Policjanci, którzy przyjechali do mieszkania Stanisława Terleckiego, znaleźli w szufladzie kartkę z numerem, pod który należy zadzwonić. Nie był to nikt z najbliższej rodziny, bo kontakt z tą miał ograniczony. Policjanci wykręcili numer Jacka Bogusiaka, z muzeum sportu w Łodzi.
Któregoś wiosennego dnia 2015 roku Bogusiak, historyk związany z ŁKS Łódź, odebrał telefon od Terleckiego.
- Jacek, przyjedź po mnie - poprosił piłkarz.
- Ale gdzie jesteś?
- U siebie, w Pruszkowie.
- Ale przecież nie będę teraz jechał do Pruszkowa.
- Jacek, przyjedź, bo ja się zabiję.
Ton Terleckiego był zbyt poważny, żeby to zlekceważyć, potraktować jak atak histerii. Bogusiak złapał za rękę przypadkowego przechodnia i poprosił: "Tu na linii jest mój kumpel, chce się zabić. Niech pan go zagada, ja muszę dzwonić".
Wykonał dwa telefony. Pierwszy do doktora Wiesława Chudzika, dyrektora Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego i działacza Budowlanych Łódź.
Stanisław Terlecki nie żyje. Miał 62 lata
Lekarz obiecał miejsce w szpitalu. Drugi telefon wykonał do Pawła Lewandowskiego, kolegi i jednego ze sponsorów ŁKS. Lewandowski za chwilę podjechał samochodem.
Bogusiak poprosił Terleckiego: - Stasiu, nie rób żadnych głupot, za godzinę z kawałkiem będziemy u ciebie.
Niedługo później byli już w Pruszkowie, w mieszkaniu czy może raczej 20-metrowej klitce zajmowanej przez Terleckiego. Zawodnik wyglądał na zdołowanego. Jego depresja nie była tajemnicą, ale przecież człowiek cierpiący na tę chorobę nie zawsze jest w dołku. Terlecki był. Przyjaciel zapamiętał go jako "smutnego, wychudzonego".
Bogusiak i Lewandowski zabrali piłkarza do lokalu. Ten najpierw napił się kawy, a potem coś zjadł. W odwrotnej kolejności nie potrafił. A potem pojechali do szpitala zwanego potocznie "Kochanówką". Na oddział psychiatryczny.
Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Było widać, że on jest zniszczony?
Jacek Bogusiak: Początkowo tak, ale gdy odzyskiwał formę już było ok. Może niekoniecznie dla ludzi z zewnątrz, którzy mogli odbierać go jako pijanego. Stasiu takie wrażenie sprawiał, mówił powoli i wyraźnie. Ale nie powiedziałbym, że ostro nadużywał alkoholu. Lubił piwo.
A narkotyki?
Przez ostatnie tysiąc dni życia, a mniej więcej tyle spędziliśmy razem, tego problemu nie było. Były raczej lekarstwa, psychotropy, końskie dawki proszków na ból głowy.
Jakich?
Tych dostępnych na każdej stacji benzynowej. Mógł wziąć na raz całą garść i funkcjonował. To go niszczyło. Każda depresja, małe bóle głowy były leczone dużymi dawkami leków przeciwbólowych.
Jak długo przebywał w psychiatryku?
Kilka miesięcy. Przebywał pod opieką lekarzy Piotra Gałeckiego i Macieja Kuśmierka.
Poprosiłem o tę rozmowę, bo pojawiło się sporo oskarżeń, że był pozostawiony sam sobie. A to przecież nie do końca jest prawda.
Kilkanaście osób mu pomagało. Sam wysłałem ok. 100 osobom listy z prośbą o pomoc i kilka osób pomogło.
PZPN?
Tak, prezes Zbigniew Boniek i szef wydziału komunikacji Janusz Basałaj. Ten drugi wysłał Staszkowi cały sprzęt reprezentacji Polski. Ale Stasiu niestety był rozwaligroszem. Jak jechał na przepustkę ze szpitala do mnie na Radogoszcz, to dał koszulkę kierowcy autobusu. A jak wracał taksówką, oddał taksówkarzowi. A kolejną koledze z pokoju. Pytaliśmy: "Stasiu, ale co ty robisz?". A on mówił: "Bo oni nie mają, a ja mam kilka". Co miał na sobie to miał, a co miał w paczkach to rozdał. Łatwo przyszło, łatwo poszło, bo to jest pan Terlecki. Nie miał już swojej książki, więc Paweł Lewandowski mu przyniósł. Zaraz komuś dał i prosił o kolejną. Ręce opadały.
