucza. To jest normalne. Szukanie przeciwieństwa w męskiej grze i byciu homoseksualistą to nonsens. Wątpię, żeby ktokolwiek, oglądając kiedyś mój mecz, pomyślał, że coś ze mną jest nie tak, że jestem zbyt delikatny albo coś podobnego… Swoim wyznaniem chcę rozpocząć debatę na temat homoseksualizmu w zawodowym sporcie.
Nie był to pierwszy coming out w historii futbolu, ale nigdy wcześniej nie dotyczył piłkarza takiego formatu, 52-krotnego reprezentanta Niemiec. Thomas nie spotkał się z ostracyzmem. Przeciwnie, wspierali i gratulowali mu odwagi koledzy z reprezentacji (Lukas Podolski), trenerzy (Joachim Loew i Juergen Klinsmann), politycy (Angela Merkel) oraz byłe gwiazdy (Gary Lineker). - To był pierwszy krok w zwalczaniu homofobii – skomentował wyznanie Hitzlspergera jego były kolega z boiska Christoph Metzelder.
Wszyscy martwią się o FCB
- 40 milionów w międzynarodowym futbolu to suma raczej przeciętna niż na najwyższym poziomie - zawyrokował Robert Lewandowski. Dziennikarze "Der Spiegel" przyjechali specjalnie do Warszawy, by porozmawiać z nim na zgrupowaniu reprezentacji Polski. Kapitan Biało-Czerwonych dość delikatnie, ale odczuwalnie skrytykował politykę transferową Bayernu Monachium. Padły też znamienne słowa o braku pomocy ze strony kolegów w wyścigu po snajperską armatę. Z jego słów przebijała jednak troska o zespół i klub, o to, w jaki sposób i czy w ogóle prowadząc oszczędną politykę personalną, da się rywalizować z Realem Madryt albo PSG.
ZOBACZ WIDEO Niesamowicie krytykowano Lewandowskiego. "Ludzie nie zdawali sobie sprawy"
Akurat Lewandowski nie był prekursorem, jeśli chodzi o próbę publicznej dysputy nad sensownością polityki kadrowej Bayernu, i wcale nie najgłośniejszym. W 2009 roku pozostający w randzie wicekapitana FCB Philipp Lahm wybrał łamy "Sueddeutsche Zeitung", by zwrócić uwagę na problem trapiący najlepszy klub niemiecki. Na brak systemu, filozofii, na grzech zaniechania, gdy trzeba nieustannie wzmacniać zespół tak, jak robią to najlepsi w Europie. Słowa Lahma były zdecydowanie ostrzejsze od tych, na które zdobył się Lewandowski. Oto garść cytatów z "SZ" (przytoczonych za sport.pl):
- Porównajmy Bayern z drużynami Ligi Mistrzów. U nich siedem, osiem pozycji jest obsadzonych w sposób przemyślany i znakomicie. Tego u nas nie ma. Nie widzę takich ośmiu piłkarzy i to nie jest wina piłkarzy, tylko tego, że przez ostatnie lata nie było filozofii budowania drużyny. Jeśli chcemy się mierzyć z Barceloną, Chelsea, Manchesterem United, to musimy mieć jako Bayern jakąś filozofię gry. Tacy jak Manchester czy Barcelona mają jakiś system i do niego dobierają piłkarzy. Tak się tworzy drużynę…. A my na przykład sprowadziliśmy Arjena Robbena, bo jest bardzo dobrym piłkarzem, reprezentantem kraju. A nie dlatego, że powiedzieliśmy: będziemy teraz grać 4-3-3 i to jest ustawienie dla Robbena.
- Kupujemy np. Anatolija Tymoszczuka, czyli piłkarza, który może grać jako druga szóstka. Ale nagle po transferze Robbena zaczynamy znów grać jedną szóstką. Mamy naprawdę dobrych napastników, ale przy 4-3-3 zawsze jeden albo dwóch siedzi na ławce….
