Janusz Piechociński: Jestem honorowy. Na kopa jest kop

PAP / Paweł Supernak / Na zdjęciu: Janusz Piechociński
PAP / Paweł Supernak / Na zdjęciu: Janusz Piechociński

- Ja generalnie jestem pokojowy. Tylko na boisku oddawałem zawsze. W polityce, w życiu to nie. Ale na boisku nie było tak, że można mnie było sponiewierać, skopać - opowiada nam Janusz Piechociński. Polityk, były wicepremier i niespełniony piłkarz.

Jacek Stańczyk, WP SportoweFakty: Panu również przeszkadza baba, gdy ze Zbigniewem Bońkiem rozmawia o futbolu? Bo jemu tak. 

Janusz Piechociński: Mówimy tu oczywiście o naszej lubianej pani Karolinie Hytrek-Prosieckiej. Rozumiem, że w środowisku czysto piłkarskim jest często więcej niecierpliwości, ale nie każdy przeszedł przez politykę. Jak pan wie, szybko starałem się wyjaśnić ten konflikt, zażegnać.

Prezes wsadził jednak pana na minę tym wpisem na Twitterze. Jemu się dostało. [Tutaj szczegóły afery]

Obiecałem grzyby pani Karolinie. Przyniosłem je i wszyscy dziś miło wspominamy tę wymianę ciosów.

Czyli w tej całej aferze pan był obrońcą, może rozgrywającym. Tymczasem słyszałem, że z pana jest rasowy napastnik.

Ha, grałem na każdej pozycji oprócz bramkarza. Na to akurat byłem za chudy. Poza tym bramkarz jest zawsze winny. A gdy obroni już rzut karny, okazuje się, że to napastnik miał pecha. Ja na szczęście do karnych miałem talent. W ogóle miałem dobrą technikę. W poprzeczkę bramki do piłki ręcznej trafiłem 7-8 razy na 10 prób. Ale kochałem piłkę halową, bo na dużym boisku trzeba się naganiać. I tam człowiek jest bezbronny wobec dużego, napakowanego - jak to mówię - "klocka". A ja zawsze byłem o te 20 kg lżejszy i 20 cm niższy, miałem krótsze ręce, więc nie było łatwo boksować się z takimi rywalami.

A jak już do czegoś doszło?

Chodziłem do szkoły w Nowej Iwicznej koło Warszawy. Boisko było pomieszaniem błota z trawą. Na przerwach nie zawsze mieliśmy piłkę. Była za to żółta puszka po oleju SW30. Kopnąłem nią kiedyś tak, że w twarz oberwał mój najlepszy przyjaciel. Wyzwał mnie na solówkę, poszło na pięści. Pierwszym uderzeniem tak go trafiłem, że mu oko spuchło. On był wyższy i silniejszy, wezwali dyrektora. A ten: "Najlepsi uczniowie tak się tłuką? I Piechociński pobił Kowalskiego? No nie, przecież Piechociński to chucherko". A ja go po prostu trafiłem prawidłowo.

Czyli był pan zawzięty.

Byłem lubianym prymusem, ale okazało się, ze potrafię oddać. Generalnie jestem pokojowy. Tylko na boisku oddawałem zawsze. W polityce, w życiu to nie. Ale na boisku nie można mnie było sponiewierać, skopać. Zawsze oddałem, honorowy człowiek ze mnie. Na kopa jest kop.

Ktoś tego kopa od pana dostał?

Kiedyś taki "klocek" ze studiów, cięższy ode mnie o 30 kg, kopał mnie na meczu cały czas. W końcu go ostrzegłem, że to ostatni raz.  Gdy znowu się szykował, podwinąłem nogi, on poszedł pode mnie. Wtedy spadłem na niego z góry z jakimś takim skrętem - wie pan - "king Bruce Lee karate mistrz".

Takie chucherko jak pan, musiało sobie jakoś radzić.

Grałem w LZS Lesznowola. Stworzyliśmy z takim chłopakiem, który kopał trochę w drugiej drużynie Gwardii, fajny duet. Ja fałszywy lewoskrzydłowy, a on typowa dziesiątka, czyli rozgrywający z potężnym strzałem. Bardzo szybko nauczyłem się na hali mądrego zastawiania się. Byłem od wywalczania rzutów karnych i wolnych. Zagrać tyłem do bramki, zasłonić się, wymusić... to też - oprócz strzelania goli - była moja gra.

Czyli już pan wtedy, na tym boisku za młodu politykował. Tu wymusić, tam obejść, tu naciągnąć.

Jakie politykowanie, proszę pana! To tak nie ma. Na początku lat 80. studiowałem na 1. roku politechniki. Był turniej halowy na Gwardii. Zmontowaliśmy taki skład "każdy pies z innej budy". Słabo się znaliśmy, taka zbieranina. Ale okazało się, że jest kilku charakternych chłopaków, którzy gdzieś tam grali. Szło nam świetnie. Był taki mecz, prowadzimy 3:1, "załatwiłem" dwa karne. I jeden facet ewidentnie mnie ciął. Więc sobie myślę: Jest cała sala, dziewczyny siedzą i piszczą. Akcja na granicy pola karnego, widzę że facet przymierza się do kopa, więc jak już mnie walił po nogach, to podciągnąłem jeszcze specjalnie ręce, krzyknąłem, łubudu na parkiet i rzut karny. Trener tylko się uśmiał.

Jak pan w ogóle zaczął grać w piłkę?

Normalnie, na podwórku. Nowa Iwiczna to była wtedy mała miejscowość, kilkanaście rozrzuconych domów. Po drugiej stronie było dwóch sąsiadów, ja mam o 4 lata młodszą siostrę. Mieliśmy dojazd do garażu, bramkami była brama wjazdowa i brama garażowa. Obok były maliny, za które dostawaliśmy w skórę, bo zawsze były wybite. Graliśmy ile się dało. Sąsiedzi na mnie i na siostrę. Był jeden duży problem, w jaki sposób podzielić dwie najlepsze polskie drużyny: Legię Warszawa i Górnik Zabrze. Po losowaniu zostaliśmy Górnikiem Zabrze. Siostra broniła, a ja biegałem za dwóch.

A potem, gdy był już pan prominentnym politykiem, pilnował pan, jak grają dzieciaki?

Przygoda piłkarska mojego syna zaczęła się od niedzielnej piłki. Zaczęli przychodzić koledzy z przedszkola, potem z 1 klasy. Przenieśliśmy się na boisko szkoły. No i fajnie to wyglądało. Byłem posłem, co niedzielę o godzinie 15 musiałem mieć czas, bo dzieciaki grały. Zaczęli przyjeżdżać sąsiedzi, nieznajomi, pytali, czy trening jest do 17 i odjeżdżali. W pewnym momencie stwierdziłem: zaraz, zaraz, jeszcze wyjdzie z tego kłopot, niech się tylko coś komuś stanie (a w pewnym momencie było 30-40 dzieciaków). Jak na tym zapanować? Stwierdziliśmy więc, że trzeba wykorzystać formę Uczniowskiego Klubu Sportowego. Była tam sekcja dżudo, zrobiliśmy sekcję piłki nożnej, funkcjonuje do dzisiaj.

Rodziców też pan ustawiał do pionu?

Znam takie sytuacje, że między rodzicami prawie doszło do bijatyki. We własnych szeregach trzeba było robić porządki. Nieważne czy trener miał rację, ale musiałem stawać po jego stronie. Mamusia nie pozwalała synkowi jechać na trening, a trener był bezwzględny. Nie przychodziłeś na trening, to nie grasz. A tu rodzic mówi: "Ale przecież mój syn gra lepiej!". Trzeba uczyć rodziców, że nikt nie jest geniuszem. I najważniejsze, żeby młody się poruszał.

Mówił pan, że na podwórku był Górnikiem Zabrze. Ale potem kochał już Legię.

Miałem kilkanaście lat. Jesienią 1975 roku zostałem uczniem zespołu szkół mechanicznych i na wiosnę byliśmy już na Legii. Z chęcią chodziliśmy na pochody 1-majowe. Był tam był dostęp do biało-czerwonych i zielonych flag. Czyli kolorów Legii. Na każdym meczu na Żylecie była więc silna grupa z flagami.

Kradliście je władzy?

Szedł aktyw, miał flagi. Trzeba było je potrzymać. A potem robiło się z nich flagi na Legię.

W głowę pan kiedyś za tę Legię dostał?

Nie, ale czasem jak polali wodą pod stadionem... Ja byłem pokojowym kibicem. Często się narażałem tym bardziej doświadczonym. Raz byłem na meczu kadry z Węgrami. Nie szło naszym, krzyczę więc do takich dwóch, co pili wino marki wino: Panowie, kibicujmy! I mi odpowiedzieli: "Panie, jak będziesz pan tam sam cicho krzyczał, to kur... nic z tego nie wyjdzie". Zapamiętałem to. Jeździłem też na mecze wyjazdowe Legii. Byłem w Łodzi gdy nas ŁKS łańcuchami przywitał. Akurat nie dostałem.

ZOBACZ WIDEO "Damy z siebie wszystko" #16 (cały odcinek): Magiczny Lewandowski, kłopoty Krychowiaka, powołania Nawałki

Jest pan kibicem, był politykiem. Rozumiał więc pan chociaż po części kibiców, którzy kilka lat temu krzyczeli: "Donald matole, twój rząd obalą kibole"?

Problem polega na tym, że w którymś momencie zaczęliśmy się staczać. Było mi żal, że doprowadziliśmy do tego, że piłce czy koszykówce nie stał się ten sam cud, jaki w siatkówce. Poszło to w niszczącą stronę. Okazało się to niszczące dla piłki choćby w Warszawie. Można i trzeba być kibicem Legii, ale trzeba szanować Polonię. I na odwrót. Tego mi brakuje.

Tusk faktycznie tak dobrze harata w gałę, czy to legendy?

Na pewno Tusk był nietuzinkowym zawodnikiem. Po pierwsze dużo grał. Po drugie był środkowym napastnikiem, do którego szło wiele piłek. Na pewno ma bardzo dobrą technikę użytkową.

To który polityk najlepiej gra w piłkę?

Nie będziemy tu stygmatyzować, ale kiedyś zrobiliśmy turniej i PSL wygrał z PiS 1:0. Może się pan zdziwić, ale Krzysztof Jurgiel, gdy był młodszy i 30 kilogramów lżejszy, bardzo dobrze grał na środku obrony. Patryk Jaki czy Jacek Kurski w swoim najlepszym czasie zostawiali na boisku dużo zdrowia. Kurski teraz jest prezesem, to mu trudniej grać. W ogóle to nasze polityczne granie... Kiedyś w Brodnicy na mecz parlamentarzystów ze zwykłymi ludźmi przyszło 8,5 tysiąca kibiców. To było piękne. I te okrzyki: "Grajcie, bo wam diet nie wypłacą".

Można się zbliżyć do obywatela.

I to jak!

A za granicą sport się panu przydał?

Trzeba sobą zainteresować, znać partnera, historię, sport, znaleźć to co wspólne. Rozmawiałem raz z wnukiem króla Bahrajnu i opowiedziałem mu, że ktoś przywiózł do nas konia ze stajni w Bahrajnie i zwierzę zaginęło. Po czym ten wnuk przywiózł do Polski nowego konia, a ja go miałem odebrać. A koń tak parsknął, że mi zniszczył garnitur. Ale to nic. Przytulił się do mnie, to było piękne. Odebrałem go w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej. Albo spotyka pan wybitnego przedstawiciela branży budowlanej i mówi, że od zawsze jest za Barceloną. A on przed chwilą zaprosił pana na swój jacht, popływaliśmy. Potem pojechaliśmy na mecz Realu. I wtedy zaczyna się rozmowa...

Teraz działa pan w Izbie Przemysłowo Handlowej Polska - Azja. Zaraz ma pan pożegnanie chińskiego ambasadora.

