[b][tag=61510]
Paweł Kapusta[/tag], WP SportoweFakty: Odezwał się pan do nas po tym, gdy opublikowaliśmy tekst o awanturze wokół sędziowskiego funduszu pośmiertnego. Dlaczego?
Jarosław Rynkiewicz, były sędzia piłkarski:[/b]
- Po zapoznaniu się z faktami dotyczącymi KFP wcale się nie zdziwiłem, że do tego doszło. Pan przewodniczący Przesmycki podejmuje decyzje jednoosobowo i uważa, że jest nieomylny. Poza tym to chyba dobry moment, aby opowiedzieć, dlaczego skończyłem z arbitrażem. Przez ostatnie dwa lata wiele osób, również spoza środowiska sędziowskiego, dopytywało się mnie, co się właściwie stało. Jeszcze dwa lata temu byłem piłkarskim sędzią grupy TOP Amator (w Polsce jest kilku zawodowych arbitrów głównych, inni sędziujący m.in. mecze Ekstraklasy tworzą grupę TOP Amator - przyp. red.). Prowadziłem mecze Ekstraklasy, przede mną mogło być jeszcze pewnie dziesięć lat gwizdania. Obrzydzono mi jednak to zajęcie do tego stopnia, że nie chciałem już tego robić. Z przywileju prowadzenia meczów w najwyższych klasach rozgrywkowych zrezygnowałem w wieku 33 lat, czyli jako relatywnie bardzo młody sędzia.
Problemem jest również to, że sędziowie zawodowi wystawiający oceny młodszym arbitrom podczas obserwacji telewizyjnych, też są zależni od tej jednej osoby. To jest wielki problem. Wiem, że niestety muszą lawirować, aby nie skrzywdzić młodszych kolegów, a jednocześnie nie podpaść przewodniczącemu. Wiedzą przecież, jaki jest mściwy. Przewodniczący narzuca im swoją wolę co do interpretacji konkretnych sytuacji. Wtedy nie jest to obiektywne. Gdy opinie stadionowa i telewizyjna różnią się od siebie, ostateczną decyzję i tak podejmuje pan Przesmycki. Jak sama nazwa tej organizacji wskazuje, mówimy tu o kolegium sędziów, czyli decyzje w nim powinny zapadać kolegialnie. Nie jest tak.
Co się dokładnie stało?
Wymagano ode mnie, żebym robił coś, czego nie czułem na boisku. Podejmowałem decyzje, które akceptowali zawodnicy, trenerzy, publiczność, komentatorzy, dziennikarze, ale nie akceptowało ich nawet nie tyle Kolegium Sędziów PZPN, co przewodniczący Zbigniew Przesmycki. To nie jest przypadek, że w jednej rundzie w moich wszystkich ośmiu meczach było według niego coś nie tak. Wszyscy wiedzą, że nie ma możliwości, aby przez sezon przejść bez błędu, ale u nas w środowisku błędy niektórych były zamiatane pod dywan, nigdy się o nich nie mówiło. A innych - zawsze wyciągane i określane mianem dyskwalifikujących. I tak było ze mną. Chciałbym podkreślić, że nie byłem nieomylny, bo nikt nie jest, ale z pewnymi rzeczami nie mogłem się po prostu zgodzić.
ZOBACZ WIDEO Wiceprezes Jagiellonii: Romańczuk czuje się Polakiem
Może po prostu słabo pan sędziował i rzeczywiście popełniał błędy. Czuł się pan niesprawiedliwie oceniany przez Przesmyckiego?
