Marek kładł się wieczorem do łóżka, zamykał oczy i opowiadał żonie, że leży nad morzem. Szum w głowie i uszach przypominał mu plażę na Bałtykiem. Tak "miło" było przez tydzień, potem dzień po dniu frustrował się coraz bardziej. Po ośmiu latach nieustannego szumu w głowie Marek już wariuje. Nie ma też żony, której mógłby w łóżku o tym opowiedzieć.
Człowiek z miasta
- Hej ty, kiedy znowu przyjdziesz na mecz, żeby dostać wpier***? - usłyszałem już po tej akcji na stadionie, gdy byłem na spacerze z psem. - Wiele miałem potem takich zaczepek. Jestem stąd, z osiedla, oni też tu mieszkali. Znali mnie, to nie była tajemnica, że robię w policji - przyznaje Marek.
Był zwykłym policjantem, żadną tam szychą. Zanim na przełomie ustrojów został mundurowym, miał pracę w firmie eksportującej towary za granicę. Zaczął służyć, bo pociągała go idealistyczna wizja bezpiecznego świata i jego samego jako szeryfa pilnującego porządku. Kilka lat temu na autostradzie pracował przy wypadku, ale dostał na radio informację, że w jego stronę jedzie poszukiwany listem gończym bandyta. Dosyć ważny, bo jego auto ubezpieczało drugie z obstawą. Marek z kumplami zatrzymali go do kontroli.
- Imię i nazwisko, dokumenty poproszę...
- Dobrze ku*** wiesz, jak się nazywam, inaczej byś mnie nie zatrzymał.
Szybko pojawili się chłopcy z antyterrorki, faceta zgarnęli. Bandzior jeszcze w radiowozie zaczął sobie liczyć, że jak wyjdzie z pudła, to będzie już dziadkiem.
To była jedna z tych akcji, którą czasem można się pochwalić. O innych mówić nie może, bo choć jest już na emeryturze, nadal obowiązuje go tajemnica. O kolejnych mówić już nie chce, bo kilku bandytów kiedyś mu obiecało, że jeszcze go odwiedzą.
Zadyma, jakiej nie było
W sobotę 27 marca 2010 roku na miejscowym stadionie III-ligowy Górnik Konin grał mecz z Legią Chełmża. To był dzień jak co dzień, odbyła się odprawa, policjanci pobrali sprzęt: gaz podręczny, pałki, tarcze, kaski i takie osłony na klatkę piersiową oraz uda przypominające skorupy, w których - sami się z tego śmieją - wyglądali jak żółwie Ninja. Byli doświadczeni, w grupie nie było żółtodziobów, których na akcji trzeba było niańczyć. On sam zabezpieczał wcześniej m.in. mecz Lecha Poznań z Olympique Marsylia (październik 1990), był na Legii i derbach Łodzi. Nie wstał nagle od biurka, bo zapragnął zastrzyku adrenaliny.
Mówi Marek: - Wiedzieliśmy, że jest to mecz podwyższonego ryzyka. Sprowadzono posiłki z Poznania, z gazem łzawiącym i psami. Zostaliśmy podzieleni na grupy. Od granicy województwa eskortowaliśmy przyjezdnych, trzy albo cztery autokary, pod stadion miały wjeżdżać pojedynczo. Gdy ci z Konina zobaczyli, że są ci z Chełmży, to zaczęła się rozróba. Zostaliśmy przegrupowani, musieliśmy odciągnąć miejscowych, a wjazd pozostałych autobusów wstrzymaliśmy.
W sieci jest kilka filmów z tej zadymy. Widać na nich, jak w pierwszej fazie policjanci na koronie stadionu przeganiają tłum chuliganów, uderzają przy tym pałkami w tarczę. Jeszcze wtedy nie tłuką nimi rywali, choć gdyby doszło do tego, musieliby mocno uważać. Policjant na takiej akcji musi uderzać tylko w umięśnione części ciała, jedyne co może zrobić to siniaka. Nie może przestępcy złamać żadnej kości. - Musimy obezwładnić, wyrządzając jak najmniejsze szkody. Bij tak, żeby nie uszkodzić. A taki bandyta wali na oślep, jest mu obojętne, zabije mnie czy nie - tłumaczy policjant.
Chwilę potem policja wycofuje się, chuligani napierają, rzucają czym popadnie. W końcu dopadają któregoś z policjantów, jakiś chłystek chwali się, że zabrał mu tarczę.
Marek opowiada dalej: - Gdy za pierwszym razem ich odepchnęliśmy, to zebrało się ich jeszcze więcej. Nagle poleciały na nas wyrwane ławki, kamienie, race. Wszystko na nas leciało. Na dodatek kolega, który szedł pierwszy, miał butlę z gazem. Nie wiem, co się stało, ale nagle zawór został wyrwany, cały gaz poszedł na nas. Zepchnęli nas. Tak, widać na filmie, jak bandyci mają tarczę, w tym momencie bity jest jeden z nas, jakoś go rozbroili, poszliśmy na ratunek, wyrwał się. Zeszliśmy na dół, przegrupowaliśmy się, mieliśmy wrócić ich odeprzeć. Z góry trybuny leciało na nas wszystko, co wpadło im w rękę. Dostałem czymś w głowę, kask pękł, zrobiło mi się ciepło.... Obudziłem się już w karetce. Obok siedział kolega z bandażami na ręku.
Nie wie do dziś, czym dostał. Nie wie, kto go zabrał z trybuny, czy upadał, czy ktoś go odciągnął, nie wie, jak to możliwe, że kask pękł. Wie, że gdyby go nie miał, to w zakładzie pogrzebowym mieliby z nim pełne ręce roboty. Śmieje się: - I przy okazji wyszło moje zboczenie zawodowe. Budzę się w tej karetce, dotykam, czuję, że nie mam na sobie sprzętu. I pierwsza myśl: Kur***, jak ja się z tego rozliczę...
- Miałem dostać za tę sobotę dzień wolnego. Nawet nie pamiętam, czy go odebrałem.
Diagnoza: Uraz czaszkowo-mózgowy, uszkodzony całkowicie błędnik w prawym uchu, niedosłuch lewego ucha oraz uszkodzenie więzozrostu w lewym barku.
Już nie pamięta dokładnie, ale na zwolnieniu był chyba przez dwa miesiące.
Pomocy w szpitalu potrzebowało łącznie 22 policjantów. Najciężej rannemu lekarze uratowali wzrok. Rzecznik policji w Koninie, podkomisarz Maciej Jankowski, przyznał nam, że nigdy wcześniej, ani nigdy później, takiej awantury tam nie było. Mecz został dokończony, Górnik wygrał 2:1.
Bandyta nie pobije policji, tylko człowieka
Błędnik nie odrasta, nie zoperujesz go, więc w pewnym stopniu funkcję jednego przejął drugi. Marek: - Skutki odczuwam do dziś. Mam zawroty głowy, nie łapię przestrzeni. Jak patrzę na białą ścianę, to dostaję oczopląsu, zaczyna mi falować i wirować. Stale słyszę szum, nie mogę wykonywać nagłych ruchów, bo stracę równowagę i upadnę. Nie słyszę dobrze na lewe ucho, a w prawym jest taki efekt, jakby było zalane wodą. Mam niedowład barku, nie jestem w stanie podnieść ręki ponad głowę. Rehabilituję się do dziś. To nie jest tak, że wyleczyłem się i nic mi nie jest. Gdy jestem zmęczony, zdenerwowany, objawy się nasilają.
Cztery lata temu jechał na rowerze, zakręciło mu się w głowie, upadł i ten uszkodzony bark jeszcze bardziej sobie pogorszył.
Do pracy po bitwie na stadionie jeszcze wrócił. Tyle że nie czuł się już pełnoprawnym gliną. Gdy radiowóz jedzie na sygnale, to policjanci mówią, że jest na bombach. Marek dostał więc zakaz jazdy służbowym autem m.in. ze względu na hałas (choć może jeździć normalnym samochodem). Przestał być do pełnej dyspozycji. Gdy musiał gdzieś pojechać, potrzebował, żeby ktoś jechał z nim i czasem szefostwo kręciło nosem. Nie mógł pracować na wysokości, badania robili mu co rok, a nie jak innym gliniarzom co 2-3 lata. Po awanturze z marca 2010 roku był potem już tylko na jednym zabezpieczeniu meczu, jako biurowy. Siedział pod stadionem w samochodzie i wypełniał papierki.
- Taki chuligan, bandyta, po prostu idiota myśli, że on pobije policję. Nie, on pobije człowieka, który ma rodzinę. Moja żona była wtedy chora na stwardnienie rozsiane, jeździła na wózku inwalidzkim. Była księgową, codzienna praca stanowiła najlepszą rehabilitację. Rano znosiłem ją po schodach, zawoziłem do pracy, przywoziłem, zakupy, sprzątanie były na mojej głowie. I tę głowę mi rozbili. Musiałem sobie radzić i jakoś radziłem. Żona od trzech lat już nie żyje, nie doczekała końca procesu.
Grabarz Górnika? Kasa jak psu buda
W styczniu 2013 roku policjant zwrócił się po odszkodowanie do firmy Compensa, która ubezpieczała mecz. I usłyszał, że nic nie dostanie. Ówczesne władze klubu ubezpieczyły bowiem tamten mecz na organizację widowiska do 300 osób. A potem wpuściły ich więcej. 49-latek zwrócił się więc do Górnika Konin, który mecz organizował. I też usłyszał, że nic nie dostanie. No to poszedł do sądu, a ten dosyć szybko, bo po trzech miesiącach (19.06.2013) przyznał mu 90 tysięcy złotych.
W Polsce policja może wejść na stadion tylko wtedy, gdy poprosi ją o to organizator meczu. A skoro na stadionie pachniało zadymą, to na prośbę klubu policja weszła wtedy w zwarcie z bandytami. I nie była też przygotowana na większą, niż deklarował klub, liczbę kibiców. Praca funkcjonariuszy opiera się na planach. Dostali informację, że będzie nie więcej niż 300 kibiców, owszem założyli sobie jakąś "górkę", ale i tak przygotowali mniejsze siły, niż były potrzebne. Biegły sądowy doliczył się minimum 650 osób na meczu.
Górnik nie zamierzał płacić Markowi ani grosza, składał kolejne odwołania. 25 lipca tego roku, po wielu bataliach, Sąd Apelacyjny w Poznaniu zdecydował, że pieniądze policjantowi należą się jak psu buda. Sędzia Mikołaj Tomaszewski uzasadniał: - Klub ponosi za to odpowiedzialność, bo nie zabezpieczył odpowiednio meczu. Nie dochował wymogów. Co najmniej z winy nieumyślnej odpowiada za skutki. Nie ma żadnych podstaw do tego, by odmówić zadośćuczynienia panu powodowi tylko dlatego, że był policjantem ochraniającym tę imprezę.
I teraz Górnik musi zapłacić nie 90, tylko około 140 tysięcy złotych. Przez lata rosły bowiem odsetki. A że sprawę klubowi założył jeszcze inny ranny policjant, który pewnie wygra około 20 tys. złotych, to w klubie zrobiło się naprawdę gorąco. Obecne władze z prezesem Mateuszem Michalskim (stanowisko objął rok temu) narobiły rabanu, bo zapłacenie z dnia na dzień prawie 160 tys. zł (budżet roczny ok. 400 tys.) oznacza jego upadek. W Górniku trenuje dziś 300 piłkarzy, to klub z 60-letnią tradycją.
Błagają więc o pieniądze, konkretnie o 200 tys. złotych. Założyły zbiórkę za pośrednictwem portalu zrzutka.pl (TUTAJ MOŻNA WSPOMÓC KLUB). O pomoc Górnikowi zaapelowali jego byli piłkarze jak na przykład Artur Wichniarek czy obecny reprezentant Polski Marcin Kamiński. Marek, gdyby tylko chciał, z dnia na dzień mógłby zażądać spłaty pieniędzy, ruch jest po jego stronie. Jego adwokat jest już w blokach i czeka na wystrzał.
Były gliniarz jednak czeka. - Sam w sumie nie wiem na co. Nikt mnie nawet o to nie prosił - mówi. - Może chcę dać im jeszcze szansę, ale to moje czekanie też nie będzie trwało wiecznie.
Żal do klubu ma ogromny. - Górnik od pięciu lat wie, że grozi mu zapłacenie zadośćuczynienia. Od jednego z poprzednich prezesów usłyszałem na korytarzu w sądzie, że prędzej rozpie***** klub, niż mi zapłaci. To nie ja się odwoływałem, to nie przeze mnie narosły te odsetki. Dziś robi się ze mnie czarną owcę, w lokalnej gazecie przeczytałem, że mogę być grabarzem klubu. Nikt nigdy nie zapytał mnie, jak sobie radzę, czy trzeba mi w czymś pomóc. Nie odzywał się do mnie nawet żaden lokalny dziennikarz. Teraz publicznie gra się na moich uczuciach, a przez 8 lat każdy miał je w dupie.
Obecne władze próbowały dogadać się z policjantem, ale porozumienia nie ma. Prezes Michalski nam mówił, że zaproponował zapłatę podstawowych 90 tys. zł w ratach, ale też odpuszczenie odsetek - WIĘCEJ TUTAJ. Policjant: - Zrezygnowałem z części należnych odsetek, rozłożyłem na nieoprocentowane raty, nawet do 1,5 roku, ale to nie pasowało. Dziś ich postawa jest taka, że albo biorę, co mi dają, albo nie dają nic. To szantaż, podstawienie pod ścianę, a nie mediacja. Mieliśmy też dżentelmeńską umowę, że nie ujawniamy szczegółów w mediach. Dwa dni później o wszystkim już czytałem.
I dodaje: - A grabarzem klubu to są ci idioci, którzy nas zaatakowali. Gdybym ja nim rzeczywiście był, to na drugi dzień po wyroku oddałbym sprawę do komornika i klubu by nie było. Tymczasem mamy początek października i jeszcze nic nie robię. Na dodatek jestem przedstawiany jako ten zły, bo kolega, który też się sądzi, ponoć chce się dogadać, a to tak do końca już nie jest. To też gra na skłócenie nas i wywieranie presji: jak rozwalisz klub, to ja nie dostanę już nic.
ZOBACZ WIDEO Serie A: piękny gol Piątka. Polak centymetry od dubletu [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
I po cholerę to wszystko?
Marek ma 49 lat, od stycznia jest na emeryturze, na swój status życiowy nie narzeka. Jak mówi, zgrzeszyłby, gdyby to zrobił. Woli się jednak nie wychylać, poprosił o zmianę imienia w tekście. Kto ma wiedzieć, że to on, będzie wiedział. Wszyscy nie muszą, Konin nie jest dużym miastem. Stać go na to, żeby wszystko sprzedać i zamieszkać gdzieś indziej, ale nie chce tego robić. Jest z Konina, tu się wychował. Zapewnia, że choć po tamtej akcji słyszał pogróżki, nie bał się. Dwa lata po zadymie wyroki usłyszało 16 przestępców, większość dostała od 1,5 roku do 2 lat pozbawienia wolności. Dwóch zostało skazanych na dłużej (2 lata i 8 miesięcy oraz 2 lata i 4 miesiące).
Dziś w mieście na pewno kibicują mu policjanci, czasem któryś uchyli szybę w radiowozie i krzyknie, żeby im się nie dał. Gdzieś ta idealistyczna wizja mu w głowie została, bo ciągle szlag go trafia, gdy słyszy, że "zawsze i wszędzie, policja je**** będzie". A oni przecież mało zarabiają, właśnie byli w Warszawie protestować. Poza tym, gdyby nie było policji, to - jak mówi - po ulicach jeździlibyśmy czołgami. Nie no, jakiś hamulec musi być.
Przyjaciół w policji raczej nie spotkał, ot ma kumpli z pracy. Na pewno na takich zadymach musieli trzymać się razem, bo tam jeden ochrania tyłek drugiego. Choć z tym to też różnie. Ma kumpla, który pracował z policyjnym psem. I ten kolega mu raz powiedział: - Wolę iść na patrol z psem niż drugim policjantem. Bo pies mnie zawsze zasłoni, gdy będzie niebezpiecznie. Człowiek może się zastanowi, może odwróci… A pies pójdzie od razu, do końca.
Przez lata pracy nie chciał jej zmienić, choć płacili mało i był mięsem armatnim. Tak określa się policjantów w pierwszej linii starcia. Tylko zawsze po takiej akcji, nie od razu, ale gdy emocje opadły, przychodziła refleksja: A po cholerę mi to było?