A my mamy tam swojego, sportowego ambasadora! Gdy pani Anna Lewandowska powiedziała, że na emeryturę pojechałaby do Los Angeles, to na Twitterze publicznie zaapelowałem, że nie możemy tak zmarnować marki "Lewy". Robert jest autentycznie wielkim ambasadorem polskości w Azji. Szczególnie w Chinach i Japonii. Zaapelowałem do pani Ani, że po Bayernie może być Manchester City, albo Real Madryt bądź Juventus, ale potem powinien być Szanghaj albo Pekin. Dwa sezony, 90 milionów euro.

Ten Twitter to pana znak rozpoznawczy. Któregoś dnia naliczyłem 80 wpisów. Zaczęliśmy rozmowę od sporu w sieci. Tam też pan nie oddaje?

Blokuję ludzi, ale zdarzają się przypadki, że daję możliwość powrotu. Najbardziej nie cierpię tych, którzy pod anonimowym kontem "Polak, katolik, patriota albo lewicowiec" okazują się zwykłymi chamami. I to nie są nieprawdziwe konta, tylko są to często wykształceni ludzie, którzy po prostu nabrali takiego tupetu. Anonimowość pozwala mieć jakąś taką wyższość. Mnie do czerwoności rozgrzewa, jak ktoś za idiotę ma polityka tylko dlatego, że jest anty PiS. Albo anty inna partia.

Ktoś panu wybitnie podpadł?

Jestem też na Linkedinie. Jest tam taki gość, skończył zaocznie wyższą szkolę pedagogiki specjalnej. Ale w opisie dał, że jest ekspertem, że brał udział w jednej restrukturyzacji. I mi jedzie, jaki ja jestem głupi, ze ktoś taki jak ja był wicepremierem. Więc zapytałem go, czego jest ekspertem w i jakiej restrukturyzacji uczestniczył. I facet zmiękł. Proszę pana, więc taki ktoś napisał do byłego wicepremiera, faceta który zrobił ekonomię, że jest prymitywem, głupkiem i się nie zna. I żył z podatków. A ja akurat nie żyłem z podatków. W jednym palcu mam określone rzeczy, ale ja sobie nie wpisałem, że jestem ekspertem. Jestem po SGH, byłem najlepszym studentem na roku, moje zdjęcie wisi w alei zasłużonych jako wybitnych pracowników. Do mnie przychodzili ludzie i wiedzieli, że bubli na rynek nie wypuszczam.

To proszę powiedzieć, jako kibic i fan piłki, czy nasz udział na mundialu będzie bublem?

Mistrzostwa nas zweryfikują i mogą być gorzkie. Trzeba życzyć Lewandowskiemu, żeby reprezentacja zagrała tak, aby nie wrócił czarny sen z Euro 2016. Tam był sam i obijali go ze wszystkich stron. "Lewego" jako dobro narodowe trzeba chronić. W taki sposób, że gra cała drużyna. Jeśli to nie będzie drużyna, w której szesnastu zawodników jest w najlepszej formie, to jasno i wyraźnie trzeba sobie powiedzieć, że Japonia nas zabiega, Kolumbia wygra z nami techniką użytkową, a Senegal wdepcze nas w ziemię.

Aż tak źle to chyba nie będzie. Już prędzej znowu nas zdepczą w europejskich pucharach.

Potrzeba nam w klubowej piłce sukcesów. I dlatego marzy mi się, proszę pana, że w 2021 roku w półfinale Ligi Mistrzów Barcelona zmierzy się z Legią Warszawa.

Mówi pan to głośno?

Oczywiście!

Widzę, że to kibicowskie serce ciągle bije mocno.

Proszę pana. Przed maturą zrobiliśmy sobie wagary, poszliśmy na mecz. Byłem przewodniczącym samorządu szkolnego i to był potężny problem. Bo w takich sytuacjach ja podejmowałem decyzje. Uznałem więc, że jest tak ładnie, że warto dokończyć przed maturą ten mecz. A potem mi dyrektor powiedział: Piechociński, wy już całkiem zgłupieliście na punkcie tej piłki.

Źródło artykułu: