Rzut rożny. Piłka spada przed pole karne, gdzie czeka Przemysław Zabielski. Uderza przy bliższym słupku, bramkarz rywali popełnia błąd. Futbolówka ląduje w siatce. Kilkunastu kibiców obecnych na trybunach bije brawo, a obrońca Brunos Magpies zbiera gratulacje od kolegów z drużyny. Tak pada historyczny, pierwszy polski gol w rozgrywkach ligowych Gibraltaru.
20 klubów, jeden stadion
Dla większości Polaków Gibraltar kojarzy się z katastrofą samolotu, w której 4 lipca 1943 zginął premier gen. Władysław Sikorski. Dla kibiców piłkarskich nad Wisłą - z najwyżej wygranym w historii dwumeczem eliminacji mistrzostw Europy (7:0 i 8:1 w kw. Euro 2016 - red.). Niewielu z nich zdaje sobie sprawę, że na tym terytorium, liczącym niespełna 7 km kwadratowych, jest nieźle rozbudowana liga piłkarska. - Łącznie jest aż 20 zespołów. Z informacji trenera i drużyny wiem jednak , że tak "profesjonalniej" wygląda zaledwie od 2-3 lat - opowiada nam Zabielski, który od stycznia występuje w tamtejszej 2. lidze.
O pełnym profesjonaliźmie nie można jednak mówić. Problemem niewątpliwie jest to, że wszystkie drużyny grają na tym samym obiekcie. Wielofunkcyjny Victoria Stadium, na którym 25 marca reprezentacja pokonała sensacyjnie Łotwę 1:0, służy zresztą nie tylko piłkarzom. A to sprawia, że wolnych terminów nie ma zbyt wiele. - To jest właśnie tutaj najgorsze. W marcu nie graliśmy ani razu, później zaś w 8 dni były trzy spotkania. Nie ma co kolorować, logistyka nie jest dobra. Druga liga gra w przedziwnych porach, bo jest sporo ważniejszych imprez. Pierwsza liga, druga, puchar, rezerwy... Mamy drużynę rezerw, by nie tracić ogrania - podkreśla Polak.
Jego klub uchodzi za jeden z najlepiej zorganizowanych w Gibraltarze. Nic więc dziwnego, że do końca grał o awans do elity. - Kiedy tutaj przyjechałem, drużyna zajmowała czwartą pozycję. Wiedzieliśmy, iż celem będzie awans, ale ostatecznie się nie udało - mówi. Zabrakło im zwycięstwa w ostatnim meczu sezonu. - Druga liga nie jest jakoś wielce wymagająca, więc tym bardziej szkoda. Tutejsza ekstraklasa, wbrew pozorom, już taka łatwa nie jest. Nie grają w niej sami "kelnerzy". Byłoby więc to fajne wyzwanie - zaznacza.
Dwie kontrole i samolot w drodze na trening
Potwierdzać te słowa może wyczyn Lincoln Red Imps, który przed dwoma laty pokonał sensacyjnie w kwalifikacjach Ligi Mistrzów Celtic Glasgow (1:0). I chociaż po porażce 0:3 w rewanżu odpadł z rozgrywek, pokazał, że trzeba się liczyć z tamtejszymi drużynami. - Przychodzi sporo Hiszpanów, którzy podnoszą poziom. Motywują ich pieniądze, ponieważ na pewno mogą zarobić tutaj więcej niż w niższych ligach u siebie - tłumaczy Zabielski. Wraz z nim do Brunos także trafiło kilku innych "stranierich". - Jest nas łącznie dziewięciu na kontraktach. Zajmujemy dwa mieszkania. Mamy zapewnione wyżywienie z restauracji, która nas sponsoruje, więc nie możemy narzekać. Szczególnie że miejsce do mieszkania jest bardzo fajne: ciepło, słonecznie. Trenujemy pięć razy w tygodniu: trzy rano i dwa wieczorem - oznajmia.
Droga na te treningi jest bardzo ciekawa. Aby dojechać na boisko, trzeba bowiem pokonać dwie kontrole graniczne: hiszpańską i gibraltarską. Przeważnie są to tylko formalności - sprawdzenie dokumentów i można iść dalej. No chyba że trafi się na... lądujący samolot. - Z nimi bywa ciężko, chociaż latają tylko parę razy dziennie, zdarzyło mi się czekać. Cały ruch staje, wszystkie bramki są zamknięte i jest to jakieś 10-20 minut dodatkowego czekania. Dlatego staramy się chodzić w innych godzinach, żeby uniknąć takich sytuacji - mówi Zabielski.
24-latek tą trasę pokonuje praktycznie codziennie. - Mieszkamy w hiszpańskim La Línea de la Concepción. Do granicy mamy 15 minut - opowiada. Ma szczęście, że obecnie Hiszpania i Gibraltar są w dużo lepszych stosunkach niż kilkanaście lat temu. Wtedy, przez pewien czas, granica była całkowicie zamknięta. A nawet kiedy ją otwarto, celnicy na złość sprawdzali wszystko bardzo skrupulatnie po to, by zniechęcić zagranicznych pracowników. - Dobrze, że to już przeszłość - cieszy się polski obrońca.
