Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Jest pan podobny do ojca?
Maciej Terlecki: Tak, im jestem starszy, tym bardziej widzę podobieństwa. Choćby to, że zostawiamy wszystko na ostatnią chwilę. Żona się wścieka, że musi być perfekcyjnie, a ja zawsze zaczynam za pięć dwunasta i jakoś mi się udaje.
Widzę jeszcze kilka rzeczy. W młodzieżowej kadrze Polski miał pan problem adaptacyjny, dwa razy uciekał ze zgrupowania. Ojciec też miał problemy z rówieśnikami, nie mógł z nimi znaleźć wspólnego języka.
Moja sytuacja była inna. Dostawałem za nazwisko. Nawet później gadałem z chłopakami i przyznawali: "Wiesz co, przed zgrupowaniem powiedzieliśmy sobie, że cię zniszczymy, nie będziemy z tobą rozmawiać, podawać ci piłek. Za to, że nazywasz się Terlecki. Ale potem, jak cię poznaliśmy, okazało się, że jesteś taki jak my".
Nie "woził się" pan? Ojca tak odbierali, czytał przy wszystkich "Ulissesa" Joyce'a, jakby chciał się wywyższyć.
Ze mną było inaczej. Ojciec lubił odgrywać różne role. Zresztą, jego życie to historia na hollywoodzki film. Teraz widzę, że furorę robi film o facecie, który wyszedł z narkotyków i został Iron Manem, a ojciec miał znacznie większe przeżycia.
Jaki to by był film?
Jaki pan chce? Thriller polityczny, komedia, dramat. Na pewno był osobą pasjonującą. Do Stanów wyjeżdżał jako chłopak zadufany w sobie, a wracał już jako człowiek bardzo otwarty. Dziennikarze do niego ciągnęli, kochali go. Ojciec ich wychowywał, a rzucał anegdotami nieprawdopodobnie. Trochę brak mi dziś takich zawodników z charyzmą, showmanów. W filmie "Buntownik z wyboru" jest taka scena, jak chłopak pracujący na budowie zagaduje do dziewczyny i podchodzi do nich student Harvardu i próbuje go ośmieszyć, rzucając cytatami z jakiejś poważnej książki. Wtedy bohater podchodzi do niego i mówi: "Teraz cytujesz trzeci rozdział, a zaraz zmienisz zdanie, bo w piątym jest napisane co innego, a na drugim roku studiów przeczytasz inną książkę i powiesz znowu coś innego". Często ludzie powtarzają bezmyślnie cudze rzeczy. Słyszę czasem jakiegoś komentatora, który powtarza cudze cytaty. A ojciec miał wszystko własne, był oryginalny.
Co na przykład?
Na przykład: "Mówi się, że piłka szuka napastnika. A to nie ma nic wspólnego z prawdą". Zobacz na najlepszych zawodników, jak Lewandowski obserwuje piłkę. Dlaczego obrońca zwykle wygrywa pojedynek z napastnikiem? Bo ma tylko jedno zadanie. Obserwuje piłkę i chcę ją wybić. Dlatego napastnik też najpierw musi wygrać pojedynek. I dopiero potem robić dalsze kroki. I to właśnie ojciec mówi. Może to nie było nie wiadomo co, ale to były jego własne przemyślenia, wynikające z nabytej wiedzy.
Stosował pan te jego rady?
Tak. Na przykład ojciec kiedyś powiedział: "Graj tylko zewnętrzniakiem, prawym, lewym. Nie będą w stanie cię skontrolować. Najlepiej takie krótkie uderzenia ze stawu skokowego". Graliśmy na utrzymanie i trener mówi: "To, co grasz, to bajka". Ojciec oczywiście przeginał i dokładał zadań. Ale on to analizował i dochodził do pewnych wniosków.
Wróćmy do filmów i zacznijmy od politycznego thrillera. Po aferze na Okęciu (chodziło o to, że kilku piłkarzy, w tym Terlecki, przeciwstawili się wyrzuceniu z reprezentacji bramkarza Młynarczyka, którego kierownictwo oskarżało o to, że stawił się pod wpływem alkoholu - przyp. red.) wyjechał do USA i nie wziął udziału w mundialu w 1982 roku. Został zniszczony?
Sam nie wiem. Na pewno duże znaczenie miało, że był krnąbrny na zasadzie "ja nie będę nikogo przepraszał i tak dalej".
Jego koledzy z Widzewa po aferze na Okęciu ukorzyli się w PZPN, a jemu zapomnieli powiedzieć, że jadą przepraszać. Został sam. Miał pretensje.
Trudno mu się dziwić. Kiedyś można było zniszczyć politycznie, mogło przyjść ZOMO albo esbecja, a dziś niszczy się finansowo. Jakiś prezes może iść do naczelnego i potem dostajesz informację: "Jak będziesz dalej taki niezależny i neutralny, więcej pracował nie będziesz". I myślisz: "Mam kredyt, dzieci, może nie ma co się rzucać". Rozmawialiśmy potem z ojcem, pytałem go: "Nie myślałeś, że masz dzieci?". Jak masz dzieci, musisz inaczej myśleć.
Ale finansowo z czasem miał niezależność.
Ok, ale zamiast jeść małymi łyżeczkami, chciał realizować wielkie idee. Miał pomysły z kosmosu. Oczywiście miał też dobrze prosperującą firmę, sprzedawał farby antykorozyjne do PKP. A potem miał firmę z Pawłem Gmochem, synem Jacka, i wspólnikiem z Grecji, która malowała tabor kolejowy. Dobrze to prosperowało, ale ojciec zamiast się tego trzymać, nagle spoczął na laurach. "To nie jest to, co chcę robić".
Dlaczego?
Bo był drapieżnikiem. Był sportowcem i nagle musiał prowadzić inne życie.
Wszystkich to czeka.
I wielu sobie nie radzi. Niektórzy zostają przy piłce, przy tej adrenalinie.
Niektórzy zostają trenerami.
Ale nie każdy może być trenerem. Ojciec był wybitnym technikiem. Potrafił na przykład z miejsca dograć piłkę zewnętrzną częścią stopy za plecy innego zawodnika. I potem wymagał od innych, żeby robili to samo. A oni nie potrafili. I ojciec zaczynał się wkurzać.
Przypadek Bońka, który mówi: "Jak jesteś dobry, to możesz zagrać wszędzie". A problem polega na tym, że on potrafił zagrać wszędzie i myśli, że każdy tak może.
Gdy prowadziłem drużynę w okręgówce, mówiłem: "zrobimy to, zrobimy tamto. Jak w Lidze Mistrzów, analiza i tak dalej". Mam wyliczony taktyczny trening, a tu przychodzi dwóch obrońców. Ciągle się denerwowałem, ale potem sobie powiedziałem: "ok, to nie jest profesjonalna piłka". Jak samochód jedzie 180 na godzinę, nie ma sensu irytować się, że nie jedzie 240.
Zastanawiam się nad jego straconymi szansami. Choćby mundial w 1978 roku. Niby był kontuzjowany, ale jeszcze w latach 80. udzielił wywiadu, w którym się żalił, że był prawie gotowy do gry, ale w ramach testów na to, czy jest zdrowy, kazali mu kopać piłką lekarską z 16 metrów.
Mówił o tym, ale to chyba takie dorabianie. Ówczesny selekcjoner Jacek Gmoch był bardzo za ojcem. Strasznie ambitny facet, który miał problem z Górskim. Mógł mieć nawet większą wiedzę od Górskiego, ale nie mógł powtórzyć jego wyników. I co, teraz odstawi zawodnika, na którego liczy? Nie wierzę.
To jak to było z tym Okęciem, to go wykończyło? Jak bomba z opóźnionym zapłonem?
Nie, ale był rozżalony.
Więc co?
Potem, po latach chyba, czekał na pomoc, aż ktoś go do jakiejś instytucji wsadzi, żeby mógł pracować w piłce. Patrzę na takiego Janka Tomaszewskiego - pierwszy od krucjat przeciwko PZPN. A Boniek zaprosił go na kilka meczów...
...załatwił obecność na rozdaniu nagród w UEFA, coś tam dostaje z klubu wybitnego reprezentanta.
Tak się załatwia sprawy. No i pan Janek jest już pierwszym zwolennikiem związku. A jeszcze niedawno chciał się boksować na ringu. Jak mówił ojciec chrzestny: "Z przyjaciółmi bądź blisko, a z wrogami jeszcze bliżej". Stara zasada wojenna: "Jeśli kogoś nie możesz pokonać, przyłącz się do niego". Chyba ojciec czekał, aż ktoś go doceni. Sam nie był taki, żeby do kogoś zadzwonił. A mógł być jakimś doradcą do spraw piłki młodzieżowej.
[nextpage]Jak w przypadku Włodzimierza Smolarka?
Może coś takiego. Spotkałem kiedyś Smolarka i miał taką posadę, że pomagał przy naborze młodych zawodników.
[b]
Chyba nie o to chodzi, żeby słynny zawodnik dostawał pieniądze za samo bycie?[/b]
Ale czasem warto komuś podać rękę. Prowadzę szkółkę i brałem ojca na treningi. "Dlaczego mam komuś płacić, wolę tobie, jesteś byłym reprezentantem". Ale jemu ciężko było się odnaleźć w takiej codziennej pracy. To problem wielu piłkarzy. Piosenkarze, aktorzy.
Żyją czasem przeszłym?
Chodzi raczej o adrenalinę. O to, że jedziesz autokarem, policja cię eskortuje, potem kilkadziesiąt tysięcy osób na meczu krzyczy, ktoś bluzga, ktoś cię chwali i tak dalej. Kamery, wywiady, wielkie zainteresowanie, wszystko się kręci wokół ciebie. A potem kariera się kończy, wypatrujesz tego dziennikarza z dyktafonem i cisza.
Czyli: "Piłkarze! Udzielajcie nam wywiadów, bo potem będzie za późno".
Czasem któryś zawodnik po przegranej odmawia wyjścia przed kamerę. Chłopaki się denerwują, a ja mówię: "spokojnie, kiedyś przyjdzie taki czas, że sam będzie dzwonił".
I to ten brak adrenaliny powoli go wyniszczał?
Tak, myślę, że właśnie to.
Ale mówimy o Stanie Terleckim, inteligencie, historyku, bo przecież studiował na uniwersytecie, dziecku chemików.
A co - naukowcy nie mają depresji? Nie ma reguły. Każdemu coś siedzi w głowie. Dlaczego najlepszymi terapeutami są dawni uzależnieni? Jak ten Robert Rutkowski, były koszykarz. Dlaczego jest tak dobry? Bo był po drugiej stronie. Jak człowiek jest czysty, nigdy tego nie zrozumie. Jak w tym dowcipie, że spotykają się koledzy ze szkoły, jeden miliarder, drugi bezdomny. Bezdomny pyta: "Co u ciebie?" Bogaty odpowiada: "Stary tragedia. Nie chce się żyć". "Jak to?". "Zepsuł mi się najnowszy Bentley, musiałem zmienić na jaguara. Ale też coś z nim nie tak i muszę teraz mercedesem jeździć. Daj spokój. A u ciebie?". "Ja nic nie jadłem od trzech dni". "No to się zmuś". Także łatwo oceniać, nie znając perspektywy. Mówią: "Tyle zarobił, tyle miał". Ale nie siedzą w jego głowie.
Ale pan był najbliżej.
Byłem i też do końca nie rozumiem. Wiem, że się starał. Ludzie też mu pomagali. Ale choroba była silniejsza.
Padło słowo depresja.
Tak. Brał leki, ale to były leki starej generacji i nie był w stanie z tego wyjść.
Uzależnił się?
Tak. Ta adrenalina, biznes piłkarski, to go kręciło. Choćby wtedy, gdy był menedżerem w Legii. Wtedy, jak Legia grała z Sampdorią. Włoscy działacze weszli do pokoju sędziów i postawili dwóch ochroniarzy. Ojciec to zauważył i chciał tam wejść zgłosić zmianę, a ci goryle nie chcieli go wpuścić do pokoju, więc on ich z łokcia i wpakował się do pokoju sędziowskiego, a tam działacze Sampdorii, sędzia, obserwator... Chcieli Legię skręcić, ale wyszedł młody Kowalczyk i ich załatwił. Takie akcje, tym żył... a potem analiza, siedzisz, piwko do piątej... i to wszystko nagle się kończy.
Pił?
Nie, tak nie można powiedzieć. Każdy pije. Ilu jest tzw. "working alkoholic", którzy sobie wieczorem pół butelki wina wypiją albo 2, 3 piwa, a rano normalnie wstają do pracy. Więc tak sobie siedzieliśmy wieczorem, on popijał piwko, puszczał muzykę. Uwielbiał Electric Light Orchestra, Toto i takie klimaty z lat 80. I ja też to uwielbiam, REO Speedwagon, Cindy Lauper czy Lionel Richie przypominają mi najlepsze lata moje życia. Ojciec potem, gdy tego wszystkiego już nie było, nie mógł spać. Ktoś mu doradził: "weź pół tabletki". Potem pół zamienił w całą, potem w dwie i tak to poszło.
A ta wasza wojna medialna? Dlaczego do tego doszło?
Ojciec sprzedał mieszkanie za pół ceny. Pamiętam, że przyjechaliśmy z chłopakami do niego i do babci i czuliśmy, że coś nie gra. Gdy się okazało, że sprzedał mieszkanie, przyblokowałem konta, żeby ratować, co się da. Żeby babcia miała z czego żyć.
Przekręcili go?
Nie, tak nie można powiedzieć. Po prostu szukał szybkich pieniędzy i hieny się rzuciły. Oczywiście, mam pretensje. Ludzie z agencji nieruchomości widząc, że mają do czynienia z chorą osobą, powinny się skontaktować z rodziną. Albo notariusz... A jednak wszyscy czerpali z tego korzyści.
I co dalej?
Ojciec dzwonił i wygrażał, ale byłem nieugięty, więc poszedł do mediów. Musiałem odpowiedzieć, choć nie chciałem.
Czytam komentarze pod artykułami, utrzymane w tonacji oskarżycielskiej, że mogliście więcej zrobić. Mogliście?
Ale ci ludzie publicznie to powiedzą? Zawsze możesz więcej. Ale zrobiliśmy dużo. Nie możemy mieć pretensji do siebie. Woziliśmy na leczenie, załatwialiśmy pracę. A on uciekał.
Jak to?
Mój przyjaciel ma firmę poligraficzną. Zatrudnił ojca. Mówi: "będę płacił panu, ale nie musi pan przychodzić na konkretną godzinę. Po prostu musi pan swoje zrobić". Dzwoniłem do kolegi i pytam: "jak mu idzie". A on mówi, że bardzo dobrze, że ludzie go lubią, że grają w piłkę w przerwach i tak dalej. Ale po dwóch tygodniach po prostu przestał przychodzić. I co zrobisz? Dlatego rozmawiamy, bo chcę, żeby pewne rzeczy były jasne. Narażam się na ataki, ale chcę wyjaśnić.
Hejterom?
Po prostu.
Łatwo oceniać z boku.
Wie pan co... ojciec robił takie rzeczy, że moja mama była już na tamtym świecie. Udaru dostała, miała trzech komorników na mieszkaniu. Trzy, cztery lata pracowaliśmy, żeby z tego wyjść. Wstawaliśmy o 5, 6 rano, mama również, i ciężko pracowaliśmy. Wszystkie oszczędności odkładaliśmy, dogadywałem komorników, żeby tylko na mieszkanie nie weszli.
Skąd to się wzięło?
Wróciły stare karty kredytowe... a nie wiemy, co jeszcze zostawił. A moja mama ma 500 złotych emerytury. I tak się kończy ta piękna bajka...
A zaczyna dramat...
Tak, kiedyś mama przyjechała do mnie, jedna strona sparaliżowana. Ciągnęła coś za sobą i nie czuła tego. Żona, która jest po medycynie, krzyczy: "mama ma udar!". Przestała palić, wyszła z tego i teraz jest inną kobietą. Mieszka z siostrą, pomaga przy wnuczce. Jest aktywna. I jeszcze ojcu chciała pomagać, woziła mu zupki, ozór w sosie chrzanowym. Uwielbiał to. "Mama, co ty robisz?!" pytaliśmy. A ona do końca za nim była...
Próbowaliście zaprosić go na święta…
Mama dzwoniła, mówiła: "wnuki chcą cię widzieć". I on się cieszył, a potem się wycofywał, nie odbierał telefonów.
Wstydził się?
Nie wiem, może... Tak sobie myślę, moi chłopcy teraz mają takiego fioła na punkcie piłki i wypytują o dziadka. Antoś jest szczupły i wytrzymały jak dziadek, a Krzyś silny jak ja, wybuchowy, z przyspieszeniem. I szkoda, że ominął ich taki moment, żeby poopowiadał im, pograł z nimi.
Pamięta pan wasze ostatnie spotkanie?
Wiele razy rozmawialiśmy, ale takie, które chcę najbardziej zapamiętać, to jeszcze z czasów, gdy mieszkał w Pruszkowie. Przyjechałem po niego, pojechaliśmy zwiedzać groby. Tam gdzie teraz leży ojciec ze swoją mamą, która zresztą zmarła kilka miesięcy wcześniej. I ojciec Antosia za rękę, ja Krzysia. I to była prawdziwa rodzina. Wspominał to długo. Ale potem jakoś nie mógł się przełamać.
A potem?
A potem był chory. Spotykaliśmy się w szpitalu. On przepraszał, ja mówiłem: "ok, pomyślmy co dalej". Obiecywał poprawę, brał się do roboty, ale dwa, trzy tygodnie i wszystko wracało do "normy".
[nextpage]I nic więcej nie dało się zrobić?
Nie, chyba nie.
A dziś czytacie, że mogliście więcej.
Wie pan co, ja miałem zawsze styczność z krytyką. Jak ci krzyczy 40 tysięcy: "Terlecki ty k...." to podnosisz ręce i bijesz brawo, to cię nakręca. A jak jedna osoba, to boli bardziej. Każdy ma prawo do krytyki, ale czy mogliśmy więcej? Z ojcem było tak, że jak poszedł do Łodzi i mama mówiła: "chodź, pojedziemy, pomożemy", to ja mówiłem: "on musi sam stanąć na nogi". Bo wiedziałem, że jak będzie miał gotowe rozwiązanie, to nie będzie się starał, zawsze będzie miał koło ratunkowe. A tak musi sam skończyć ten kurs UEFA C, liczyć na siebie. Musi dostać wędkę, nie rybę. I długo wiele wskazywało na to, że będzie ok. I się zmieniło.
Autodestrukcja?
Człowiek, który jest chory, nie zdaje sobie z tego sprawy. Jest jak małe dziecko, któremu mówisz: "nie dotykaj, bo się poparzysz". A ono i tak dotyka.
Cały czas nie daje mi spokoju, że mówimy o człowieku inteligentnym.
Ale on działał instynktownie. Proszę zobaczyć, jak on grał. Oglądam czasem te stare mecze i widzę, jak on idzie w drybling i tak dalej. Ale jak przegra rywalizację, to już odpuszcza. Nie miał takiej mocy. Tu miałbym przewagę nad nim.
Ogląda pan jego mecze?
Tak, lubię te ze Stanów Zjednoczonych. Potem już chodziłem na mecze ojca. Jak wchodził w drybling i wygrywał, ludzie szaleli. A jak przegrywał, krzyczeli: "Terlecki, stary dziadu, zostaw piłkę". A ja, dziesięciolatek, mówię: "zamknij mordę, bo ci zaraz przypieprzę!!". I afera. Lubię oglądać taki film, jak bawimy się na ulicy, ojciec ma kamerę, więc go nie widać. To było w szeregowcach na Retkini na Salvadora Allende. Akurat pokłócił się z Jezierskim. Trenował, kiedy chciał, jak wstał, to jechał, jak nie wstał to nie. I kiedyś pokłócił się w ŁKS i powiedział, że rezygnuje. Po tygodniu idzie Leszek Jezierski z Andrzejem Pyrdołem. I tylko słyszę "Jezierę", jak mówi: "dobra, dobra, Stasiu, wyłącz tę kamerę".
Był konfliktowy.
No był, ciężko czasem było się z nim dogadać. Nie szedł na kompromis. Nie było, że "ok, wiemy swoje i niech tak zostanie". Czarne musiało być czarne, a białe białe. Jak trafił na drugiego zawziętego, to by się pozabijali. Sam się zagubił, ale ilu ludziom pomógł, ściągał do Stanów albo uczył grać, jak Jacka Ziobera, który miał lewą nogę do wsiadania do tramwaju. A on go uczył wszystkiego...
Te dotacje dla szpitala, rozdawanie sprzętu.
Tak, on był jak De Niro w "Chłopakach z Ferajny". Jak szliśmy do kościoła, ludzie wrzucali na tacę, aż brzęczało. A jak szeleści, to już ludzie myślą: "wow". A do nas jak podchodził parafianin z tacą, to dawałem 50 dolców, brat też i ojciec również. A oni patrzeli i kręcili głową z niedowierzaniem. I to on nie myślał, że go Bóg wynagrodzi. Po prostu myślał: "Mam to dam". I dawał. Albo wypisywał czek. A potem nie miał.
I też dawał.
No niestety tak. Był kiedyś taki wywiad z Michałem Wiśniewskim i on mówi, że przepuścił 30 milionów. "Ale jak to można zrobić" - pyta dziennikarz. A Wiśniewski coś w stylu: "No można, zależy jaki masz rozrzut".
Ale mówiliście mu.
No mówiliśmy. I co z tego? Ojciec nie pracował, ale prowadził dostatnie życie. Miał oszczędności, ale one topniały. Dom, dwa samochody, dobre wakacje. Wydajesz 100 tysięcy rocznie, piętnaście lat i robi się 1,5 miliona. A do tego złe inwestycje. Kupował działkę, wkładał 20 tysięcy na zaliczkę, a potem mówi: "dobra, nie chce mi się". Zainwestował w jakiś fundusz, potem zobaczył, że to wtopa i wycofywał pieniądze. I tracił.
A pan jest w tej kwestii przeciwieństwem?
Umiem oszczędzać, ale nie jak w tym filmie francuskim "Dusigrosz", gdzie gość gasi światła i czeka z jedzeniem, aż się zapalą latarnie, żeby oszczędzić na świetle.
Niedawno w Eurosporcie w trakcie meczu powiedział pan coś takiego: "brakuje dziś piłkarzy uniwersalnych, którzy potrafią grać równie dobrze obiema nogami. Tylko jednego takiego widziałem". Gdy komentator spytał o kogo chodzi, odpowiedział pan, że o twojego ojca. To był wzór?
Dziś takich piłkarzy nie ma. Dla mnie był ideałem. Ale ja mam inną perspektywę. Byłem na każdym jego treningu, był zawsze najlepszy. Wybitny technik, jeden z lepszych dryblerów w historii światowej piłki.
Tak?
Tak.
Ale grał w Stanach Zjednoczonych, a to na kibicach w Polsce nie robi dziś wrażenia.
Poziom był wysoki, był Neeskens, Chinaglia, Deyna czy we wcześniejszych latach wielu najwybitniejszych zawodników z całego świata. Można podchodzić na luzie do amerykańskiej piłki, ale poziom był wyższy niż w Polsce. Amerykanie nie byli dobrzy, ale przyjeżdżało wielu piłkarzy z Anglii. Tu choćby poważną karierę zaczął Peter Beardsley, który potem był gwiazdą reprezentacji Anglii. Ojciec spał na wyjazdach w pokoju z Roberto Cabanasem, reprezentantem Paragwaju, byli świetni zawodnicy z Jugosławii, choćby Steve Zungul, jedna z największych gwiazd ligi.
Ten wyjazd do Stanów Zjednoczonych to był błąd?
Nikt nie rozpatrywał sprawy w tej kategorii. Ojciec był zawieszony na dwa lata, nie miał wyboru. Nie miał z czego żyć. Uczył trochę historii w liceum, ale mama musiała pozastawiać pierścionki w lombardzie. Ojciec chciał zostać w Europie, był nawet w Brugge, ale tam też nie mógł grać. Zresztą, tam go przekręcili na umowie. Polski menedżer tak mu przetłumaczył umowę, że ojciec miał być w Belgii 10 lat i oddawać jemu i prezesowi klubu 60-70 procent zarobionych pieniędzy. Podjął więc decyzję o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych, lecz nie było to takie proste. Śledzili nas, blokowali. Wyjechaliśmy przez Amsterdam.
Skąd Belgia?
Ojciec wyjechał z Polski do USA i tam sprzątał. Wtedy dostał ofertę z Belgii. Mógł zostać w Stanach, miał ofertę z New York Arrows, ale wtedy śmiał się z tego - co to za piłka na hali. Chciał się dostać do Cosmosu, ale to nie było proste. Kiedyś dostał zaproszenie na testowy mecz dla tych piłkarzy, którzy nie mają klubu. Jego zespół wygrał 10:3 a on strzelił 8 czy 9 bramek. Tym trenerom szczęki opadły: "skąd on się wziął?". Jak ojciec wyjechał do Europy, jeździli za nim, namawiali na powrót. I jak John Kowalski przeszedł do Pittsburga, to rozmawiali z właścicielem Johnem Di Bartolo o wzmocnieniach. Padło na ojca. A trzeba wiedzieć, że Di Bartolo to był wtedy jeden z najbogatszych Amerykanów, był pierwszym, który budował galerie handlowe, tzw. malle. W USA jest taka mentalność, że jak ktoś dochodzi do dużych pieniędzy, to chce coś oddać społeczeństwu, odwdzięczyć się. Pittsburg to było tzw. Steel City, miasto ludzi ciężko pracujących. Di Bartolo uznał, że ludzie potrzebują rozrywki i zainwestował w drużynę. Powiedział: "macie mi podpisać Stana Terleckiego". Powiedzieli mu: "ale on nie chce grać na hali". "Macie go podpisać". Wysłali człowieka do Amsterdamu, gdzie spotkał się z ojcem. Ten śmiał się, że rzuci im zaporową sumę. I powiedział 200 tysięcy dolarów przy podpisie i tyle samo rocznie.
To dokładne kwoty?
Zbliżone. A facet powiedział: "chwilę, muszę to potwierdzić". Wyszedł gdzieś i zaraz wrócił: "Ok, stoi, kiedy przyjeżdżasz?". Po jakimś czasie dolecieliśmy do ojca.
Nie było łatwo wylecieć z Polski.
Każdy kogoś znał. I okazało się, że pomógł jakiś pułkownik milicji, który był lekarzem.
Czeski film.
No właśnie. I załatwił jakoś ten wyjazd, a potem polecieliśmy z Amsterdamu do Ameryki. I tak to się zaczęło.
Z perspektywy finansowej nie były to więc lata stracone.
Nie, wtedy żaden polski piłkarz tyle nie zarabiał. Do połowy lat 80. Pod względem finansowym Stany nie były słabsze niż najlepsze ligi europejskie. Dopiero potem, po załamaniu rynku w USA, zaczęła robić się różnica.
Ale ojca ciągnęło do Europy.
Tak, w 1985 roku przyjechał na testy do Kaiserslautern i do Rapidu Wiedeń. Miał trochę kontuzji, ale chcieli go.
Dlaczego nie skorzystał z oferty Rapidu? To był w tamtych czasach topowy klub.
Sam przyznał, że popełnił błąd. Zaoferowali mu ok 80 tysięcy dolarów, a więc znacznie gorsze warunki. Ojciec miał świetną pozycję i nie zaryzykował rzucenia tego i postawienia wszystkiego na jedną kartę.
Ale raj w Stanach się kończył.
Potem się żalił, że może trzeba było zaryzykować, wypromować się...
Kolejne podobieństwo, życie Terleckich, świat złych wyborów. Pan był liderem drużyny, która w 1993 roku wygrała mistrzostwo Europy do lat 16. W finale pokonaliście Włochów z Buffonem i Tottim w składzie. I co się stało, że się nie udało?
Chyba zabrakło mi cierpliwości, chciałem wszystko osiągnąć zbyt szybko. Gdybym poczekał pół roku w Anderlechcie, może inaczej by się to potoczyło. To była chyba najlepsza drużyna Anderlechtu w historii i była w fazie grupowej Ligi Mistrzów, gdy grało tam 8 drużyn, remisowaliśmy dwukrotnie z Milanem. A ja byłem wtedy zbyt pewny siebie. Oczywiście, czasem to jest dobrze, ale czasem przeszkadza. Byłem w swojej kategorii wiekowej najlepszy, jednak brakowało mi pokory. Mówiłem, że jestem najlepszy, ale za tym szła praca. Bieganie 30 kilometrów dziennie, siłownia, praca nad techniką po 2-3 godziny dziennie. Byłem walnięty na tym punkcie. Wstawałem rano i myślałem, co poprawić. Niepotrzebnie wtedy wracałem do Polski, bo drużyna była wyprzedawana.
A pan wybrał powrót do polskiej siermiężnej piłki.
Może i źle. Jak rozmawiasz z dobrym tenisistą, to się okazuje, że przygotowywał się
w USA, bo miał z kim grać...
Dziś inne czasy, w Polsce też jest z kim grać.
Nie sądzę. Myślę, że towar jest gorszy, choć piłkarze mają ten cały sprzęt, wszystko jest kontrolowane. Opakowanie ładniejsze i marketing się rozwinął.
Wróciłby pan dziś?
Są minusy i plusy. Gdybym nie wrócił do kraju, nie poznałbym żony. A więc błąd może stać się błogosławieństwem. Ok, powinienem może mieć te 50 meczów w kadrze, ale też nie jest tak, że skończyłem na okręgówce. Byłem na ławce w Lidze Mistrzów, mam na koncie 200 meczów w lidze polskiej. A następna praca, która jest ważniejsza, to przeskok z kariery piłkarskiej w późniejsze życie, z czym dobrze dałem sobie radę. Jestem blisko piłki, pracuję z dziećmi w Podkowie Leśnej, w mojej szkółce piłkarskiej, jestem komentatorem w Eurosporcie, prowadzę różne biznesy związane z piłką nożną. Lubię to życie.
moze go to faktycznie interesowalo czy snobowal ?