- W poprzednim sezonie odpadliśmy szybko z tych naszych marzeń o Lidze Mistrzów, więc w tym sezonie chcemy zdziałać coś więcej. Są co prawda dwa mecze więcej do rozegrania w eliminacjach, a nasze pierwsze spotkanie z Cork City pewnie nie wyglądało najlepiej, ale liczą się punkty, to, że jesteśmy trochę bliżej celu - mówi Arkadiusz Malarz, bramkarz Legii Warszawa, na swojej pozycji według większości obserwatorów nr 1 w Ekstraklasie.
Marek Wawrzynowski, WP SportoweFakty: Legia jest dziś mocniejsza niż w zeszłym sezonie?
Arkadiusz Malarz: przyszli do nas świetni napastnicy Carlitos i Jose Kante. Na papierze jesteśmy silniejsi, ale na papierze się nie gra.
Jak przyjęliście w zespole Carlitosa, gwiazdę ligi?
- Nie lubię tego określenia.
To jakie pan lubi?
- Wolę "piłkarz, który się wyróżniał i strzelił najwięcej bramek".
No trudno, niech będzie…
- Bardzo dobrze. A ja, o czym mało kto wie, zaprzyjaźniłem się z nim.
Chociaż wygrał z panem rywalizację o tytuł najlepszego gracza ligi.
- Życie. Rzadko zdarza się, by to bramkarz wygrywał tego typu plebiscyt. Piłkarz z pola ma łatwiej, bo strzela i asystuje. Cieszę się, że zdobył tę nagrodę i fajnie, że teraz to my go mamy u siebie. A on wie, że sam nałożył na siebie presję i musi teraz potwierdzić, że ten sezon nie był przypadkowy.
Mówi pan, że apetyt wciąż rośnie. A ma pan 38 lat.
- Cały czas wygarniają mi, że jestem za stary. Co mam zrobić? Nie wyjadę do Nigerii, gdzie się piłkarzom przekręca liczniki. Żona się ze mnie śmieje, że w domu staram się podkręcić.
Jak?
- Kiedyś tak w samochodach przekręcali liczniki i ja tak potrafię ze swoim wiekiem. To się dzieje w głowie. Na pewno działa, w jakim klubie jestem, jak funkcjonuję, jak o siebie dbam, jak się regeneruję. Dużo sił daje mi rodzina, dzieciaki. Chcę, by byli ze mnie dumni. A i tak ludzie pytają mnie o wiek. Wolałbym pogadać o umiejętnościach na boisku, a nie o metryce. Z tą już nic nie zrobię. Na murawie czuję się jak młody. Treningi sprawiają mi frajdę, jakbym był nastolatkiem. A jeśli ktoś mówi, że jestem za stary, to jego sprawa.
ZOBACZ WIDEO Mundial 2018. Chorwacki piłkarz Legii liczy na wygraną w finale. "Najpiękniejszy dzień w naszym życiu"
Nie chodziło tu o to, by wypominać wiek, po prostu co pół roku mówi się: Arek jeszcze chwilę pogra i musi zrobić miejsce dla młodego Majeckiego.
- Jeżeli ktoś będzie ode mnie lepszy, niech udowodni to na boisku. Ja nigdy w życiu nic za darmo nie dostałem, na wszystko zapracowałem sam. Jestem z takiego rocznika, którym wpajano: tylko ciężka praca się obroni na boisku. Będę tak postępował, jak zostałem wychowany. Znam jednak siebie i wiem, że powiem sobie dość, gdy będę odstawał od młodszych, gdy będę zmęczony na treningu. Na razie tak nie jest, zdrowie dopisuje, ale nie pozwolę nikomu skończyć za mnie kariery. Nie pozwolę, by ktoś powiedział: "kończ, jesteś już stary koń". Ja skończę wtedy, kiedy uznam to za stosowne.
Ale robi pan coś specjalnego w tym celu, by przedłużyć swoje piłkarskie życie? Tomasz Frankowski podobno nawet śmieci nie wyrzucał, żeby oszczędzać nogi.
- Aż tak dobrze to nie ma. Dodatkowe spotkania i treningi w ogródku z moimi chłopcami nakręcają mnie do piłki. Zawsze kochałem futbol i może to ma taki wpływ. To że przychodzę do pracy zadowolony a nie naburmuszony. Wykonuję ćwiczenia z uśmiechem na twarzy, im cięższe tym uśmiech większy.
Poprzedni sezon był męczący?
- Ja po sezonie nie jestem nigdy zmęczony fizycznie, raczej psychicznie, głowa gorzej funkcjonuje. Miałem ciężki rok, jeśli chodzi o sprawy prywatne. Dobrze, że wszystko skończyło się tak, jak chciałem i jak chciały moje mamy.
Te sytuacje rodzinne, życiowe odreagował pan na boisku?
- Tak, na pewno. Nie chciałem przestać trenować. Po śmierci moich mam, bo moją teściową - nie lubię tego słowa - również nazywałem mamą i tak ją traktowałem, opuściłem tylko jeden trening, w czasie gdy był pogrzeb. Wiedziałem, że jeśli zostanę w domu, to się to dla mnie źle skończy. Muszę trenować i one też zawsze sobie tego życzyły, żebym nie odpuszczał. One mnie w tym sezonie bardzo wspierały, czułem to. Ktoś powie może, że "Malarz głupi jesteś, nie ma czegoś takiego", ale ja w to wierzę. Jestem człowiekiem wierzącym i to mi pomaga, może przez to też tak się dobrze czuję. To pewnie irracjonalne, ciężko to wytłumaczyć, ale często jeżdżę do nich na groby, rozmawiam z nimi i to mi dodaje sił.