- Kiedy kupujesz Mario Gomeza, to musisz sobie powiedzieć: OK, to gramy dwoma napastnikami. I tak graliśmy podczas przygotowań do sezonu, 4-4-2. A potem nagle przychodzi Robben, który jest świetnym piłkarzem, i najchętniej gra w 4-3-3…
Lahm ukarany został grzywną w wysokości 50 tysięcy euro, najwyższą w historii klubu, ale do dziś utrzymuje, że nie żałuje tych słów. Paradoksalnie – nie żałuje zapewne i Bayern. Kiedy już wygłoszone zostały okolicznościowe zarzuty o braku lojalności i wylano złość na menedżera piłkarza, przyszło otrzeźwienie. To był punkt zwrotny w polityce wielkiego klubu. Jesienią 2009 roku Bayern Louisa van Gaala przeżywał kryzys, cały klub tkwił w ciemności; od ośmiu lat nie potrafił dostać się do najlepszej czwórki Ligi Mistrzów. Gdy minęło osiem lat od wypowiedzi Lahma, w tej czwórce był już sześciokrotnie, trzy razy grał w finale, raz zwyciężył. A Lahm nie dość, że został kapitanem drużyny, to również klubową legendą. Także dlatego, że mądrze mówił.
[nextpage]
Stracił posadę, zanim ją dostał
Christoph Daum był bardzo przeciętnym piłkarzem, ale do zawodu trenera wniósł świeżość, postawił na zdobycze nauki, zwłaszcza psychologii. Owszem, miał dziwne metody, zmuszał zawodników do biegania po rozbitym szkle, ale też odnosił sukcesy w Bundeslidze (mistrzostwo ze Stuttgartem) i w Turcji (z Besiktasem). Jego notowania wciąż rosły, a dobra robota, jaką wykonywał w Leverkusen, sprawiła, że pozostawał jedynym i murowanym kandydatem do stanowiska selekcjonera reprezentacji Niemiec. Miał objąć je po wypełnieniu kontraktu z Bayerem, czyli w czerwcu 2001 roku, i zastąpić tymczasowego szefa kadry – Rudiego Voellera. Daum miał w zasadzie jeden tylko problem, który nazywał się Uli Hoeness. Z menedżerem Bayernu nie znosili się od połowy lat 90., kiedy publicznie pożarli się w telewizji. Od tej pory była kosa.
2 października 2000 roku w jednej z monachijskich popołudniówek, "Abendzeitung", ukazała się rozmowa z Hoenessem, który zwrócił uwagę, że całe otoczenie Dauma nie budzi zaufania. – Na domiar złego pojawiają się informacje o "zakatarzonym trenerze", którym nikt nie zaprzecza. Czy taki człowiek powinien zostać trenerem kadry Niemiec? – pytał retorycznie Hoeness. Każdy chyba należycie odczytał, co znaczy "zakatarzony", a w dodatku padły też słowa o orgiach z prostytutkami, podczas których Daum miał ponoć występować na galowo, bo w mundurze.
Daum natychmiast zagroził procesem, nazywając słowa oszczerstwem. Hoeness zaś zaprzeczył, że bezpośrednio oskarżał Dauma i winę zrzucił na dziennikarza. Gazeta na swoich łamach przeprosiła obu panów za zamieszanie. DFB zamierzał zorganizować konferencję pokojową, a Daum - by zachować twarz - postanowił oddać włosy do analizy w kolońskim laboratorium. 17 października zażądał również od DFB podpisania kontraktu, który zacząłby obowiązywać od 1 czerwca 2001 roku. Trzy dni później otrzymał wyniki badań laboratoryjnych, świadczące o tym, że zażywał kokainę. Tego samego dnia poprosił o rozwiązanie umowy z Bayerem. O reprezentacji nikt już nie wspominał. Kontrakt, który miał być podpisany 21 października i który gwarantował przyszłemu - i jak się okazało niedoszłemu - selekcjonerowi 5 milionów marek rocznie, nie ujrzał światła dziennego. Daum wyjechał za ocean.