Ale miał dobre intencje.
Tak, wspaniały, dobroduszny człowiek, który chciał być zawsze tym Stanisławem Terleckim. Tak jak kiedyś, gdy był jeszcze w Stanach Zjednoczonych czy Holandii. Wie pan, że on ufundował dla szpitala Matki Polki sprzęt za kilkanaście tysięcy dolarów? To były ogromne pieniądze. Będąc w Holandii zafundował sztuczną trawę na halę dla ŁKS. Wysłał całego TIR-a, za dużo. Powiedział, że przecież nie wyśle furgonetki, bo to się nie opłaca. A nadwyżkę można oddać do innego klubu. A ile sprzętu dla dzieci ufundował...
Czy on sobie zdawał sprawę ze swojego upadku?
Powiedziałbym inaczej: Chciał się bardzo podnieść. Miał marzenia. Ukończył kurs trenerski UEFA C, który ktoś znajomy mu opłacił (według naszych informacji był to Zbigniew Boniek - red.), Marek Kondraciuk, dyrektor Wydziału Sportu razem z Erykiem Rawickim, zatrudnili go w łódzkim MOSiRze. Pracował z dziećmi na Orliku.
Lubił to?
Tak, zdecydowanie. Fajne było to, że wciąż mógł dzieciom dużo pokazać. Dla rodziców to był ktoś, ale przecież na dzieciach nie zrobiłoby wrażenia, gdyby im opowiedział, kim to on nie był 40 lat temu. Dlatego Stasiu brał piłkę i pokazywał, co umie z nią zrobić. A umiał wiele. I miał zacięcie pedagogiczne.
I pracował tam do końca swoich dni?
Tak, choć ostatnio częściej był na zwolnieniu lekarskim. Miał nawrót choroby, złych myśli. I problemy z nogami, jak wielu piłkarzy. Nie był w stanie intensywnie pracować ze starszymi chłopcami. Schodził naprawdę obolały.
Mam wrażenie, że Terlecki dokonał autodestrukcji.
Stasiu miał taki charakter, że z każdym wojował. Tracił u ludzi sympatię, cały czas kogoś zaczepiał. Nie umiał powiedzieć "dziękuję". Ostatnio obsmarował Marka Chojnackiego, a przecież Marek bardzo mu pomagał na tych kursach trenerskich, mimo, że nie musiał.
Podobno Boniek kilka razy mu pomógł finansowo, z tego co wiem, raz dał mu 5 tysięcy złotych.
Tak, ja byłem pośrednikiem. Całe szczęście, że przekazałem mu te pieniądze w obecności Marka Kondraciuka, Pawła Lewandowskiego i księdza Pawła Miziołka. Pytamy się go: "Stasiu, co zrobisz z tymi pieniędzmi? Jak przeznaczysz mądrze, to my będziemy dalej szukali pomocy". On te pieniądze przez 20 minut trzymał w ręku, nagle wybiegł w pokoju i poleciał do swojej kobiety. Nam szczęki opadły. Co ja mam powiedzieć Bońkowi? Ok, może mogliśmy mu dawać w ratach, ale jak ja mam 60-letniemu facetowi forsę wydzielać? A po tygodniu dzwoni do Pawła i mówi: "Słuchaj, nie mam na jedzenie". Paweł pyta, co zrobił z pieniędzmi, a Stasiu mówi: "No potraciłem". Byliśmy załamani. Potem, jak dostałem od Bońka pieniądze, to już poszły na konkretne rzeczy. Zaczęliśmy rozumieć rodzinę.
Właśnie, łatwo oceniać z boku.
Wie pan, ja się złościłem na rodzinę, ale zrozumiałem, że oni po prostu mogli tego nie wytrzymać. To był utracjusz. Raz wziął 20-30 tysięcy, pojechał do Gdańska i wrócił bez pieniędzy. Albo dzwonił, że wszystko wydał, a hotel jest nieopłacony. Maciek (syn Stanisława, dziś komentator) miał rację.
Wy mu pomagaliście mając świadomość, że to jest syzyfowa praca?
Nie, tak bym nie powiedział. Myślę, że daliśmy mu tysiąc dni życia. Zorganizowaliśmy pomoc.
A jak on korzystał z tej pomocy?
Opowiem taką sytuację: któregoś dnia Jerzy Leszczyński, jeden ze sponsorów klubu, kupił mu taką ekstra mikrofalówkę. Następnego dnia mówi mi, że nie ma nic do jedzenia na ciepło. Ja mówię: "Podgrzej sobie". A on, że mikrofalówka się zepsuła. Pan Jurek dał mu dwa talerze, jeden głęboki, drugi płytki. I powiedział: "Z tych talerzy korzystaj, z innych nie". Ale Stasiu włożył jakieś z posrebrzanym wykończeniem i mikrofalówka nie przetrwała jednego dnia. Ręce mi opadły. Co ja mam temu Jurkowi powiedzieć, żeby mu kupił drugą?
Człowiek nieporadny, ale nie zły.
No nie, był dobry, fajny, uczynny. Ale co z tego? To było tak: leżała sobie kupka pieniędzy i dokładałeś. Ile byś nie dołożył, tyle on brał. I przepuszczał.
Próbowaliście z nim rozmawiać?
Wtedy krzyczał: "Co chcesz ode mnie!?" Był od razu wrogo nastawiony. Mówimy mu: "Stasiu, jak masz 500 złotych na tydzień, to wydaj stówę dziennie". Ale on wydawał 500 jednego dnia, a potem nie miał co jeść.
A wy mu pomagaliście.
Wie pan, jak dzwoni telefon o 2 w nocy i on mówi do słuchawki, że nie ma co jeść, a właśnie jest pod moim blokiem na Radogoszczy, to co miałem zrobić?
Wiem, że pomogliście załatwić mu mieszkanie.
Tak, w 2016 roku, to pomógł załatwić Jan Mędrzak z komisji mieszkaniowej w Radzie Miasta, napisaliśmy pisma, dodaliśmy list intencyjny od prezesa PZPN i od pani prezydent Łodzi. Dostał ponad 30 metrów z kuchnią ubikacją, prysznicem. Kilkanaście osób się dołożyło, wiceprezes ŁKS Łukasz Bielawski wyremontował, bo ma firmę budowlaną. I było naprawdę na poziomie.
Mieszkał tam z kobietą.
I to był też problem. My mogliśmy pomagać jemu, Terleckiemu, ale dwie nieporadne osoby to za dużo. Ludzie mówili: "Są razem, to niech sobie radzą". I słusznie. Miłość była silniejsza. Wie pan, jak przyjeżdżają ludzie ze sprzętem do domu, a tam otwiera ta jego pani i wszędzie są ślady po imprezie, to ludziom się odechciewa. Tu mu dajesz ze swoich, a on to co miał roztrwaniał.
Rozumiem, że to taki alkoholowy romans?
Tak to wyglądało, to była pani, którą poznał w "Kochanówce", której imponowało to, że to był Terlecki. Wiele pacjentek tam za nim wzdychało. Ludzie nie wierzyli, że on nic nie ma, myśleli chyba, że w szpitalu jest taki skromy, a w domu chowa walizkę ze złotem.
W Wigilię obdzwonił wszystkich, którzy mu pomagali.
Tego dowiedziałem się po czasie. To było dość dziwne, bo Stasiu zbyt często nie dzwonił. Miał telefon, za który płacił mu Paweł. Cały czas gubił aparaty. "Gdzie masz telefon?" - pytaliśmy. On nie wie. Ktoś mu ukradł, gdzieś mu wypadł, ktoś mu wyrwał. Albo zgubił całą torbę ze sprzętem. Ludzie się zniechęcali. Pomagali mu koledzy z ŁKS, a mianowicie Jan Sobol i Grzegorz Ostalczyk. Sobol dał mu dwie pary butów, a on chce trzecią. Ostalczyk dawał mu jakieś pieniądze, ale ile można przychodzić i brać za darmo. On mówił: "Pożycz, pożycz", a przecież to było pożyczanie na wiecznie nieoddanie.
Czy on kiedyś sam z siebie podjął próbę wyjścia z tego?
Chyba problem polegał na tym, że Stasiu do końca myślał, że jest wielkim Terleckim i mu się należy. Jak był w szpitalu, to mówił: "Czuję się tu jak na zgrupowaniu kadry: jest pokój dwuosobowy, telewizja, jedzenie". A jeszcze w tym sprzęcie od pana Basałaja to już w ogóle było jak w reprezentacji. Ale zaraz wszystko pogubił. On potrzebował mieć kogoś, kto by go wiecznie pilnował.
A tym co Go opluwają w komentarzach p Czytaj całość