Jakość goni ilość. Bartosz Bereszyński po roku gry w Serie A

Getty Images / Adam Nurkiewicz / Na zdjęciu: Bartosz Bereszyński w meczu reprezentacji Polski
Getty Images / Adam Nurkiewicz / Na zdjęciu: Bartosz Bereszyński w meczu reprezentacji Polski

Wciąż walczy o pewniejszą pozycję w drużynie i mocniejsze nazwisko w lidze. Trzyma się dzielnie, czasami jeszcze porządnie oberwie, ale najważniejsze, że nie schodzi z pierwszej linii frontu. Bartosza Bereszyńskiego podglądało nawet Napoli.

Tomasz Lipiński

W styczniu 2017 roku Serie A otworzyła się na niewielu cudzoziemców. Jednym z nich był Bartosz Bereszyński, którego kupiła Sampdoria Genua. Tym samym dołączył do Karola Linettego. Wprawdzie dawnemu kompanowi z Lecha Poznań szło nadspodziewanie dobrze i robił naszym świetną reklamę, ale nie dlatego Włosi zainteresowali się drugim Polakiem. Przecież gdyby iść tylko narodowym tropem, to już Linettego nie powinno w ogóle być w Sampdorii, bo niczym dla przyszłych transferów znad Wisły i Warty nie zasłużył się tam Bartosz Salamon.

Jak wiadomo jednak, transfery rządzą się swoimi prawami, a to, które pchnęło "Beresia" do Serie A, brzmiało: znalazł się na rynku perspektywiczny obrońca, z doświadczeniem w pucharach, z wbitą do piłkarskiego paszportu pieczątką Ligi Mistrzów, do wzięcia za rozsądne 1,5 miliona euro, więc grzechem było nie skorzystać.

Statystykom wbrew

Wyrwany z polskiego zimowego bezruchu znalazł się w samym środku cyklonu. Liga włoska w pełni, drużyny w miarę uporządkowane, mające już wyraźnie obrane kierunki i cele na drugą część sezonu. Naprawdę trudno komuś zupełnie nowemu odnaleźć miejsce w tym całym zamieszaniu i niemal z marszu stać się wartością dodaną. To tak, jakby z poziomu zero kazać w kilka sekund rozwinąć prędkość do 150 km/h i utrzymywać ją przez dłuższy czas na drodze pełnej niespodzianek. Niewielu samochodom i kierowcom to się udaje.

Na potwierdzenie tej tezy weźmy kilka przykładów z poprzedniego zimowego mercato (okna transferowego). Na pewno pełnym obustronnym powodzeniem zakończyło się małżeństwo Gerarda Deulofeu z Milanem, bardzo dobrze rokował związek Roberto Gagliardiniego z Interem i choć z upływem czasu nastąpiło ochłodzenie relacji, to też można zaliczyć na plus. Cała reszta to grube minusy. Przez Juventus prześlizgnął się Tomas Rincon, w Romie nie rozkwitł talent Clementa Greniera, za krótki na Napoli okazał się Leonardo Pavoletti, Lucas Ocampos w niczym nie pomógł Milanowi, Juan Iturbe nie spełnił nadziei w Torino, z doświadczenia Alberto Aquilaniego niespecjalnie skorzystało Sassuolo, a Pescary nie uratowali Alberto Gilardino i Sulley Muntari. O nich wszystkich ślad zaginął. Pojawili się i bez żalu zniknęli.

A Bereszyński w Sampdorii przetrwał, został trzecim plusem, przyczynił się do wzrostu i tak mizernych procentów po stronie udanych styczniowych transferów. Także, a może przede wszystkim ze względu na ten trudny i niewygodny moment, w którym pojawił się w lidze i w klubie, należy docenić to, czego dokonał. A dokonał niemało.

Być jak Skriniar

Cofnijmy się do stycznia tamtego roku. Sampdoria miała się raczej średnio, bo z 13 miejsca częściej oglądała się w dół niż w górę tabeli. Nie to co teraz. Na prawej obronie dysponowała już dwoma piłkarzami. Po pierwsze – Jacopo Salą, który zaledwie rok wcześniej, i to też zimą, trafił do klubu. Ten 26-letni zawodnik jako junior uchodził za wielki talent. Podpisał kontrakt z Chelsea, następnie znalazł się w Hamburgu, skąd wrócił do ojczyzny. Dobrze wyszkolony technicznie, z ciągiem na bramkę, lepszy w ofensywie niż defensywie, często łapiący kontuzje i akurat wtedy rekonwalescent.

Po drugie – Pedro Pereirą, 19-letnim wychowankiem Benfiki, wyciągniętym z Lizbony i wcielonym do Sampdorii w 2015 roku. Z nimi miał rywalizować Bereszyński i o potencjale tego drugiego naocznie przekonał się podczas trzech styczniowych kolejek, które prześledził z ławki. Zagrał w czwartej. Był 29 stycznia, w pokonanym polu Sampdoria zostawiła Romę, co uznano za sporego kalibru niespodziankę, a debiutant z Polski na tle Emersona Palmieriego i Diego Perottiego wypadł całkiem obiecująco. Dwa dni później Pereira został zwrócony Benfice.

Na pozostałych 16 kolejek w jedenastu zagrał w podstawowym składzie, raz wszedł z ławki, w czterech nie pojawił się na boisku w ogóle, w jednym przypadku stało się tak z powodu kontuzji. Zdecydowanie wygrywał rywalizację z Salą, choć nikogo z obiektywnych obserwatorów ciągle nie rzucił na kolana. Silny, twardy i nieustępliwy. Starał się rzetelnie wykonywać to, co kazał trener. Nic więcej, nic mniej. Nie wychylał się poza schematy. Zbierał doświadczenie i czasami frycowe, kiedy musiał powstrzymywać Deulofeu z Milanu, Ivana Perisicia z Interu i Lorenzo Insigne z Napoli.

Najważniejsze, że trener mu zaufał. Marco Giampaolo po to też pracuje w Sampdorii, żeby z otrzymanego materiału nawet średniej wartości szyć ubrania, które właściciel sprzeda ze znacznym zyskiem. Do tej roboty pasuje idealnie, a Sampdoria to całkiem niezłe okno wystawowe. Przykładów można by mnożyć bez liku. Dla Bereszyńskiego najlepszym będzie Słowak Milan Skriniar, kupiony z Żyliny za 600 tysięcy euro, a półtora roku później sprzedany do Interu za 8 milionów.

Zapracowany

Do takiego transferu droga jeszcze kręta i wyboista, choć przy okazji grudniowego meczu z Napoli pojawiła się wzmianka, jakoby lider Serie A przyglądał się uważniej Polakowi. Na pewno z upływem miesięcy zyskał na pewności siebie. Pod względem liczby minut spędzanych na boisku niczego nie można mu zarzucić, ciągle tylko brakuje większej i wymiernej jakości. Chodzi o asysty i stwarzanie sytuacji podbramkowych, czego od bocznego obrońcy należy wymagać.

W Serie A poprzestał na jednej asyście, zresztą przy bramce Linettego w przegranym z kretesem meczu z Lazio w poprzednim sezonie. Także dlatego włoscy dziennikarze notami go nie rozpieszczają. Po 18 kolejkach tego sezonu jego średnia w "La Gazzetta dello Sport" wyniosła 5,86. Bardzo przeciętnie, choć lepiej od bezpośredniego konkurenta Sali (5,60) i lewego obrońcy Ivana Strinicia (5,80). Ale niżej od stoperów Matiasa Silvestre’a i Gian Marco Ferrariego, którzy wychylili się ponad 6. A na samej górze wśród obrońców znajduje się aktualnie kontuzjowany Faouzi Ghoulam z Napoli z uśrednioną notą 6,91.

Jednak o tym, że nie idzie przez włoskie stadiony całkowicie niezauważony, świadczy duży wywiad dla weekendowego dodatku "Sport Week", którego udzielił razem z Linettym. Po angielsku, bo po włosku ani jeden, ani drugi nie czuli się jeszcze na siłach. Tam zdradził, że szanuje Serie A, ale marzy mu się Premiership.

ZOBACZ WIDEO Jacek Góralski dla WP SportoweFakty: Żadna polska drużyna nie gra w pucharach. Ja gram

O jakości było trochę krytycznie, zajmijmy się więc tą ilością. Na 38 możliwych do rozegrania meczów w całym 2017 roku wziął udział w 27, co przełożyło się na 2172 minuty z maksymalnej puli 3420. To drugi wynik wśród licznej polskiej kolonii w Italii. Więcej czasu na boiskach Serie A spędził tylko Wojciech Szczęsny, który w Romie był niezastąpiony, a w Juventusie jednak nie schował się w cieniu Gianluigiego Buffona.

Za to bardzo przecież chwaleni i doceniani Linetty i Piotr Zieliński grali w Serie A częściej, ale znacznie krócej. Naprawdę niewiele zapowiadało, że będzie aż tak zapracowanym obrońcą. I za to Bartoszowi Bereszyńskiemu należą się największe gratulacje.

Komentarze (1)
Dariusz Majchrzak
17.01.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
No bereszynski sapdorie wyciągnął sam co za chlam tam musi grać by zarobić Kownacki to kładzie on to odrzut gra jak gra no ale legia promują ha jak pies na gwiazdy z łęgi to same konwalia innyc Czytaj całość