Plotki o kontaktach trenera z koką krążyły po Niemczech wiele lat wcześniej (taki zarzut pojawił sie z ust niezbyt cenionego reżysera Bernda Thraenhardta), natomiast fakt, że w końcu publicznie zdecydował się zabrać głos w tej sprawie Hoeness, też ma swoje wytłumaczenie. Otóż nie brak opinii, że była to uknuta intryga ze strony najwyższych czynników Bayernu, mająca na celu skompromitowanie Dauma - to raz, oraz Gerharda Mayera-Vorfeldera, przewodniczącego DFB i sympatyka klubu z Leverkusen. Kiedy w końcu upokorzony trener wrócił ze Stanów Zjednoczonych, zorganizował w Kolonii konferencję prasową i przyznał się do zażywania kokainy. - Robiłem to okazjonalnie w domu - powiedział. Wrócił też do zawodu trenera, a po kilkunastu latach został nawet selekcjonerem, ale tylko w Rumunii…
Prezent klasy lux
W lipcu 2010 roku Franck Ribery i Karim Benzema składali zeznania przed francuskimi śledczymi, w siedzibie Brygady ds. Zwalczania Stręczycielstwa. Obaj byli podejrzani o korzystanie z usług nieletniej prostytutki. Obaj stali się niechlubnymi bohaterami afery, którą żyła Francja i pół Europy. A zaczęło się od wywiadu, którego Zahia Dehar udzieliła w kwietniu francuskiemu tygodnikowi "Paris Match". Rok wcześniej, jeszcze jako nieletnia dziewczyna, przyleciała na urodziny Ribery’ego wraz z mężczyzną, u którego skrzydłowy reprezentacji Francji miał zamówić usługi prostytutki.
- Zarezerwował wtedy hotel deLuxe w Monachium. Kochaliśmy się, zapłacił mi – opowiadała kobieta. - Ribery nie znał mojego wieku. Nie powiedziałam mu.
- Widziała go pani potem?
- Tak, dwa razy. Ostatni raz pod koniec grudnia 2009, w Paryżu. Miałam problem, żeby mi zapłacił, ale w końcu to zrobił.
- Był dla pani miły?
- Dałam mu to, czego chciał. Nie był szczególnie uprzejmy ani dobrze wychowany, ani nawet sympatyczny. Przyszłam wykonać swoją pracę. Czy był gwiazdą piłki nożnej, czy nie, mam to gdzieś, to klient jak każdy inny.
Piłkarzom groziły kary więzienia i potężne grzywny finansowe. Ostatecznie zostali uniewinnieni, nie udowodniono im, że wiedzieli o niepełnoletniości dziewczyny. Natomiast nie do udowodnienia jest, czy cała afera nie miała wpływu na karierę Ribery’ego, w każdym razie mówiło się o tym, że z chęci transferu skrzydłowego wycofał się Real Madryt.
Zdenek i wyjście z apteki
Na pytanie o trzy najważniejsze gwiazdy Serie A odpowiadał: "Totti, Totti, Totti", kibice Interu nazwali go ikoną czystego futbolu, Alessandro Nestę zrobił kapitanem Lazio Rzym w wieku 21 lat. Trener legenda Zdenek Zeman. Kibice chcieliby, żeby ich ulubione zespoły grały zgodnie z filozofią Czecha odzwierciedloną w taktyce 1-2-3-5, ale również każdy z nich ma na tyle oleju w głowie, żeby wiedzieć, że to kładzenie głowy pod topór katowi. W wielu momentach kariery mieszkający od lat we Włoszech Czech funkcjonował jak fantasta, ekscentryk i dziwak.
Kiedy w sierpniu 1998 roku udzielił wywiadu redaktorowi Gianniemu Perrellemu z tygodnika "L’Espresso", wstrząsnął włoskim futbolem, łącząc ukochaną dyscyplinę z gigantyczną aferą dopingową w środowisku kolarskim, zakończoną dyskwalifikacją zawodników grupy Festina. Najważniejsze cytaty: "Jestem pewien, że wielu piłkarzy, w tym nawet w mojej Romie, miałoby problem w momencie odstawienia pewnych substancji"; "Dziś piłka nożna staje się coraz mocniej przemysłem, a coraz mniej chodzi w niej o grę i ideę sportu. Futbol musi wyjść z apteki"; na pytanie, czy ma na myśli piłkarzy Juventusu Turyn, odpowiedział: "Moje zdziwienie zaczyna się na Gianluce Viallim, a kończy na Alessandro Del Piero".
