Dariusz Tuzimek: Nawet jeśli Nawałka, to który?

Getty Images / Shaun Botterill / Na zdjęciu: Adam Nawałka
Getty Images / Shaun Botterill / Na zdjęciu: Adam Nawałka

Jest taka zasada stosowana przez specjalistów od wizerunku, że gdy firmę (ale też np. partię albo klub) dopadnie ciężki kryzys, trzeba natychmiast odwrócić uwagę ludzi innym, mocnym tematem, który - przynajmniej na chwilę - przykryje kryzys.

Chodzi o to, żeby mówiło się i komentowało nie o przyczynach aktualnych problemów czy szukało się winnych, ale by ludzie mieli inny temat zastępczy, który ich rozpali. A gdy do tematu kryzysu wrócą, będzie on już trochę zimny, już nie tak rozpalający, emocje się wystudzą. Ta PR-owa zagrywka jak ulał pasuje mi do kryzysu w Lechu Poznań po zwolnieniu trenera Ivana Djurdjevicia. A tematem "zastępczym" jest oczywiście kwestia zatrudnienia przez "Kolejorza" Adama Nawałki.

Czy Lech go zatrudni? Próbuje. Do osiągnięcia porozumienia jest co prawda daleko, ale jakie to ma znaczenie? Ważne, że klub ma coś, co można rzucić na żer wściekłym i rozczarowanym kibicom. Rozczarowanych także faktem, że z kopa potraktowano lechitę z krwi i kości, jakim był Djurdjević.

Gdyby w poniedziałek ogłoszono, że szanowanego w Poznaniu - mimo złych wyników – Ivana zastąpi tymczasowo Dariusz Żuraw - bo na razie klub nie ma nikogo innego – to byłby wielki „pojazd” na właścicieli Lecha - Rutkowskich i na prezesa Karola Klimczaka. Klub nie odkopałby się z "hejtu", działaczy by zwyzywano od nieudaczników, kryzys trwałby w najlepsze. Dlatego tak zrobić nie można było. I Lech tak nie zrobił. Do gry o spokój w klubie wrzucono nazwisko Adama Nawałki. Duże nazwisko, obok którego - nawet patrząc na co się stało się z reprezentacją i jej trenerem na mundialu - trudno przejść obojętnie.

Nawet najbardziej wkurzony kibic Lecha na nazwisko ex-selekcjonera zestawione z klubem z Poznania musi się podrapać w głowę, chwilę zastanowić i pod nosem zamruczeć: "a może miałoby to sens?". I właśnie o to chodzi. Zamiast irytacji i wściekłości przychodzi zastanowienie i podświadome myślenie, że coś tam ci działacze jednak robią, że starają się ratować, myślą, szukają, nie są bierni. Tymczasem okazuje się, że w meczu z Jagiellonią Białystok drużynę Lecha poprowadzi... Dariusz Żuraw. Prawda, że tę decyzję trochę inaczej odbiera się w środę, niż byłaby odbierana w poniedziałek, gdy już została zmiękczona dwudniowym "zatrudnianiem Nawałki"? Ano właśnie.

ZOBACZ WIDEO Kolejna asysta Klicha. Leeds pokonało Wigan Athletic [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Nie sugeruję, iż Lech jedynie pograł nazwiskiem Nawałki, w ogóle nie zamierzając go zatrudnić. Nie, bo Lech znalazł się w takiej sytuacji, że każdą próbę wyjścia z kryzysu musiał wziąć pod uwagę. Nawet tę najbardziej kosztowną, bo taka by niewątpliwie była akcja obsadzeniem na Bułgarskiej ex-selekcjonera i jego sztabu. Od początku klub umiejętnie gra tzw. kontrolowanym przeciekiem informacji. Pojawia się nazwisko Nawałki, ale też od razu dużo wątpliwości. Że trener by się podjął, ale tylko na chwilę (do końca sezonu, albo wręcz tylko do przerwy zimowej), bo czeka na ofertę życia z ligi chińskiej. Wątpliwości mnożą się z każdą godziną. I z każdym kolejnym przeciekiem jest ich więcej.

Już w środę rano wiadomo - to, co dla rozsądnych obserwatorów było wiadomo od początku - że z Nawałką nie tak łatwo się dogadać i nie jest to trener, który powie później w wywiadach (których z resztą nie wiadomo, czy będzie udzielał, bo przecież w Górniku Zabrze i kadrze tego unikał), że "dogadaliśmy się z właścicielem klubu w pięć minut". O nie! To nie Nawałka. Pan Adam lubi pracować na swoich warunkach (nadal ma ten komfort), lubi mieć ustalone wszystkie szczegóły i lubi mieć to na papierze (przy przedłużaniu umowy w Górniku zastrzegł sobie, że może w każdej chwili odejść z klubu, jeśli dostanie ofertę prowadzenia reprezentacji).

Nawałka nie chwyta pierwszej, lepszej okazji. Ostatnie cztery lata spędzone w kadrze trochę go rozpieściły. Niektórzy mogliby to złośliwie określić, że go... oderwały od rzeczywistości. I stąd wymogi zatrudnienia wskazanego przez Nawałkę rozbudowanego sztabu, pełnia władzy w pionie sportowym, setka wymagań (złośliwi powiedzieliby, że... zachcianek) dotyczących tego, jak zespół trenuje, dokąd jeździ na zgrupowania, jakie ma mieć warunki. W kadrze mógł wymagać np. by wysokość trawy na zajęcia była przystrzyżona co do milimetra, albo by stoły w jadalni dla zawodników zamówić nowe, bo te stare mają o kilka centymetrów niewłaściwą (według trenera) wysokość.

Do tego wszystkiego trzeba nie tylko pieniędzy, ale i anielskiej cierpliwości. Choć pieniędzy na pewno też, bo ex-selekcjoner i jego sztab muszą być sowicie opłacani. Zresztą po EURO 2016 doszło do spięcia pomiędzy Nawałką a Zbigniewem Bońkiem, gdy selekcjoner zażądał dużej podwyżki dla siebie i sztabu. Wtedy prezes PZPN nie przystał na te warunki i pokazał Nawałce, że - mimo jego sukcesu na francuskim turnieju - jest gotów zmienić selekcjonera.

Nawałka, mimo wpadki na tegorocznym mundialu, w ogóle nie zmienił swoich zasad. Nadal wymagania ma wysokie. Na wiele ofert - także z zagranicy - nie chciał w ogóle spojrzeć. Wiadomo, że się ceni. Jego wymogi – ale także ambicje sportowe – mogłyby spełnić dwa kluby w Polsce: Legia i Lech Poznań. Z Legią Nawałka rozmawiał latem, ale - jak wiadomo - się nie dogadał. Wymagania miał bardzo duże. Nie tylko finansowe. Także te dotyczące zasad funkcjonowania klubu, jego władzy nad pionem sportowym, wpływu na transfery. Ciekawe, że Dariuszowi Mioduskiemu łatwiej było spełnić oczekiwania Portugalczyka Ricardo Sa Pinto, który ma w trenerskim CV prowadzenie Standardu Liege, Crvenej Zvezdy, Sportingu czy klubów greckich, niż Nawałki, który przed kadrą prowadził Górnika Zabrze, GKS Katowice, Wisłę Kraków czy Zagłębie Lubin.

Czy Rutkowscy i Klimczak nie wiedzieli, że z Nawałką niełatwo się rozmawia? Wiedzieli. Czy nie rozmawiali z nim o warunkach zatrudnienia? Rozmawiali. Czy nie wiedzieli, że trudno będzie spełnić te oczekiwania, jeśli się hołduje takiemu modelowi klubu, jaki funkcjonował w ostatnich latach w Poznaniu? Wiedzieli. Dla Nawałki kilka rzeczy jest w Lechu - na zdrowy rozum - nie do przyjęcia. Mają tam - dopiero co zatrudnionego - nowego dyrektora sportowego Tomasza Rząsę. Mają swój komitet transferowy, który ostatnio notuje sporo wpadek, ale jest filarem funkcjonowania klubu. No i pozostaje jeszcze ta kwestia, że syn właściciela Lecha Jacka Rutkowskiego - Piotr, jest zaangażowany w codzienną działalność pionu sportowego w Lechu.

Musiałby - w przypadku zatrudnienia Nawałki - oddać kierownicę i stać się obserwatorem, kimś w rodzaju inwestora, który daje menedżerowi pełną władzę i tylko przychodzi na koniec sezonu zapytać o wyniki. Czy Rutkowscy są na taki model gotowi? Wątpię. Nie był na niego gotowy także Dariusz Mioduski. I ja nawet tych właścicieli rozumiem. Nie po to ma się tak drogą "zabawkę", żeby się nią w ogóle nie bawić. Nawet jeśli się robi błędy. Płaci się za to swoimi pieniędzmi i własnym zdrowiem, ale dla tych ludzi to pasja, to wyzwanie, to codzienna adrenalina, bez której trudno żyć.

I jest jeszcze jedno. Taka myśl też musiała przejść przez głowę panów Rutkowskich: "My mu damy pełnię władzy, wtopimy w przebudowę drużyny i klubu kupę forsy, a co jeśli nie będzie wyniku? Co jeśli on nam np. w meczu z Legią zaproponuje słynny już niski pressing, jak reprezentacja Polski w meczu z Japonią na mundialu?". To oczywiście moja czysta złośliwość, ale poważnie mówiąc, Nawałka - przy dużych kosztach - też przecież nie gwarantuje sukcesów. Także dlatego, że dzisiaj nikt nie wie, jakim ex-selekcjoner jest trenerem. Podniósł się już mentalnie po traumie z mundialu czy jeszcze nie? Jest Nawałką z pierwszego okresu pracy w reprezentacji skończonego ćwierćfinałem mistrzostw Europy, czy też trenerem, któremu przed mundialem drużyna rozsypała się na kawałki? Pewnie Rutkowscy też chcieliby wiedzieć, którego trenera mają przed sobą. Słowo "sprawdzam" może być w tym przypadku bardzo kosztowne, a oni ostatnio dużo już zaryzykowali.

Dariusz Tuzimek
Futbolfejs.pl

Źródło artykułu: