Radosław Kałużny: Zły chłopiec

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Powiedział pan: "Mentalnie byłem sierotą". Da się w takiej sytuacji uprawiać sport na wysokim poziomie?

Oczywiście, że samotność doskwierała, ale jestem zawzięty. Zaciskałem zęby. Zresztą trudno tęsknić za czymś, kiedy się tego czegoś nigdy nie miało. Mówiłem sobie w duszy, że udowodnię wszystkim, że coś potrafię. Takie podejście miało dobre przełożenie na sport. W Bayerze Leverkusen rywalizowałem o miejsce w składzie z Lucio, Jensem Nowotnym, Juanem czy Karstenem Ramelowem - trudno mi było z nimi wygrać walkę o miejsce w składzie. Ale nigdy nie powiedziałem o nich złego słowa, doceniałem klasę rywali. Kiedy chciałem odejść z klubu i poinformowałem o tym trenera, nie pozwolił mi na transfer. "Widzę, jak ciężko trenujesz, widzę, że nie marudzisz, potrzebuję cię" - powiedział. Pytał mnie, kogo ma wyrzucić ze składu, skoro to sami reprezentanci. Szczerość za szczerość. Ale na trzy, cztery mecze przed końcem rozgrywek dostałem swoją szansę, wywalczyliśmy wicemistrzostwo Niemiec i miejsce w Lidze Mistrzów. Spotkała mnie nagroda za wytrwałość. Podobnie było w reprezentacji Polski.

Czyli jak?

Ciężko się było do niej dostać. Śmieję się, że dzisiaj wystarczy trzy razy dobrze kopnąć piłkę, by zaistnieć w kadrze, a kiedyś trzeba było jeszcze swoje przeżyć. Fala była jak w wojsku. Dużo zniosłem, żeby zostać zaakceptowanym przez grupę. Nie doskwierała mi samotność, bo szumiałem na boisku. Wychodziłem z szatni, w której zostawały wszystkie problemy, mobilizowały mnie drobiazgi, choćby pochwała od trenera, nawet proste: "dobrze trenowałeś".

Kiedy po jednym z meczów przy płocie odgradzającym boisko od trybun zobaczył pan tatę, mamę i brata, odwrócił się pan na pięcie i pierwszy zszedł do szatni.

Przed niczym się nie broniłem. To był czas, kiedy nie mieliśmy kontaktu przez osiem czy dziewięć lat. Nie interesowało ich, co robię. Może śledzili moje transfery, ale nie mieli potrzeby się odezwać. Wtedy miałem już swoją rodzinę i doszedłem do wniosku, że nie ma sensu szukać na siłę czegoś, czego już nigdy nie będzie.

Był i jest pan nieufny?

Byłem właśnie zbyt ufny. Każdy miał u mnie kredyt, z każdym chciałem dobrze żyć. Ale kilka razy dostałem tak po tyłku, że musiałem się nad tym zastanowić. Żona nauczyła mnie być trochę mniej fajnym dla obcych.

Jest w ogóle coś pozytywnego, co wyniósł pan z domu?

Nie wszystko było złe. Albo inaczej - w tym złym też można doszukać się dobrych rzeczy. Ojciec prowadzał mnie na treningi, szukał dla mnie odpowiedniego sportu, nie chciał, żebym tylko chodził po podwórkach i skakał, ale żebym jakoś ten swój żywioł ukierunkował. Zmobilizował mnie do sportu, trzeba mu za to podziękować. Sam trenował boks, nauczył mnie więc zawziętości, wytrwałości. Ojciec biegał maratony, wspólnie pobiegliśmy kiedyś w Otwocku. Nauczył mnie też, że trzeba walczyć o swoje, że niczego nie dostaje się za darmo, że na boisku nie ma przyjaciół.

Jest pan teraz w trzecim małżeństwie. Długo się pan musiał przygotowywać do dojrzałego związku?

Ciężko jest zbudować dobrą relację, kiedy w ciągu tygodnia w domu jest się gościem, a w weekendy nie ma cię w ogóle. Kiedy pojawia się tydzień czy dwa między obozami, kiedy wyjeżdża się na urlop - wtedy wszystko jest pięknie, ale potem wraca się do pracy, a tam czeka codzienność. Dojrzałem do prawdziwego związku, kiedy już ledwo chodziłem. Dały o sobie znać kontuzje. Poznałem Ewę, a ona pokazała mi, jak można funkcjonować w normalnej rodzinie. Nie będę się użalał, szukał winy we wszystkich tylko nie w sobie, bo sam też mam wiele za uszami, ale dopiero teraz zrozumiałem, że warto się przeprogramować na normalne życie. Nie było to łatwe.

Któryś z trenerów poinformował mnie, że skoro nauczył konia gwizdać na palcach, to mnie nauczy grać w piłkę.


Trudno zbudować coś trwałego, kiedy pamięta się dom z drewnianą łyżką, w którym chowa się noże i kije?

Powiedziałem sobie, że nigdy nie uderzę dziecka. Nie ma siły, żebym choćby dał klapsa, bo pamiętam, co sam przeżywałem. I nigdy klapsa nie dałem, cieszę się, że nawet wyprowadzony z równowagi potrafię dotrzymać danego sobie słowa. Wychowuję swoje dziecko na zasadzie odwrotności. Kiedy coś się dzieje, zastanawiam się, jakby to było u mnie w domu i robię zupełnie inaczej. Żeby nie przeżywało tego, co ja musiałem przeżyć.

Jak to się stało, że podobno nigdy nie uciekł pan w alkohol?

Nie mówiłem, że nigdy nie piłem, ale wszystko było w normie. Ewa się ze mnie śmieje, kiedy tłumaczę jej, że swoje w życiu wypiłem i teraz, kiedy jesteśmy gdzieś zapraszani, chętnie jadę samochodem jako kierowca. Oczywiście kiedy jest okazja i dobre towarzystwo, napiję się whisky, ale nie ciągnie mnie przesadnie do alkoholu, a papierosy rzuciłem dwa lata temu. To duży postęp, jestem z tego bardzo zadowolony.

Palił pan w trakcie kariery?

Zacząłem w wieku 21 lat, chociaż wcześniej byłem największym przeciwnikiem papierosów. Przyszedł jednak stres, pierwsze problemy w małżeństwie. Mieszkałem wtedy z Wadimem Rogowskojem, taki Rosjanin, lewonożny. On palił, wziąłem bucha i od tego momentu się zaczęło. Alkoholu też spróbowałem pierwszy raz po dwudziestych urodzinach. Jakieś piwko okazyjnie piłem. Ale później nauczyli mnie więcej, człowieka można nauczyć wszystkiego. Nigdy jednak nie byłem alkofanatykiem, nie musiałem się upić, żeby dobrze się bawić.

W kasynach się pan bawił dobrze?

Nigdy nie byłem.

Nie wierzę.

Przepraszam, raz byłem. Z dwoma reprezentantami Niemiec, którzy poprosili mnie, żebym był ich kierowcą. Dali mi swoją gotówkę i karty kredytowe, powiedzieli, że wychodzimy, kiedy przegrają określoną kwotę. Pojechaliśmy do Holandii, o trzeciej w nocy zawinąłem ich do samochodu i wróciliśmy do Leverkusen. Mnie hazard nigdy nie pociągał. Kiedy grałem w Jagiellonii, wrzuciłem do automatu dwadzieścia złotych, nawet nie wiem, jak się nazywa taki automat. Dwa razy zakręciłem i poszedłem, ktoś za mnie dokończył. Nie widziałem przyjemności w naciskaniu jakichś guzików bez wpływu na przebieg gry, ponaciskać to ja mogłem sobie przyjemniejsze rzeczy.

Niektórzy trenerzy uważają, że dla piłkarza najlepiej jest jak najszybciej się ożenić. Zgadza się pan?

Absolutnie nie. Tak szybkie małżeństwo było jednym z moich większych błędów. Miałem osiemnaście lat i czekałem na dziecko. Wie pan - dzieciak zrobił dziecko. Trzeba było zmężnieć, ale nie wiedziało się jak. Całą noc kołysałem syna, miałem kołyskę przyczepioną do nogi i próbowałem spać. Udawało się trzy, może cztery godziny, a później jechałem na trening. Odbijało się to na mojej formie, chudłem w oczach. Oczywiście warto mieć jakąś stabilizację, dobrze mieć gdzie wrócić, ale u mnie to wyglądało inaczej. Na osiemnaste urodziny dostałem od ojca torbę i wio do życia. Kazał mi się wynosić. Szukałem czegoś, co mogło zastąpić mi dom, czyli czegoś, o czym nie miałem pojęcia, jak powinno wyglądać.

I szukał pan dalej.

Kochliwy byłem. I znałem za dużo lokali. Ale tak na poważnie, to jak ktoś jest szczęśliwy, to nie szuka.

NA KOLEJNEJ PODSTRONIE PRZECZYTASZ M.IN.: O TYM, CZY ZMIENIŁBY COŚ W SWOIM ŻYCIU, CZY NAUCZYŁ SIĘ JUŻ PRZYTULAĆ, CZY JEST SZCZĘŚLIWSZY NIŻ PODCZAS CZYNNEJ GRY W PIŁKĘ NOŻNĄ.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×