Przyleciał do Chorzowa z dorosłym synem, by pokazać mu Polskę, jaką sam zapamiętał. I obejrzeć na żywo Biało-Czerwonych. Odbył podróż sentymentalną do miejsca, gdzie się urodził i skąd ruszył dalej - do Warszawy, a potem do Ameryki. Do kadry Bory Milutinovicia, po 44 występy w reprezentacji Stanów Zjednoczonych. Dziś Janusz Michallik, w wieku 52 lat, jest cenionym komentatorem między innymi amerykańskiej ESPN.
Zbigniew Mucha: No to zacznijmy od Zlatana…
Janusz Michalik: Jego transfer to świetna wiadomość dla MLS [Major League Soccer - liga amerykańska]. Generalnie jestem przeciwny sprowadzaniu starszych zawodników, a pamiętam czasy Donadoniego i innych, lecz dopiero tacy piłkarze jak Villa, Giovinco czy Robbie Keane przełamali pewną barierę. Grali i grają tak samo dobrze jak kiedyś w La Lidze, Serie A czy Premier League. Podoba mi się, że dziś te wielkie nazwiska robią się coraz młodsze. Zlatan ma już oczywiście swoje lata, ale… jemu wolno. Gdybym był na przykład panem Mioduskim, a "Ibra" chciałby przeprowadzić się do Warszawy, poszedłbym do banku i wziął każdy kredyt, pod każdą możliwą hipotekę, byle tylko mieć Szweda u siebie. To niesamowita reklama dla klubu i ligi. Marketingowo strzał w dziesiątkę, ale i piłkarsko wciąż jest genialny. Człowiek, który nigdy nie trzęsie portkami, a to dla Amerykanów szalenie istotne.
Ale czy Jankesi polubią kogoś, kto porównuje się do Jezusa i sprawia wrażenie bufona?
Ależ oni kochają się w czymś takim. Uwielbiają kontrowersje. Możesz się nie zgadzać z kimś, ale kontrowersyjną opinię wysłuchasz i się zainteresujesz. W Polsce lepiej siedzieć na płotku - nie zejść ani w jedną, ani w drugą stronę. Nie na tym polega wielki pieniądz czy show-biznes. Trzeba być trochę niepoprawnym, może niepopularnym. Poza tym pamiętajmy, że Zlatan trochę specjalnie się kreuje. On ma poruszyć, przyciągnąć nieprzekonanych do piłki. Jak jesteś kibicem w Polsce czy Ameryce, to jesteś kupiony, ciebie nie trzeba do niczego przekonywać. Ale jeśli nie, jeśli piłka jest ci raczej obojętna, to gdy nagle ktoś w pracy ciągle będzie mówił o jakimś Zlatanie, pomyślisz: OK, to może i ja zobaczę Los Angeles w akcji. Pytanie, czy Szwed wytrzyma zdrowotnie, bo MLS jest ciężka fizycznie. Grasz w LA i wszędzie musisz lecieć – Nowy Jork, całe wschodnie wybrzeże, Kanada, Dallas. Gdzieniegdzie trafisz na straszną wilgotność, w Kolorado biegasz na ogromnej wysokości, inaczej oddychasz. Zaczynasz w marcu, kończysz w grudniu. Bywa ciężko nawet dla zdrowego, młodego osiłka.
Z kreowaniem gwiazdy Nemanji Nikolicia przesadzamy w Polsce?
On w polu karnym jest wszędzie. Ktoś strzeli, gdzieś się piłka odbije, on dotknie i trafi. Wszedł w dobrym momencie do ligi, bo Chicago było słabe. Sprowadzili jednak "Niko", także Schweinsteigera, twardego McCarthy’ego z Nowego Jorku i poszli do góry. Nikolić został królem strzelców, to nie byle co, ale gwiazdą ligi to jest Villa albo Bradley Wright-Phillips, nie reprezentant Węgier.
Czy mistrz MLS, Toronto FC, w Polsce broniłby się przed spadkiem, czy tworzyłby czołówkę?
Absolutnie czołówkę. Giovinco, Altidore, Vazquez – oni są niesamowici. Kilka lat temu po takim pytaniu zrobiłbym pauzę, żeby się zastanowić, ale nie dziś. Graliby w Ekstraklasie o mistrza. Podobnie jak New York City FC w składzie z Villą, który czaruje tak samo jak w Barcelonie. Patrzysz na zespół prowadzony przez Patricka Vieirę i widzisz myśl wyniesioną z Manchesteru City, dostrzegasz, jak budują każdą akcję od tyłu, że wszystko ma tam ręce i nogi.
Liga się rozwija?
Ależ oczywiście. Dochodzi taki klub jak Los Angeles FC, którego właścicielami są milionerzy. Powstają świetne obiekty, coraz lepsi i młodsi piłkarze przyjeżdżają z Europy. Każdy zawodnik ma opłacone ubezpieczenie, nigdy nie będzie się martwił o to, że pensja nie wpłynie na czas, są sponsorzy i telewizje, Adidas płaci setki milionów dolarów za sponsoring całej ligi. Oczywiście zdarzają się mecze, których poziom nie jest najwyższy, ale są również takie, które ogląda się z przyjemnością, na pewno lepsze od wielu w Holandii, Francji czy Polsce. Wiem, co mówię, ponieważ komentuję zawodowo nie tylko MLS, ale również ligi europejskie.
Co z projektem Davida Beckhama?
Ma delikatne problemy, ale na początku miał też duże szczęście. Kupił klub z Miami bodaj za 25 milionów dolarów, czyli wręcz za darmo, biorąc pod uwagę, że teraz za miejsce w MLS trzeba zapłacić kilka razy więcej. Anglik zagwarantował sobie taką możliwość, podpisując kontrakt jeszcze jako zawodnik. Jego problem dotyczy jednak ziemi. Chciał postawić stadion blisko Miami Beach, nie udało się. Protestowali mieszkańcy. Kupił gdzie indziej, ale nie dość dużo. Na stadion starczy, ale co z parkingami i zapleczem? Każdy chciałby klub i stadion w centrum miasta, to nie zawsze się udaje w Ameryce.
Sądzi pan, że Stany okażą się również przystanią dla Roberta Lewandowskiego?
Myślę, że tak. Powinien koniecznie przejść do MLS. On jest jak Villa. Będzie chciał, to pogra do 40 roku życia na wysokim poziomie, ponieważ stanowi wzór sportsmena i profesjonalizmu. W Los Angeles ma dwie drużyny do wyboru, jego żona również w tym mieście zyska pole do popisu. Że Polaków tam nie ma? Ale on nie przychodzi, jak kiedyś Nowak, Kosecki czy Podbrożny do Fire, żeby Polonusów ściągnąć na stadion. On jest gwiazdą i marką globalną, na niego ma przyjść każdy. Jest na tym samym poziomie co kiedyś Beckham. Jasne, "Becks" miał większy brand ze względu na status żony w show-biznesie i własną machinę promocyjną, ale sportowo, po sukcesach – mam nadzieję – na przykład w Realu, to będzie jednak ta sama półka.
Był pan na meczu Polska - Korea. Chorzów to taka podróż sentymentalna? Na Śląskim pojawił się pan przecież pierwszy raz od ponad 40 lat…
Poprzednio w 1977 roku, na eliminacyjnym meczu z Portugalią. Miałem 11 lat, siedziałem na trybunach, słyszałem gwizdy na Deynę. Urodziłem się w Chorzowie, ale szybko przeprowadziłem do Warszawy, gdzie tata grał w piłkę. Na Śląsk przyjeżdżałem do babci na wakacje, więc traktowali mnie już jako gorola. Dla chłopaków z ulicy i podwórka byłem jednak swój. Zmienił się ten Stadion Śląski. OK, jest piękny, ale tamtej atmosfery nie zapomnę. Wtedy na mecze przychodziło po sto tysięcy ludzi. Może to byli inni ludzie... Dla nich, dla tych górników, hutników, ale także tych wszystkich, którzy wówczas zjeżdżali z całej Polski, mecz reprezentacji był świętem. Czuć było coś niewypowiedzianego w powietrzu. Pamiętam, jak wujek przeżywał wizytę na Śląskim, no jakby papież przyjeżdżał.
Samo miasto?
Ogromne emocje. Stary Chorzów jakby stanął w miejscu. Zapach ten sam. Jak opuściłem miasto jako dziecko, tak nic się nie zmieniło. Te uliczki, gdzie grałem w piłkę, podwórka, gdzie węgiel nosiłem babci, te eRki na murach. W Ameryce tego nie uświadczysz. Ale jak porównać klub z niemal stuletnią tradycją do ligi, która ma – powiedzmy – 20 lat. Warszawa z kolei bardzo się zmieniła, choć… nie wszędzie. Pojechałem z synem na stadion Gwardii. Ruina. Tylko napis WKS Gwardia jak dawniej. Pozamykane. Dałem wcześniej Danielowi pieniądze, by mnie wykupił z rąk policji jakby co. Bo wiedziałem, że przez zamkniętą bramę przeskoczę, byle tylko zajrzeć do środka.
W takim miejscu jak na Racławickiej mógł pan szczególnie docenić to, co stało się w pańskim życiu. Kariera niczym z amerykańskiego snu – od pucybuta do milionera. Wyjechał pan jako członek reprezentacji Polski juniorów do Stanów, gdzie nikt nie znał utalentowanego nastolatka. Ogromne ryzyko. Hala, gdzieś jakieś małe ligi i nagle wielki projekt pod tytułem World Cup ’94, który to turniej Amerykanie mieli właśnie organizować. Cud?
Mój ojciec Krystian, były reprezentant Polski, wyjechał na koniec kariery do Stanów, do NASL, ligi, w której grali Pele, Beckenbauer i inni. Poleciałem go odwiedzić. To były wakacje, nie chciałem zostać na stałe. Dlaczego? Miałem 16 lat i zapukałem akurat do I drużyny ekstraklasowej Gwardii z Dziekanowskim, Wdowczykiem, Baranem w składzie. Trafiłem też do reprezentacji Polski juniorów, do trenera Władysława Stachurskiego. Cały szczęśliwy dzwoniłem wówczas do ojca, by się pochwalić. On znał Stachurskiego. W restauracji "Szeherezada" Legia i Gwardia bawiły się razem. Tata razem ze Stachurskim i Kaziem Deyną… Czułem, że piłkarski świat się przede mną otwiera. Dlatego nie chciałem zostać w Stanach. Minął rok, wyjechałem raz jeszcze i zmieniłem decyzję. To było trudne. Impuls. Nie wiem, co by było, gdyby. Nie wiem, czy trafiłbym do reprezentacji Polski. Logicznie rzecz biorąc, szanse na karierę były większe, gdybym został, niż przeprowadził się do Ameryki. Ale nie żałuję.
Bo cud jednak nastąpił.
Stanowisko selekcjonera US Team objął słynny Bora Milutinović. Miał przygotować zespół do mundialu rozgrywanego na amerykańskiej ziemi. Ligi nie było, więc powiedział, że chce listę 100 perspektywicznych zawodników. Janusz Kowalski był tymczasowym selekcjonerem na dwa mecze, zanim pojawił się Bora. Wpisał moje nazwisko do setki. Z tej listy zrobiło się wreszcie 40 powołanych na zgrupowanie i pierwszy mecz z Urugwajem. Wiedziałem, że będzie meczowa osiemnastka, kilku pójdzie na trybuny, reszta do domu. Marzyłem o trybunach i kolejnej szansie. Tymczasem Milutinović wystawił mnie w pierwszej jedenastce. Nawet nie miałem czasu pomyśleć o tym, jaki hymn mam zaśpiewać. Zaraz potem były kolejne znakomite mecze – z Argentyną, potem z Brazylią, kiedy Rai strzelił nam trzy gole – z wolnego, karnego i rogu. Inny świat. W sumie mam na koncie 44 mecze w reprezentacji USA, ale przeciwko Polsce nie zagrałem nigdy. Była taka okazja jesienią 1990 roku. Amerykanie grali towarzysko w Warszawie. Ja jednak czekałem dopiero na amerykański paszport. Stałem przed domem i wyglądałem samochodu pocztowego. W końcu dotarł dokument, ale już było za późno. 14 lat później byłem jednym z asystentów Bruce’a Areny, kiedy Stany Zjednoczone mierzyły się z Polską w Płocku. Odśpiewałem oba hymny. Wiele osób to rozumie, choć spotkałem się też z głosami krytycznymi ludzi, którzy chcieli mi prawdopodobnie udowodnić, że są lepszymi patriotami ode mnie.
W sumie piękna kariera, tylko mundialu żal.
Nie chcę opowiadać bajek. Prawda przeważnie bywa prozaiczna. Na mundial mogło wtedy jechać 22 piłkarzy, ja byłem tym 23. Trener musiał zdecydować. Może byłem niezły, ale ostatecznie za słaby. Nie szukam usprawiedliwień. Prawie cztery lata byłem w kadrze, na niemal notorycznym zgrupowaniu nad Pacyfikiem. Funkcjonowaliśmy jak superklub. Skoszarowani, z rodzinami. A jednak swoimi występami jakiś znak zapytania w głowie Bory musiałem pozostawić. Nie pytałem go o to nigdy. Co mi z tego. Dawno go nie widziałem, ale zawsze jak się spotykamy, rozmawiamy o różnych sprawach, ale nie o tamtej. Pamiętam oczywiście chwilę, kiedy mi to zakomunikował. To było na plaży, staliśmy we dwóch i nic nie musiał mówić. Domyśliłem się.
Co pan teraz robi?
Telewizja. Jeszcze grając w kadrze, trudniłem się komentatorką. Jakaś liga brazylijska, coś innego, zdarzył się nawet mecz skomentowany wspólnie z Darkiem Szpakowskim na Rose Bowl. Od czasu do czasu ludzie z telewizji do mnie dzwonili. Potem coraz częściej. Po zakończeniu kariery już właściwie notorycznie. Dziś komentuję przede wszystkim dla ESPN; ligę niemiecką, także włoską, holenderską, portugalską. Przez lata komentowałem także La Ligę i Ligę Mistrzów, ale straciliśmy prawa. Robiłem Euro, nie wiem, czy będę pracować na mundialu w Rosji, mam nadzieję jednak komentować Ligę Narodów i mecze Polaków. W MLS jestem sprawozdawcą regionalnym drużyny NYCFC, robię ich mecze dla stanu Nowy Jork, New Jersey i Connecticut. No i mnóstwo pracy w tak zwanym segmencie digital. Są takie tygodnie, kiedy pracuję codziennie, sporo podróżuję. Komentowałem kilka finałów Ligi Mistrzów, między innymi Milan – Liverpool w Stambule czy Barcelona – Arsenal w Paryżu. Budowaliśmy studia meczowe na Polach Elizejskich, nad Bosforem, z widokiem na ateński Partenon. Marzę jednak o tym, by zrobić coś w języku polskim, dla polskich kibiców.
ESPN to potężna stacja. Jak to wygląda od środka?
17-18 budynków, małe miasto. ESPN wykupiła górę w sąsiednim mieście, żeby mieć tam nadajniki. Stołówka, własne przedszkole, dwa hotele, które nie należą do telewizji, ale zajmują je głównie pracownicy ESPN. Miasto w mieście, które posiada własne źródło energii. Telewizja jest niezależna od dostawcy energii w tak dużym mieście, jakim jest Bristol.
Dla Amerykanów to tragedia, że reprezentacja nie jedzie do Rosji?
To nie jest tragedia narodowa, ale na pewno zabolało to wszystkich. Zwykły przypadek. Czasem taki wstrząs bywa potrzebny, żeby dostrzec problemy. Ostatnie mecze reprezentacja grała z silną Panamą i słabym Trynidadem. Z Panamą na luzaku wygrała 4:0. Z Trynidadem do awansu wystarczał remis. Oni wystawili drużynę C, a Amerykanie przegrali. Raz na sto taka rzecz może się zdarzyć i właśnie się zdarzyła.
ZOBACZ WIDEO Dwóch Polaków na boisku, zero goli Chievo Werona z Torino [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]