Właśnie! Przez pana Przesmyckiego, a nie przez grono kolegialne np. komisję szkoleniową czy zarząd! Oficjalnie wszyscy sędziowie są wnikliwie oceniani przez "niezawodny" i niezwykle "sprawiedliwy" system obiektywizacji pracy sędziego zwany "triple checking". Tak naprawdę to system, który wymyślił, którym zarządza i w którym decyduje jeden człowiek: Zbigniew Przesmycki. A przecież został stworzony właśnie po to, aby uniknąć patologicznej sytuacji, w której o być albo nie być sędziego decydowała jedna osoba, czyli obserwator stadionowy. W związku z tym, że bardzo dużo sytuacji na boisku jest niejednoznacznych, czasami nie ma pewności czy została podjęta dobra decyzja nawet po kilku powtórkach, zostawia to pole do interpretacji jednej osobie. Czyli wracamy do podwalin powstania systemu. Doprowadziło to do sytuacji, w której jedno zdarzenie boiskowe i decyzja sędziego równie dobrze może być przez przewodniczącego postawione jako wzór do naśladowania, jaki i dramatyczne wypaczenie. Oczywiście w zależności od tego, kto taką decyzję podjął. Co ważne - nawet jeśli grono sędziów na szkoleniu, członkowie komisji szkoleniowej lub inni członkowie zarządu KS są innego zdania, i tak nie ma to żadnego znaczenia. Jest to wykorzystywane tylko do tego, aby mieć na każdego sędziego argument, że jest słaby. Jeśli trzeba sędziemu coś wyszukać, przewodniczący wyciąga swoje notatki, przegląda wyniki i mówi: biegi długie OK, krótkie OK, test Yo-Yo OK, obserwacje telewizyjne i stadionowe też pięknie, ale proszę! Tkanka tłuszczowa wzrosła o jeden procent! Ten system to zasłona dymna, za którą skrywają się niesprawiedliwe decyzje jednej osoby. Nie ma możliwości być idealnym sędzią, więc na każdego jest hak. Później ktoś, kto się nie zna, może spytać: hola, a dlaczego nie sędziuje arbiter X? Przewodniczący zagląda do swojego systemu, patrzy i mówi na przykład: X? On akurat przez obserwacje telewizyjną z trzeciej kolejki... Zawsze coś się na każdego znajdzie. Taki sędzia nie ma jak dyskutować. System powoduje też strach przed powiedzeniem czegokolwiek na forum. Wszyscy sędziowie siedzą cicho, nie wychylają się, bo jedno słowo może sprawić, że nie będzie ich w obsadzie albo zostaną zdegradowani. Przewodniczący nie znosi sprzeciwu w żadnym względzie, dyktuje warunki. Nie przyjmuje do siebie żadnych argumentów. Jeśli już coś postanowił, tak ma być.
Rozumiem, że panu "dramatyczne wypaczenia", jak to pan określił, zdarzały się często?
To ja zapytam inaczej: czy pamięta mnie pan z jakiegoś meczu, w którym podjąłem skandaliczną decyzję? Czy zapisałem się negatywnie w historii najwyższej ligi? Przeprowadziłem na poziomie Ekstraklasy 14 meczów i nie popełniłem w nim żadnego błędu bramkowego, nie wypaczyłem wyniku żadnego spotkania. Po swoich kardynalnych błędach, bo tak to zostało ocenione przez Przesmyckiego i zaprezentowane innym sędziom, dwukrotnie zwróciłem się do niego pisemnie, aby powiedział mi, jaka jest wykładnia konkretnej sytuacji. Doszło bowiem do absurdu: obserwacja boiskowa mojego meczu w Gdyni i obserwacja telewizyjna mówiły o jednej decyzji coś zupełnie innego. Zwróciłem się z prośbą o wyjaśnienie, która interpretacja była słuszna i jakie mam podejmować decyzje w przyszłości. Odpowiedzi nie dostałem do dzisiaj, chociaż na każdym szkoleniu pan przewodniczący zaręcza, że odpowiada wszystkim. Problemem jest również to, że sędziowie zawodowi wystawiający oceny młodszym arbitrom podczas obserwacji telewizyjnych, też są zależni od tej jednej osoby. To jest wielki problem. Wiem, że niestety muszą lawirować, aby nie skrzywdzić młodszych kolegów, a jednocześnie nie podpaść przewodniczącemu. Wiedzą przecież, jaki jest mściwy. Przewodniczący narzuca im swoją wolę co do interpretacji konkretnych sytuacji. Wtedy nie jest to obiektywne. Gdy opinie stadionowa i telewizyjna różnią się od siebie, ostateczną decyzję i tak podejmuje pan Przesmycki. Jak sama nazwa tej organizacji wskazuje, mówimy tu o kolegium sędziów, czyli decyzje w nim powinny zapadać kolegialnie. Nie jest tak.
Niech mi pan powie, dlaczego Przesmycki miałby pana niesprawiedliwie oceniać? Proszę się postawić na moim miejscu: wygląda to trochę jak wylewanie żali.
Wiąże się to z tym, co już po części powiedziałem. Nigdy nie powstrzymywałem się przed wyrażaniem opinii. Na szkoleniach nie bałem się zgłaszać odrębnego głosu w sprawie interpretacji przepisów dokonanej w sposób - nie boję się użyć tego słowa - dyktatorski przez przewodniczącego. Tak samo było w przypadku interpretacji zdarzeń przesyłanych mailowo. Próbowałem dyskutować, wyrażać swoje zdanie, a Przesmycki bardzo tego nie lubi. Zawsze wszystko musi być po jego myśli. Zresztą, to nie jest tak, że nagle się obudziłem i zacząłem pluć jadem. Zawsze mówiłem, że ten system jest nieuczciwy. Ktoś, kto na piłkę patrzy z boku, jako kibic, nie zdaje sobie sprawy, o jakich sprawach mówię. Dotyczyło to choćby podróżowania na mecze.
To znaczy?
Jeden przykład z brzegu. Dostałem powołanie na mecz Ekstraklasy Zagłębie Lubin - Wisła Kraków. Napisałem wiadomość, że to mecz w dniu powszednim o godzinie 20:30, że muszę rano być na godzinę w pracy i będę do Lubina jechał prosto stamtąd. Nie byłem przecież sędzią zawodowym, musiałem normalnie pracować. Pisałem, że w związku z tym, aby profesjonalnie przygotować się do meczu i być wypoczętym, nie chcę sam prowadzić auta 300 kilometrów. Poprosiłem o możliwość zabrania sędziego technicznego z mojej okolicy. Nie było odzewu. Pojawiła się obsada z kimś innym "na techniku". Po mojej prośbie zostałem jednak z tego meczu niespodziewanie wycofany, ale nie to było najciekawsze. Jak Pan myśli, którego sędziego technicznego dostał nowo wyznaczony arbiter?
Nie wiem. Tego, którego zaproponował przewodniczącemu Przesmyckiemu?
Tak. I o dziwo był to sędzia, którego ja również chciałem zabrać ze sobą, ale mi nie pozwolono. Taki paradoks, że ten sam arbiter nie mógł z niewiadomych mi powodów jechać ze mną, zaś z innym sędzią pojechał na ten sam mecz.
Odłożyłem słuchawkę. Nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie usłyszałem. Bo co ja mam powiedzieć na takie traktowanie? Później wycofanie mnie z meczu Górnika z Wisłą tłumaczono śmiercią mojego brata. Jeszcze nie zdążyłem powiedzieć o tragedii rodzicom, a już byłem wycofany meczu? Zresztą, co tu gadać: już po fakcie arbiter, który ostatecznie pojechał do Zabrza powiedział mi, że o swojej nominacji na ten mecz dowiedział się już we wtorek wieczorem podczas drugiej połowy, czyli w momencie, gdy ja biegałem jeszcze po murawie w Chorzowie.
Czyli co, Przesmycki chciał panu zrobić na złość?
Tak to odebrałem i było to moim zdaniem wyjątkowo nieuczciwe. Był to przynajmniej jasny sygnał, że moja przygoda z gwizdkiem na szczeblu centralnym dobiega końca. Byłem chyba jedynym sędzią, który na mecze musiał jeździć sam. Zawsze się jednak tak układało, że nawet jak moi asystenci byli wolni, to nie mogłem z nimi jechać na 1.ligę. Jechałem sam, a moi asystenci albo siedzieli w domu, albo byli wysyłani na mecze z innym sędzią z grupy TOP Amator. A jak miało wpływać na mnie zdejmowanie mnie z meczu dzień przed wyjazdem? Czy to jest ten profesjonalizm w działaniu, którym Pan Przesmycki się wielokrotnie zasłaniał? Dla arbitra, który nie jest zawodowcem, wiązało się to z dużym przedsięwzięciem - trzeba było wziąć wolne w pracy, poukładać w domu, dostosować treningi do meczu... Nie miałbym o to pretensji, gdyby zasady były równe dla wszystkich. Nie były. Zresztą, jest jeszcze jedna historia.
Słucham.
W pewien wtorek prowadziłem mecz Ruch Chorzów - Zawisza Bydgoszcz. Gdy wychodziłem już ze stadionu, zobaczyłem, że mam nieodebrane połączenia od mojego brata bliźniaka. Oddzwaniałem, ale nie podnosił słuchawki. W drodze powrotnej do Szczecina dostałem telefon od jednego z pracowników PZPN. - Zadzwoń do mnie rano - poprosił. Nic dziwnego, na piątek miałem wyznaczony kolejny mecz, Górnik Zabrze - Wisła Kraków, druga z trzecią drużyną. Nigdy wcześniej nie sędziowałem tak wysoko. Gdy około piątej rano dojechałem do domu okazało się, że mój brat nie żyje. Rozpoczęła się cała procedura, która trwała kilka godzin. Wyjechałem z komisariatu i nim wróciłem do domu, zadzwoniłem zgodnie z wcześniejszą prośbą do PZPN. Zanim w ogóle powiedziałem cokolwiek, usłyszałem:
- W piątek nie jedziesz, pan przewodniczący zmienił obsadę.
- OK. Ale i tak bym nie pojechał na ten mecz, bo w nocy zginął mój brat.
Po pięciu minutach od tamtej rozmowy telefon zadzwonił jeszcze raz, tym razem dzwonił przewodniczący Przesmycki. Nie pojawiły się słowa w stylu "przykro mi" albo "moje kondolencje".
- Tak, słucham?
- Cześć Jarek. Rozumiem, że to co powiedziałeś podczas poprzedniej rozmowy to prawda?
Zamurowało mnie! Odpowiedziałem:
- Tak, to prawda.
- No to nie pojedziesz w piątek na mecz. Tak to w życiu jest - tobie brat zginął, a mi się wnuczka urodziła.
Odłożyłem słuchawkę. Nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie usłyszałem. Bo co ja mam powiedzieć na takie traktowanie? Później wycofanie mnie z meczu Górnika z Wisłą tłumaczono śmiercią mojego brata. Jeszcze nie zdążyłem powiedzieć o tragedii rodzicom, a już byłem wycofany meczu? Zresztą, co tu gadać: już po fakcie arbiter, który ostatecznie pojechał do Zabrza powiedział mi, że o swojej nominacji na ten mecz dowiedział się już we wtorek wieczorem podczas drugiej połowy, czyli w momencie, gdy ja biegałem jeszcze po murawie w Chorzowie. To bardzo ciekawe w kontekście tego, że podczas schodzenia do szatni po pierwszej połowie "ławka" Zawiszy wykrzykiwała w moim kierunku coś w stylu: "zobaczysz, że już więcej nie posędziujesz w Ekstraklasie". Używanie śmierci mojego brata jako argumentu do tłumaczenia niewyznaczania mnie na mecze w najwyższej klasie rozgrywkowej było wyjątkowo nieuczciwe i podłe.
To bardzo mocne zarzuty.
Powiem więcej: we wspomnianym meczu podjąłem decyzję o wykluczeniu Herolda Goulona. Moim zdaniem był to brutalny atak na Łukasza Janoszkę. Po meczach, przed następną kolejką, na stronie PZPN publikowane były omówienia i interpretacje zdarzeń. Z tego meczu nie ukazywało się to bardzo, bardzo długo, ale gdy już się ukazało, to wiadomo, Rynkiewicz podjął złą decyzję. To ciekawe w obliczu faktu, że Komisja Ligi rozpatrzyła tę sytuację i kartkę utrzymała w mocy dyskwalifikując zawodnika Zawiszy na dwa mecze. Zresztą, gdy w PZPN wszyscy wiedzieli już, co się stało, a ja z rodziną przeżywałem tragedię, związek wydzwaniał do mnie, żebym jak najszybciej wypełnił dokumenty związane z meczem w Chorzowie, bo lada chwila miała się zebrać Komisja Ligi. Symptomatyczne było również to, że jeszcze przed wypełnieniem przeze mnie załącznika w szatni sędziowskiej Pan Przesmycki dzwonił do mnie i dokładnie wypytywał, jak zostanie opisane przeze mnie wykluczenie zawodnika z 27.minuty.
Po jakim czasie od tego zdarzenia posędziował pan w kolejnym meczu ekstraklasy?
To stało się 5 listopada, trzymano mnie w blokach aż do połowy kwietnia. Mówimy tu o odsunięciu od Ekstraklasy, bo w międzyczasie sędziowałem mecze w 1.lidze oraz mecze Pucharu Polski, na przykład ciężki rewanż w ćwierćfinale Lechia - Jagiellonia. Już tydzień po pogrzebie mojego brata sędziowałem na szczeblu centralnym. W międzyczasie wyznaczono mnie na dwa albo trzy mecze Ekstraklasy, z których zostałem tradycyjnie wycofany. Gdy na koniec sezonu 2013/14 na jednym z portali ukazał się ranking sędziów, byłem w nim na piątym czy szóstym miejscu. W uzasadnieniu było, że w tym sezonie sędziował bardzo dobrze, ale mało, bo w jego życiu doszło do rodzinnej tragedii. Wiem, że taka informacja wypłynęła z PZPN, iż nie jestem obsadzany w Ekstraklasie, bo jestem w traumie. Sam uważam się za bardzo silnego psychicznie. Po tej sytuacji zostałem poza tym specjalnie wysłany do psychologa pracującego dla kolegium sędziów. Miałem jeden z dwóch najlepszych wyników testu koncentracji uwagi. Podnoszono argument o traumie, ale gdy obaliłem go wspomnianym testem, przewodniczący Przesmycki wyjął laptopa i wyszperał wzrost o jeden procent tkanki tłuszczowej.
To, o czym pan mówi, było kwestią ewentualnej niechęci przewodniczącego do pana? A może chodziło o personalne rozgrywki? Pochodzi pan z regionu, w którym jest jeszcze inny sędzia, prywatnie syn wiceprezesa PZPN, Łukasz Bednarek.
Wszystkim życzę jak najlepiej, bez wyjątku. Zresztą nie jestem zrzeszony w Zachodniopomorskim Związku Piłki Nożnej. Zaraz po awansie do Ekstraklasy przeniosłem się do Lubuskiego ZPN. Nigdy nie pchałem się tam, gdzie mnie nie chcieli. Jednym z najdziwniejszych dni w moim życiu był dzień, gdy po awansie do Ekstraklasy wszedłem do siedziby Zachodniopomorskiego ZPN. Można było czuć napięcie i niechęć. Wszyscy czuli się z tym nieswojo, więc rozwiązałem tę sytuację dość szybko.
Dlaczego tak było?
To nie jest pytanie do mnie. Nic nikomu nie zawdzięczam. Jeśli jednak chodzi o zarządzanie ludźmi w KS PZPN i sposób przekazywania interpretacji, za moich czasów chaos był gigantyczny. W pewnym momencie nikt nie wiedział, jak gwizdać rękę. Były o to awantury zawodników, trenerów, prezesów. Dobrym przykładem jest też sposób, w jaki zawalono wprowadzanie systemu sędziów zabramkowych. Przecież tu nie zawiodła idea, a sposób wdrożenia. Na szybko, bez przeszkolenia, z marszu wysyłano za bramki sędziów z niższych lig. I później doszło do tej słynnej sytuacji na Wiśle Kraków, gdzie padł gol po tym, jak piłka wyszła metr za linię, a dodatkowy sędzia tego nie dostrzegł. I szybko program skasowano. Podobnie było z zaleceniem w sprawie kończenia meczów. Do dziś mam przed oczami jak Adam Lyczmański kończy spotkanie zgodnie z zaleceniami przewodniczącego, bez oparcia w przepisach, a zawodnicy Legii Warszawa po ostatnim gwizdku biegną z pretensjami do arbitra, że przerwał im korzystną sytuację. Nikt tego nie rozumiał, nie czuł, ale sędzia musiał robić to, czego się od niego oczekiwał przewodniczący kolegium sędziów, by później nie mieć kłopotów. Dlatego to znakomita wiadomość, że zamiast Zbigniewa Przesmyckiego wprowadzaniem systemu VAR zajmuje się Łukasz Wachowski. Poza tym przez prywatną interpretację pana przewodniczącego dużo bramek w Ekstraklasie padło po spalonych. Oczywiście nie można winić za to sędziów, skoro reguły gry wyznaczał pan Przesmycki.
Skończył pan sędziować w tak młodym wieku przez Zbigniewa Przesmyckiego?
Miał na to największy wpływ. Przecież równie dobrze mogłem dalej sędziować, ale odebrano mi radość z gwizdania. Po odejściu ze szczebla centralnego jeszcze przez rok prowadziłem mecze w okręgu, na poziomie 4.ligi. Sam czułem, że to koniec. Zacząłem już to robić beznamiętnie, coraz trudniej było mi się zmobilizować. Odszedłem na dobre zostawiając miejsce młodszym.
Żałuje pan, że skończył tak wcześnie?
Sędziowaniu poświęciłem się bez reszty. Robiłem to kosztem studiów, rodziny, pracy. Z zawodu jestem informatykiem. Koledzy, którzy ze mną studiowali, zawsze mówili mi: jedź z nami, w weekend jest konferencja w Berlinie, szkolenie w Warszawie. A ja zawsze miałem taką samą odpowiedź: nie mogę, mam mecz w okręgówce albo 4.lidze. Kiedyś straciłem nawet pracę przez to, że nie byłem w stanie pogodzić życia zawodowego z sędziowaniem. Przecież są mecze, wyjazdy po całej Polsce... Piąłem się po szczeblach, nie ukrywam tego, że pomogła w tym afera korupcyjna, przez którą zrobiło się miejsce dla ludzi nowych, świeżych. Na szczeblu centralnym byłem przez 10 lat. Zaczynałem w starej 3.lidze, skończyłem w grupie TOP Amator. Poczułem się spełniony dzięki temu, że miałem okazję pracować jako sędzia techniczny przy meczu Ligi Europy. Podjąłem decyzję, że sezon w 2015/2016 będzie moim ostatnim. Dziś nadal aktywnie uprawiam sport. Biegam w maratonach, a na sędziowskie środowisko patrzę już z boku. Nadal jednak utrzymuję bardzo dobry kontakt z kolegami sędziami.
Zdaje pan sobie sprawę, że ten wywiad zostanie przez wielu ludzi odebrany jak zwykłe narzekanie pracownika na swojego szefa? Niektórzy nazwą pana frustratem, któremu się nie udało. Być może nawet przewodniczący Przesmycki, jeśli zdecyduje się odpowiedzieć.
Po tym co powiedziałem, spodziewam się, że w niedługim czasie pan Przesmycki
rozpocznie kampanię oczerniania mnie. Jestem na to gotowy. Lepiej dla polskiego sędziowania byłoby jednak gdyby skupił się na profesjonalnym zarządzaniu, bo na razie mamy chaos, co skutkuje chociażby takimi "sukcesami" jak przekazanie blisko miliona złotych z funduszu sędziów na konto prywatnej fundacji, w której pan przewodniczący i jeszcze dwie osoby prywatne mają, poprzez statut, dożywotnio zapewnione wpływy.