Z "Chicago" do Chicago
Z Okęcia odlatuje samolot do Chicago. - Mońki są? - pyta pilot. - Są - odpowiada tłum. - No to możemy startować.
To jeden z popularnych swego czasu kawałów o 10-tysięcznym mieście na Podlasiu, które słynie z tego, że jest nazywane "polskim Chicago". Wszystko z powodu olbrzymiej emigracji zarobkowej jego mieszkańców w czasach PRL-u. Stąd znana jest też anegdota, że obecnie nie ma w Mońkach rodziny, która nie miałaby kogoś w USA. A jeśli takiej rodziny nie ma, to znaczy, że jest już w Ameryce. - No tak znam to, chociaż warto zaznaczyć, że dużo osób jest z pobliskich wsi czy miejscowości jak Knyszyn czy Tykocin, chociaż mówią, że z Moniek - mówi Przemek, który stamtąd pochodzi.
Jego rodzina wyjechała, kiedy miał 15 lat. - Z mojego osiedla mieszkało tam już 4-5 rodzin. Mimo to, wiedziałem, że będzie ciężko. Nie miałem pojęcia jak to wygląda na miejscu. Na początku brakowało mi kontaktu z piłką. Bardziej skupiałem się na nauce, ukończyłem szkołę - tłumaczy. W końcu koledzy przekonali go, by dołączył do Wisły Chicago. - Grałem bardziej amatorsko, dla zabawy. Nic poważnego. Piłkarsko wyglądało to jednak nieźle. Wygrywaliśmy wiele spotkań - opowiada.
Polak miał okazję zobaczyć, jak w Stanach podchodzi się do szkolenia młodzieży. W wieku 17 lat trafił bowiem do jednej z tutejszych akademii, FC United. I od początku zderzył się z zupełnie innym modelem niż ten, który poznał w juniorach Promienia Mońki. Nie tylko w przypadku treningów, ale także samych rozgrywek juniorskich. - Jesienią występowaliśmy tylko w ligach szkolnych, a dopiero wiosną w klubach. I tu, i tu graliśmy w wielu turniejach sponsorowanych przez duże firmy - tłumaczy Zabielski.
Blisko Premier League i MLS
Kilka z nich drużyna Zabielskiego wygrała. Na jednym z takich pucharów zauważyli go skauci. - Dostałem email z zaproszeniem na testy do West Ham United. Na początku myślałem, że to jakiś spam do wszystkich, ale okazało się że nie - mówi piłkarz, który przez tydzień trenował w słynnym zespole. I chociaż ostatecznie nie uzyskał angażu w zespole Premier League, to mógł otworzyć sobie drzwi do MLS. - Po testach odezwały się do mnie dwa kluby, jednak ostatecznie postawiłem na studia. Tam chciałem przeżyć swój "American Dream", taki jak w filmach - dodaje.
Polak skończył studia w kierunku Wychowania Fizycznego i rozglądał się za pracą. Po pewnym czasie zaczął jednak tęsknić za futbolem i za namową kolegów wrócił do Wisły. Nieoczekiwany zbieg okoliczności sprawił, że wylądował w Polsce. - Życie lubi zaskakiwać. Pojechaliśmy z Wisłą na turniej do Sanoka. Tam poznałem dziewczynę i zacząłem pracować dorywczo. Chciałem latać jak najczęściej, by móc ją odwiedzać - tłumaczy. Z pomocą przyszła mu piłka. - Akurat wygraliśmy wtedy pewien turniej i mój obecny agent wyszedł z inicjatywą, by nas reprezentować. Miałem nadzieję, że znajdzie mi klub bliżej ojczyzny - dodaje.
No i znalazł. Chociaż w miejscu, którego Polak zupełnie się nie spodziewał. - Na początku miałem jechać na testy do trzecioligowca z Włoch, ale niestety coś się nie udało - tłumaczy piłkarz. Podobnie było w przypadku ofert z drugiej ligi austriackiej czy angielskiej League Two. - Ostatecznie dobrze, że trafiłem na klub w Gibraltarze, bo wiedziałem, że ciężko będzie mi wejść w ciągły trening. Dwa lata praktycznie nie trenowałem, a tutaj mogłem spokojnie się odbudować - nie ukrywa zawodnik, po czym dodaje: - Teraz czas na wakacje. W Krakowie mieszka moja dziewczyna. Na najbliższy miesiąc chcę też wrócić do Chicago, zobaczyć się z rodziną. Co będzie później, zobaczymy.
ZOBACZ WIDEO: Mundial 2018. Grzegorz Krychowiak: Kontuzja Kamila Glika to tragedia