Niewinne uderzenie skończyło się dramatem. Michał Koj przeszedł piekło

Newspix / MICHAL CHWIEDUK / FOKUSMEDIA.COM.PL / Na zdjęciu: Michał Koj
Newspix / MICHAL CHWIEDUK / FOKUSMEDIA.COM.PL / Na zdjęciu: Michał Koj

Okazało się, że mam pękniętą czaszkę i dużego krwiaka w środku. Gdyby się rozlał, zostałbym kaleką do końca życia. Przez tydzień nie miałem czucia w nogach i męczyły mnie zaniki pamięci - opowiada Michał Koj, obrońca Górnika Zabrze

[b]

Zbigniew Mucha, "Piłka Nożna": Twój przykład dowodzi, że marzenia się spełniają, a niewiele brakowało, by ponad rok temu kariera się zakończyła, nim na dobrą sprawę wystartowała. Zaczęło się od pechowego uderzenia przez rywala łokciem w twoją głowę…
[/b]

Michał Koj, obrońca Górnika Zabrze: To prawda. Mecz Ruchu z Bruk-Betem Termalicą, czysty przypadek. To stało się w piątek, ale nie sądziłem, że to coś poważnego, i dograłem nawet mecz do końca. Do szpitala z silnym bólem głowy trafiłem w niedzielę. Od razu tomografia, badania i okazało się, że mam pękniętą czaszkę i dużego krwiaka w środku. Gdyby się rozlał, zostałbym kaleką do końca życia. Przez tydzień nie miałem czucia w nogach i męczyły mnie zaniki pamięci. Mówiąc wprost - lekarze nie dawali mi wielu szans na powrót do sportu.

Myślałeś, czym mógłbyś się zająć, gdybyś nie mógł grać w piłkę?

Nie, nawet nie próbowałem w ten sposób, choćby w myślach, układać sobie nowego życia.
Ale gdybyś musiał?

Pewnie zająłbym się trenerką, zacząłem w tym kierunku nawet się edukować i jestem po pierwszym roku studiów.
Naprawdę groził ci wtedy wózek?

Tak, przynajmniej tak twierdzili medycy. Ryzyko było faktycznie spore, ale nie dopuszczałem złych myśli do siebie. Wypierałem to. Od dziecka grałem w piłkę i nadal zamierzałem to robić. Lekarze mówili, że wyczynowy sport przy takim urazie to raczej mrzonka, ale ja wiedziałem swoje. Po dwóch tygodniach wyszedłem ze szpitala, tyle że otrzymałem mnóstwo leków, musiałem kontrolować ciśnienie, prowadzić raczej stacjonarny tryb życia.

I co było dalej?

Przez pierwszy miesiąc towarzyszył mi nieustanny i nieprawdopodobny ból głowy. Czasem wręcz nie do wytrzymania. Łykałem mnóstwo środków przeciwbólowych. Wypadek miał miejsce we wrześniu, po kilku tygodniach krwiak zaczął się wchłaniać, lekarze złagodzili swoje stanowisko i oznajmili, że powrót do piłki nie jest wykluczony. Wreszcie w listopadzie dostałem pozwolenie na treningi. Oczywiście lekkie, bez szaleństw, bez główkowania i w specjalnym kasku ochronnym. Zimą lekarze wydali zgodę, bym pojechał na obóz przygotowawczy z całą drużyną, a wiosną wyszedłem na boisko. Nie oszczędzałem się, choć ryzyko nieszczęścia wciąż istniało. Wróciły też bóle, znów do akcji wkroczyły środki przeciwbólowe, mocny ketonal. Organizm cierpiał, wątroba też.
Dziś jest w porządku?

Nie boli, ale ryzyko wciąż istnieje. Staram się o tym nie myśleć, inaczej moja gra nie miałaby sensu, gdybym cały czas myślał, jak chronić głowę.
Nie wierzę, że się nie boisz.

Ale to prawda. Może to się komuś wydać dziwne, ale tak jest. Nos też miałem kilka razy złamany, lecz nie martwię się o niego. Idę na całego.
Koju, do boju?

Właśnie tak!
Podobno runda jesienna mocno wam się dała we znaki, tymczasem kiedy umawialiśmy się na rozmowę, akurat udawałeś się na indywidualny trening, by jeszcze dać trochę do pieca. Jak to w końcu jest?

Tak to jest, że nie wyobrażam sobie urlopu, leżąc do góry brzuchem. Odpoczynek jest oczywiście wskazany, ale gdybym przeleżał dwa i pół tygodnia, to na obozie przygotowawczym mógłbym przeżyć szok, a mówiąc precyzyjnie, drugiego dnia nie wstałbym z łóżka. I nie dlatego, że by mi się nie chciało, ale zwyczajnie nie byłbym w stanie. Organizmu nie wolno odzwyczajać od wysiłku, trzeba się ruszać, poza tym zima to również dobra pora, by popracować nad mankamentami.

To spuchliście w końcówce rundy czy nie?

Faktem jest, że graliśmy tak naprawdę bardzo niewielką i ograniczoną liczbą zawodników, a podstawowy skład był mocno eksploatowany. W dodatku jako bardzo młoda drużyna musieliśmy znosić duże obciążenia zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Ale czy spuchliśmy? Przecież w meczach z Lechią i Arką mieliśmy sporo dogodnych sytuacji bramkowych, wszystko było bardzo stykowe i oba mecze mogły się różnie zakończyć. Wygralibyśmy i nikt nie zająknąłby się o kryzysie czy spuchnięciu, bo tak naprawdę to jedynie taki mecz jak z Cracovią nie miał prawa nam się przydarzyć. Źle to wyszło. Tym bardziej szkoda, że był to ostatni mecz w roku i pożegnanie z kibicami się nie udało.

Zarazem był to jedyny mecz, w którym nie mogłeś wystąpić, z czego wniosek, że Michał Koj to kluczowy zawodnik Górnika.

U nas każdy zawodnik jest kluczowy.

A mówiąc już zupełnie poważnie, potwierdziły się dwie rzeczy. Po pierwsze – nie da się rozegrać sezonu jedenastoma ludźmi, a po drugie – gra defensywna to największa bolączka beniaminka.

Faktycznie, tych goli mogliśmy i powinniśmy stracić mniej. Bolały zwłaszcza pierwsze mecze sezonu i sporo bramek traconych w końcówkach. Postawiliśmy jednak na agresywny, ofensywny styl, a gra wysokim pressingiem wyczerpywała, stąd później brak sił i koncentracji pod koniec spotkania. Poza tym, podkreślę to wyraźnie, jesteśmy w Zabrzu na etapie nauki. Każda runda albo nawet każdy trening to mnóstwo nowych rzeczy i doświadczeń.

No to szczerze – gdyby dziś ktoś zagwarantował ci trzecie miejsce na koniec sezonu, brałbyś?

Nie. Zamierzam walczyć o mistrzostwo Polski.

W takim razie czujesz zawód, że ostatecznie Lech i Legia zepchnęły Górnika na trzecie miejsce w tabeli?

Na szczęście to dopiero połowa rozgrywek. Strata do Legii jest minimalna, do Lecha żadna, a mamy nawet lepszy bilans bezpośrednich meczów. Szkoda, że pouciekały nam punkty na finiszu, może zabrakło otrzaskania w lidze i doświadczenia, bo chyba nie sił… Trudno mówić o zawodzie po generalnie udanej jesieni i pamiętając o szpilkach, jakie nam wbijano, że siądziemy po piątej, szóstej czy dziesiątej kolejce. Tymczasem wytrzymaliśmy tempo, wierzyliśmy w siebie, w trenera, w sens i sposób, w jaki zamierzamy dotrzeć do celu. Zatem czujemy zarówno satysfakcję, jak i mały niedosyt.

Twoja prywatna klasyfikacja lewych obrońców w lidze? Znalazłoby się w piątce miejsce dla Michała Koja?

Trudno samego siebie oceniać, wolałbym naprawdę tego uniknąć. Świadom jestem kilku własnych mankamentów, ale nie zamierzam ich ujawniać. Wolę popracować nad ich wyeliminowaniem.

Znalazłoby się czy nie?

OK, myślę, że w tej piątce samego siebie bym umieścił.

Obok…?

...niech dziennikarze układają rankingi, ja się w to nie będę mieszać. Mogę powiedzieć tylko, że podobali się Maciek Sadlok z Wisły Kraków - on to na pewno w pierwszej trójce - także Ricardo Nunes z Pogoni, Wołodymyr Kostewycz z Lecha, a nawet młodziutki Kamil Pestka z Cracovii. Natomiast na prawej flance na pierwszym miejscu widziałbym zdecydowanie Bartka Rymaniaka z Korony. Tak to wygląda z mojej strony, z perspektywy boiska.

Jako w pełni zawodowy piłkarz masz jakieś wzory?

Trudne pytanie... Przyznam, że obserwuję dość dokładnie Brazylijczyka Filipe Luisa. Podoba mi się jego doskok, umiejętność przewidywania boiskowych wydarzeń, analiza sytuacji, podłączenie się do akcji. Nie ma co się wstydzić, tylko trzeba uczyć się od najlepszych.

Dlaczego akurat on?

Może dlatego, że pilnie odrabiam pracę domową.

To znaczy?

Marcin Brosz wraz ze sztabem trenerskim przygotowuje nam specjalnie zmontowane filmiki z meczów Atletico Madryt. Zabieramy je do domu i oglądamy do znudzenia. Trener nie ukrywa, że właśnie sposób gry Los Colchoneros stanowi dla niego pewien wzór i ideał, do którego stara się dążyć. Wygląda na to, że przed Górnikiem daleka jeszcze droga do celu...

W twoim CV nie zgadzają się jakby dwie rzeczy. Zacznijmy od pierwszej, czyli pobytu w Atenach. Jak w wieku 16 lat trafia się do Panathinaikosu? Trzeba chyba mieć niezłe chody, znajomości, na przykład u Krzysztofa Warzychy.

Pudło, nie miałem żadnych znajomości. Nie chcę zabrzmieć nieskromnie, ale można to zweryfikować choćby u trenerów zespołów juniorskich. Jako młody chłopak odznaczałem się ponoć sporym talentem. Do tego stopnia, że w wieku 13-14 lat zaproponowano mi przeprowadzkę do Leverkusen, do szkółki Bayeru. Nie zgodził się mój tata, który nie pozwolił mi na wyjazd z Polski w tak młodym wieku, on zresztą również nie chciał się ze mną przenosić. W końcu, mając 16-17 lat, wpadłem w oko greckiemu potentatowi, ale Krzysztof Warzycha nie miał z tym nic wspólnego. Tak naprawdę bowiem zabiegały o mnie i Panathinaikos, i… Olympiakos Pireus. W jednym i drugim klubie odbyłem dwutygodniowe staże, dopóki się nie zdecydowałem.

Co zadecydowało?

W PAO mogłem liczyć na wsparcie sporej grupy Polaków. Liczyły się zresztą różne czynniki, choćby dogodniejszy dojazd do szkoły. Przy klubie był również wspomniany Warzycha, w pewnym momencie nawet jako członek sztabu trenerskiego. I kiedy już podjąłem ostateczną decyzję, bardzo mi pomógł. Był moim drugim ojcem, prawnym opiekunem, ponieważ jako nieletni nie mogłem sam mieszkać w Grecji. Opiekował się mną, zabierał na kolację, pomagał w załatwieniu rozmaitych formalności, uczył podstaw greckiego. W Olympiakosie z kolei występował Michał Żewłakow, ale kiedy nadszedł dla mnie czas decyzji, jego już w Pireusie nie było. Zatem wiele aspektów złożyło się na taki a nie inny wybór, ale nigdy go nie żałowałem.