Wywiad wywołał burzę szalejącą w calcio przez osiem lat. Prawnicy Starej Damy wytoczyli działa, oskarżając o zniesławienie. Ich pech polegał na tym, że sprawą zainteresował się prokurator Raffaele Guariniello, a z biegiem czasu krajowy związek olimpijski, odzierając dominatora włoskiej piłki lat 90. i jedną z mocniejszych drużyn Europy tego okresu z nimbu wielkości. W wyniku śledztwa udowodniono, że piłkarze Juve zażywali 281 różnych substancji: od antydepresantów po środki wspomagające pracę serca. Na sali rozpraw zeznawali Del Piero, Zinedine Zidane, Vialli, Antonio Conte. Głównym winnym został klubowy lekarz Riccardo Agricola, który w apelacji został uratowany od dwuletniej dyskwalifikacji. Sprawa jeszcze przez lata miała swoje echa. Zeman twierdził, że pierwszy werdykt był sprawiedliwy...
W listopadzie 2004 roku doszło do słynnej wymiany zdań między Czechem a trenerem ówczesnego Juve Marcello Lippim na antenie Rai 2. Obaj panowie nie spotkali się, ich rozmowę zaaranżowano przez łączenia do studia. Lippi zarzucił, że w Lazio, gdzie pracował Zeman, również wzmacniano piłkarzy. - Zgadza się, tylko że przez miesiąc i w dawce 3 gramów dziennie, a nie 20 jak w Juventusie - bronił się Zeman.
Jeden wypadł z szalupy
W 1984 roku reprezentacja Polski grała towarzysko z Włochami. Przegrała, a w Pescarze Dariusz Wdowczyk otrzymał czerwoną kartkę. Jego imiennik i klubowy kolega z Legii - Dariusz Kubicki - zawalił bramkę. Od tej pory sporo stracili w oczach selekcjonera Antoniego Piechniczka. Ich pozycja w kadrze sposobiącej się do finałów mistrzostw świata Mexico ’86 słabła. W marcu 1986 roku w "Sportowcu" ukazał się wywiad Jarosława Kołakowskiego z dwójką bocznych obrońców Legii i reprezentacji, pt. "Dwaj w szalupie". Padły słowa o uprzedzeniu trenera, o niesłusznej opinii, że skoro są nieźli w ofensywie, to muszą szwankować w defensywie. Padł również zarzut pod adresem selekcjonera, że nie wszystkich traktuje w kadrze równo.
- Do różnych ludzi przykłada się różną miarę. Wyczuwamy, że piłkarze ze Śląska są trochę inaczej traktowani - mówił Kubicki. Wdowczyk, który nie pojechał z kadrą na zimowe tournee, tak to sobie tłumaczył:
- To było chyba po drugim sparingu. Wtedy trener zaczął mi robić uwagi o zaangażowaniu, pyta, po co ja tu przyjechałem, jeśli mi się nie chce pracować. I to wszystko w momencie, kiedy inni odpuszczali sobie do woli. Nie wiem, czy to były urojone kontuzje, czy nie, ale ani nie trenowali, ani nie chodzili w góry. Gdybym to ja tak robił, nie wiem, co by było. (…) Skrytykował mnie w czasie sparingu. Jak już mówiłem, chodziło o zaangażowanie w grę. Że gram za mało… ofensywnie. Że na prawo mam zawodnika, a ja zagrywam w lewo. Ja nie uważam, że gdybym zagrał w prawo, to byłoby lepiej... (…)
- Jest więc różnica w traktowaniu?
- Owszem.
Znów Kubicki: - Prosty przykład. Gdy schodzę na dół na śniadanie, mówię: dzień dobry, panie trenerze. Cisza, albo… dobry, półgębkiem. Zaraz schodzi Rysiek Komornicki, mówi: dzień dobry, a tu od razu: cześć, Rysiu! Jak się spało? Jak waga? Jak to, jak tamto? (…)
Wdowczyk: - Zaśmiejesz się albo zażartujesz, to od razu patrzą po sobie. Co mu odpaliło? Za pewnie się czuje czy sodowa? Są ludzie, którzy wcale nie chcą żartować, nie czują w ogóle takiej potrzeby...
Kubicki: - Z tego, co ja pamiętam, to w kadrze każdy jakby się bał powiedzieć, co myśli, nie jest sobą, chowa głowę w piasek.
Wdowczyk: - Tak. Przecież nam się tam robi zbiórki harcerskie. Baczność, spocznij. Jak ty stoisz? Wyrównaj do linii!
- Takie traktowanie powinno raczej zespół integrować...
Wdowczyk: - Nie ma czegoś takiego, żeby warszawiak poszedł ze Ślązakiem czy na odwrót. Raczej jeden drugiego jeszcze przytopi, niż mu w czymś pomoże. (…)
- Mamy nadzieję, że ta szczerość wam nie zaszkodzi...
Tak kończył się wywiad. Szczerość jednak zaszkodziła, choć połowicznie. Kubicki bowiem ostatecznie znalazł się w kadrze na Meksyk, Wdowczyk został skreślony.
Smutny klaun udaje Bońka
"Sportowiec" - ilustrowany tygodnik, a później miesięcznik, który ukazywał się przez blisko pół wieku, dla wielu pokoleń czytelników był pismem kultowym. Podobnie jak kultowy stał się wywiad opublikowany na jego łamach z Dariuszem Dziekanowskim napastnikiem Widzewa, który trafił do Łodzi z Gwardii Warszawa za niebotyczne 21 milionów złotych. Wywiad ukazał się 24 grudnia 1984 roku. To tylko kilka wyimków:
- W Łodzi cierpią na kompleks stolicy. Pogodziłem się już z tym, że nie zapomną mi tej kwoty do końca moich piłkarskich dni.
- Każde moje złe zagranie jest widoczne i napiętnowane. Inni mogą być niezauważalni (…) Są tacy, którzy za wygrane mecze kwitują więcej banknotów, a strzelania goli wymaga się ode mnie. A może na listę strzelców wpisałby się Romke lub Kamiński? Klasa wielkich drużyn polega na tym, że każdego stać na ustalenie wyniku meczu. Obok mnie gra jeszcze dziewięciu zawodników w polu, którzy uważają się za gwiazdy Widzewa tylko dlatego, że kiedyś byli giermkami Bońka. Widzew bez Smolarka nie różni się od Radomiaka.
- W klubie żyją starym Widzewem. A z tamtego zespołu pozostał jedynie Smolarek i wspomnienia. Odeszli ludzie z charakterem. Tłokiński, Boniek, Surlit i inni. Pozostali tacy, którzy przy indywidualnościach byli statystami. Na ich barki zrzucono ciężar utrzymania reputacji. Bardzo chcieli się z tego wywiązać, ale same chęci nie wystarczają. Nieudolne naśladownictwo jest komiczne. Jeśli ktoś wkłada koszulkę z numerem dziewięć, udaje ruchy Bońka, a nie gra tak samo, to jest tylko smutnym klaunem. Pieniądze zaś bierze takie same jak oryginał.
- Wsiadam wtedy do samochodu i wyjeżdżam do stolicy na dyskotekę. Po minięciu tablicy z napisem "Warszawa" otwieram szybę i powiew innego powietrza wpływa na mnie kojąco. Za dwie godziny czuję się jednak znów łodzianinem.
- Pływam w niechlorowanej wodzie i bolą mnie oczy od czytania wywiadów, w których z woli redaktorów powstał obraz Dziekanowskiego tęskniącego za Starówką i bezradnego przy patelni z jajecznicą. Zaciskam pięści, gdy wysłannik jakiejś gazety pyta mnie, co będę jadł podczas świąt. Odpowiadam wtedy, że wyłącznie łososia, i to pasuje do wyobrażeń żurnalistów na mój temat. Papier wytrzyma nawet fakty z przetrąconym kręgosłupem. To kwestia intencji piszącego...
"Spowiedź napastnika" wywołała szok. 22-letni piłkarz nie owijał w bawełnę, ominął koniunkturalizm szerokim łukiem, napiętnował gęstą atmosferę w szatni. - To były długie godziny rozmowy, Jurek (Jerzy Chromik, autor wywiadu - przyp. red.) trafił w krytyczny moment, moja frustracja była ogromna - tak po 25 latach opowiadał Dziekanowski (za legia.sport.pl). - Wierzyłem w to, co robię, byłem pewny tego, co potrafię. Ten wywiad był protestem, chodziło nie tylko o piłkę nożną, ale przede wszystkim o relacje w szatni, które były dotąd tematem tabu.
Dziekan dograł jeszcze sezon w Łodzi. Zdobył Puchar Polski i odszedł do Legii. Do klubu, o którym marzył. Czy zadziałał wywiad?