Wtedy pan rzucił się w wir treningu, teraz po sezonie w swojej szkółce podobnie, jest pan jakimś fanatykiem treningowym?
- Nie, chyba nie. Po prostu lubię trenować, bo wtedy dobrze się czuję. Jak mam dzień wolny, to mijają dwie godziny i już mnie nosi. Od dziecka tak miałem, człowiek łaknął tej piłki, zawsze było jej mało. I tak mi zostało. Dziś lubię schodzić z treningu tak zmordowany, że ledwo łapię oddech. Tak po prostu mam i cieszę się z tego. I moi chłopcy mają tak samo, nigdy dość piłki.
W zeszłym sezonie zapisaliście się w historii. Nigdy wcześniej Legia nie zdobyła aż trzech tytułów z rzędu: ani za czasów Lucjana Brychczego, ani Dariusza Dziekanowskiego.
- Niesamowite, że tylu tu było fantastycznych piłkarzy, a udało się dopiero nam. Nie rozmawialiśmy jednak o tym za dużo. Po ostatnim meczu zgodnie uznaliśmy, że na tym nie poprzestaniemy i chcemy pobić te rekordy. Zdobyć czwarte mistrzostwo i przede wszystkim awansować do Ligi Mistrzów. W tym roku nie może skończyć się na gadaniu.
Wysoko mierzycie.
- Zdecydowanie. Dwa lata temu awansowaliśmy, więc jest to możliwe. Ktoś powie, że mieliśmy farta w losowaniu. No i OK, nie mam nic przeciwko temu, by takiego samego farta mieć teraz. To mój największy cel w tym sezonie. Tam się czuje człowiek jak pan piłkarz. Wpaść na Juventus z Ronaldo i znów nic nie puścić. Ten hymn Ligi Mistrzów, to coś niezwykłego. O tym, aby grać w Lidze Mistrzów, marzy każdy dzieciak. To uczucie, żeby wrócić do tego, co było dobre. Mnie się już raz udało, ale mam apetyt na więcej i więcej.
Czyli marzenia się spełniają i w życiu dorosłym.
- Tak, ale jest jeszcze jedna rzecz. Ja jeszcze o reprezentacji marzę.
Poważnie?
- Tak. Ktoś powie: "Arek, ty to dziwny facet jesteś. Przed czterdziestką, a myśli o kadrze". Za marzenia się nie płaci. Wiem, że jedyny sposób na to jest taki, żeby pokazać się na boisku. I zrobię co się da, żeby nowy selekcjoner mnie zauważył, nie patrzył na metrykę, tylko na umiejętności.
Przed mundialem część dziennikarzy domagała się, by poleciał pan do Rosji.
- Tak po cichu liczyłem, że może mnie chociaż wezmą do Arłamowa. Dla mnie to by było...
Co takiego?
- Ludzie myślą, że jestem stary facet, a zachowuję się jak dzieciak. Tak już jednak mam. Ten Arłamów by mi wystarczył. Trudno, nie wzięli mnie. Ćwiczyłem u siebie w szkółce pod miastem. To był mój Arłamów bis.
Poznał pan wcześniej Jerzego Brzęczka?
- Nie, nigdy nie rozmawialiśmy.
Zimą mówiło się, że chciał pana sprowadzić do Wisły Płock.
- Czyli szlak do reprezentacji mam już przetarty? Nowy selekcjoner zbuduje swój własny zespół, ja mogę go przekonać tylko dobrą grą i ciężką pracą na treningach.
Ciekawe, że w tak późnym wieku zdobył pan pozycję bramkarza niemal kultowego. Może za późno wrócił pan do Polski?
- Czy ja wiem? Nie sądzę. Każdy ma zapisaną jakąś swoją drogę. Moja była taka, że wyjechałem do Grecji. W pierwszym sezonie zostałem uznany bramkarzem roku, grałem w Panathinaikosie, nie dostałem za kilka miesięcy pieniędzy, rozwiązałem kontrakt i wróciłem do kraju. Nauczyłem się w kilka miesięcy języka greckiego i jestem z tego dumny. Ten wyjazd mnie ukształtował.
Czy w wieku 38 lat można się jeszcze rozwijać jako piłkarz?
- Oczywiście! Ja cały czas podglądam innych bramkarzy, choćby na mundialu. Nie ma dwóch takich samych bramkarzy, więc wyłapuję u nich małe rzeczy, detale, a potem przenoszę na treningi. Mam kilku swoich faworytów, lubię oglądać też naszych bramkarzy, np. Łukasza Fabiańskiego. Ktoś powie: "człowieku, ty jesteś tak doświadczony, że się nie rozwijasz". A ja się właśnie rozwijam, teraz w nowym systemie, z trójką obrońców, grałem na czterdziestym metrze. To dla mnie coś zupełnie nowego, ale do odważnych świat należy. Ja miałem kolegów, którzy po kilku miesiącach w Grecji potrafili powiedzieć "Kalimera" czyli "Dzień dobry". To kwestia tego, czy ktoś chce, czy nie.