Jak długo tam byłeś?

Całkiem długo, bo 2,5 roku, z czego przez dwa miesiące trenowałem z pierwszą drużyną Koniczynek. Moje plany mocno storpedowały kłopoty zdrowotne, przeszedłem dwie operacje kolana. Generalnie dla mnie była to niesamowita sprawa. Błyskawicznie i dość nieoczekiwanie przeniosłem się do świata, o jakim dotąd tylko słyszałem. Nagle niczym kumpel witałem się z Giorgiosem Karagounisem czy Djibrilem Cisse.

Jacy to ludzie?

Grek przesympatyczny, o Francuzie powiedzmy, że nie chcę się wypowiadać.

Dlaczego wróciłeś?

Znów zaważyło kilka spraw. Miałem już dość mieszkania w zamkniętej bazie, z której wyjść można było tylko dzięki przepustkom. Chciałem dostać mieszkanie, a klub nie zgodził się na podwyżkę, która pozwoliłaby mi wynająć własne lokum. Męczyłem się psychicznie. Niby byłem już dorosły, a na wszystko potrzebowałem pozwolenia. Poza tym zbliżała się matura, chciałem ją koniecznie zdać w Polsce, co ostatecznie nawet mi się udało.

Czas wyjaśnić drugą sprawę. Ponoć nie przechodzi się, ot tak, z Ruchu do Górnika, a ty przeszedłeś.

To prawda, nie są to codzienne przeprowadzki, ale ja nigdy nie ukrywałem, że od dziecka byłem fanem Górnika. Urodziłem się i wychowałem w Rudzie Śląskiej, akurat w miejscu, gdzie liczył się tylko KSG. Marzyłem o grze w Górniku już jako dziecko i nawet zaczynałem w Zabrzu stawiać pierwsze piłkarskie kroki, lecz później życie rzuciło mnie w inne strony. Zatem to w Ruchu tak naprawdę stałem się piłkarzem ligowym. Niezależnie od dziecięcych sympatii dawałem z siebie wszystko, walcząc w niebieskiej koszulce, choć niektórzy nie chcą dziś tego zauważyć. Nie chcą pamiętać, po prostu znienawidzili mnie po przeprowadzce do Górnika.

Czujesz tę nienawiść na co dzień?

Czasem na ulicy zdarzają się nieprzyjemne sytuacje, wymiany zdań, ale największy hejt jest oczywiście w internecie. Ludzie nie pojmują, że to moja praca, że nie mogę pozwolić, by ktoś za mnie decydował, gdzie i jak mam pracować.

No ale Górnik to chyba nie tylko praca?

To prawda, akurat z tym klubem wiążą mnie więzy emocjonalne. Kręta droga doprowadziła mnie na Roosevelta, ale grunt, że w końcu doprowadziła.

A jak przyjęli cię kibice Górnika?

Na początku padło kilka pytań wyjaśniających - co, jak i dlaczego? Ale fani zrozumieli i mnie zaakceptowali.

Do tego stopnia, że śpiewają na twoją cześć.

Koju, do boju! Trochę śmieszne, ale w sumie bardzo krzepiące, budujące, wzmacnia psychicznie i wyzwala dodatkową energię. Dla chłopaka z Rudy to niesamowite przeżycie.

Z Rudy jest również Adam Wolniewicz, prawy obrońca KSG. Znaliście się wcześniej?

Naturalnie. Znamy się całe lata, praktycznie od dziecka. Razem występowaliśmy w reprezentacji Górnego Śląska, a tata Adama był lekarzem w tamtej ekipie. Graliśmy oczywiście wspólnie przed blokiem, trzymaliśmy się razem właściwie przez całe życie.

Źródło artykułu: