Bartosz Białkowski dla WP SportoweFakty: Modlę się do Boga oraz taty

Getty Images /  Stephen Pond / Na zdjęciu: Bartosz Białkowski
Getty Images / Stephen Pond / Na zdjęciu: Bartosz Białkowski

Może to było głupie, ale po śmierci taty dzwoniłem do niego. Wiedziałem, że nie odbierze. Chciałem jednak tylko z nim porozmawiać, przekazać co mnie trapi, co mnie spotkało w trakcie dnia - mówi Bartosz Białkowski, bramkarz reprezentacji Polski.

Maks Chudzik, WP SportoweFakty: Jeden z miejscowych dziennikarzy bał się pana o to spytać. Jego zdaniem zawsze był pan genialnym bramkarzem. Po śmierci ojca z powodu raka płuc jesienią 2015 roku wszedł pan jednak na inny - jak on to określił - kompletnie kosmiczny poziom. Zgadza się pan z tymi słowami?

[b][tag=2198]

Bartosz Białkowski[/tag], bramkarz Ipswich Town oraz reprezentant Polski:[/b] Teraz jest mi łatwiej o tym mówić, bo kiedyś płakałem na samą myśl o tym. Gdy tata zmarł, zaczynałem sezon jako jedynka w bramce. Po pogrzebie byłem pewien, że jestem gotowy do gry. Może chciałem udowodnić coś samemu sobie. Teraz jednak, z perspektywy czasu uważam, że trener Mick McCarthy podjął rozsądną decyzję, odstawiając mnie ze składu. Nie było wtedy dnia, albo nawet godziny, abym nie myślał o tym, co mnie spotkało. Musiałem ułożyć sobie parę spraw w głowie. Kiedy to zrobiłem i wróciłem do bramki, to poczułem taką dziwną moc. Coś, czego nie da się nawet zdefiniować. W każdym meczu broniłem takie piłki, do których kiedyś nawet bym nie ruszył. Czasem paradę kolejki notowałem po tym, gdy rzuciłem się w ciemno.

Umie pan to jakoś racjonalnie wytłumaczyć?

Próbowałem, ale raczej nie. Jedynie wierzę, że tata jest gdzieś na górze i po prostu pcha mnie tam, gdzie trzeba.

Wrócił pan już do tego życia sprzed śmierci ojca?

Nie, i raczej nigdy się to nie wydarzy. Wszystko mi o nim przypomina. Na szczęście zawsze mogę liczyć na żonę. Dzięki jej empatii mogłem niemal od razu skupić się jedynie na karierze, najważniejszych sprawach. Bo ona zajęła się resztą. Dzięki temu łatwiej było mi wrócić do żywych. Gdy jednak czasem wyjeżdżam na mecz, to wciąż oczami wyobraźni widzę, jak tata bierze wolne, aby podwieźć mnie na zgrupowanie młodzieżowej kadry. Za dużo starał się nie mówić, ale widziałem w takich momentach, że jest ze mnie dumny. I pozostał do swoich ostatnich dni. Po prostu brakuje mi go.

ZOBACZ WIDEO Pewna wygrana Interu. Salamon na ławce Frosinone [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Kiedy najbardziej?

Może to było głupie, ale po śmierci taty dzwoniłem do niego. Wiedziałem, że nie odbierze. Chciałem jednak tylko z nim porozmawiać, przekazać co mnie trapi, co mnie spotkało w trakcie dnia. Mieliśmy taki zwyczaj, że rozmawialiśmy ze sobą przed, albo po meczu. Nie chciałem, aby ta tradycja umarła. Wtedy jednak tata życzył mi powodzenia albo gratulował występu, teraz w słuchawce była jedynie cisza. Ludzie mówią, że czas leczy rany, ale to chyba nie do końca prawda. Chyba nigdy nie pogodzę się z tym, że już nigdy nie powie mi chociażby suche "trzymaj się" albo opowie, że mnie kocha.

Wciąż z nim pan rozmawia?

Zawsze przed meczem, wchodząc na boisko. Próbuję chociaż wydusić jakieś dwa, trzy słowa. Tata często mi się śni. Kiedy tak się dzieje, to po przebudzeniu zawsze czuję przyrost siły do życia.

Jaki sen przychodzi panu na myśl?

Ostatnio były te milsze, ale kiedyś raczej dziwaczne. Tata w każdym pojawiał się znienacka. Jakiś czas temu śniła mi się apokalipsa, świat się burzył, a ludzie w tle gdzieś uciekali krzycząc. Szukałem najbliższych, aby rozpaczliwie znaleźć jakąś pomoc. Nie mogłem ich znaleźć. Wtedy jednak pojawił się tata. Rzuciliśmy się sobie na szyję i wiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Nie wiem nawet, jak mam to interpretować, ale cieszę się, bo takimi znakami szukam dowodów, że gdzieś jest i nade mną czuwa.

Dostaje pan podświadomie jakieś odpowiedzi?

Nie. Na razie nie.

Skąd więc ta wiara, że tata jest z pana dumny?

Powiedział mi to na łożu śmierci.

Jak pan wspomina tamten moment?

Na początku dominowała niepewność, bo nie wiedziałem, czy tata dożyje w ogóle spotkania ze mną. W samolocie było najgorzej. Nie było kontaktu z ziemią. Modliłem się przez cały czas, ale on obiecał mi spotkanie. Zrobił to przez telefon, kiedy już wylądowałem w Polsce i słowa dotrzymał. Wpadłem do szpitala, zamieniliśmy parę słów na osobności. Była to dla mnie wielka ulga. Po prostu powiedzieć ostatnie "Kocham cię" oraz przede wszystkim usłyszeć to samo w zamian. Ledwie 15-20 minut później tata zapadł w śpiączkę. Już się z niej nie wybudził.

Przed meczami ma pan zwyczaj modlenia się w bramce. Teraz jeszcze do Boga czy już do taty?

Raczej do obu, bo obaj mają mnie w opiece. I ja to czuję. Sam pan widzi, że chyba trudno znaleźć inne bardziej racjonalne wytłumaczenie, skąd u mnie taka zwyżka formy.

Kiedy było o panu głośno, ale głównie negatywnie jak np. wtedy gdy podczas zgrupowania młodzieżówki trafił pan do aresztu po bójce przed posterunkiem policji, to tata dawał odczuć swoje rozczarowanie?

Tata był wojskowym, lecz mimo to, nigdy nie karcił mnie za większe lub mniejsze głupoty. Wręcz przeciwnie. W domu bywał rzadko, bo poligony, inne obowiązki. Próbował odpłacić mi swoją nieobecność prostymi gestami. Tata uznał chyba z mamą, że bardziej potrzebuję ich wsparcia niż solidnego ochrzanu. Do tego znali sytuację i wiedzieli, że w problemy nie wpakowuję się sam. Przykład? Jako piłkarz Górnika przechadzaliśmy się przez Zabrze większą grupką. Jakoś się rozdzieliliśmy i w ciemnej ulicy otoczyło mnie paru mięśniaków. Chcieli telefon. Oczywiście duma nie pozwalała mi go oddać tak po prostu. Dostałem parę ciosów, a następnego dnia tata odwiedził mnie w Zabrzu. Z rodzinnego Elbląga miał wtedy około 10 godzin drogi.

Tak szczerze: spotkał pan w trakcie swojej kariery bardziej utalentowanego bramkarza od siebie?

Kilku by się znalazło. Muszę jednak przyznać, że talent naprawdę miałem. I to solidny, bo na kadrę Polski przyjechałem już jako 14-latek. A potem byłem takim samoukiem. Jakoś wyszło. Chociaż zdaję sobie sprawę, że mogłem w piłce osiągnąć dużo więcej.

Myślał pan kiedyś co by było gdyby?

Tak. Z czasem jednak uznałem, że lepiej po prostu odrobić ten stracony czas.

Wojciech Szczęsny mówił, że był pewny iż będzie pan bramkarzem polskiej reprezentacji na lata.

Też tak myślałem. Do tych słynnych mistrzostw świata do lat 20 w Kanadzie (2007 rok) wszystko toczyło się naturalnie. A potem transfer do Southampton, miejsce w pierwszym składzie... Nie wiem, czy mogę nazywać to wodą sodową, ale coś uderzyło mi do głowy. Praktycznie odkąd miałem 14-15 lat, w prasie pojawiały się na mój temat artykuły. Było ich pełno. Wiadomo, że mi to imponowało. W końcu koledzy i dziewczyny patrzyli na ciebie jak na boga.

Pierwszy alkohol, podryw na nazwę klubów, które się panem interesowały?

Nawet nie chodzi o to. Do miasta - wiadomo w jakim celu - ruszałem tylko na Sylwestra. Myślałem po prostu, że wszystko będzie szło dalej takim biegiem i zluzowałem oczekiwania wobec samego siebie. W końcu byłem zaj***y. Wystarczył jednak jeden nieudany występ i już nie podniosłem się z ławki rezerwowych. Nie na parę tygodni, ale kilka lat. A przecież otaczali mnie naprawdę porządni ludzie. Trenerem bramkarzy był Malcolm Webster, agentem Jarosław Kołakowski. Nawet nie było na kogo zwalić winy. Musiałem więc schować dumę do kieszeni, a było to bardzo trudne. Bo proponowano mi wypożyczenie do League One (trzecia klasa rozgrywkowa w Anglii - przyp. red.), a ja nie słuchałem porad i zostałem w klubie. Tylko się zamykałem na opcje pomocy.

Wiele mówi się w Polsce na temat Roberta Kubicy i jego powrotu do sportu jako materiału na produkcję Hollywood. Pana historia też jest filmowa.

Rzeczywiście. Tyle tego było. W zasadzie pół roku nie mogło się obyć bez spektakularnego wzlotu oraz przede wszystkim upadku. Od spóźnienia się na swój własny debiut w Ekstraklasie dla Górnika Zabrze z 2004 roku, bo zaspałem, aż po odżywianie się w McDonaldzie. W piłce mało co może mnie zaskoczyć. Wie pan co, gdy przypominam sobie każdą kolejną historię, tym bardziej doceniam to, w jakim miejscu się obecnie znajduję.

Chciał pan kończyć karierę?

Do takich rozważań chyba jeszcze nie doszło, ale momentów zwątpienia, czy ma to sens, było wiele. Jeszcze w Southampton podstawowy bramkarz Kelvin Davis doznał kontuzji, a ja dzień czy dwa przed meczem otrzymałem informację, że zagram od pierwszej minuty. Nie czułem, że jestem na to gotowy. Wtedy byłem właśnie na etapie McDonalda oraz picia pepsi. Na treningu się wypruwałem, ale co z tego skoro moja mentalność mówiła mi, abym wyluzował, bo i tak nie zagram. No to forma była idealnie skrojona właśnie pod to, aby nie grać. Do tego mecz miał być pokazany w telewizji, co tylko budowało moja niepewność.

No i przepuścił pan piłkę między nogami.

Szybko przylgnęła do mnie łatka nieudacznika. Nie dziwie się, bo tamten błąd można wybaczyć, ale przez 90 minut byłem tak nieporadny i ślamazarny, że z boku musiało wyglądać to tragicznie. Chciałem chyba za bardzo się pokazać, a wtedy nie da się być sobą.

Gorzej było wtedy czy w momencie kiedy doznał pan kontuzji więzadeł krzyżowych?

Zdecydowanie wtedy, bo na kontuzje nie masz wpływu. A na brak formy czy ogrania już tak. Zwłaszcza, że dwa tygodnie po zerwaniu więzadeł, Liverpool miał przedstawić mi ofertę. Myślałem jednak że i tak wszystko jest porządku, bo przecież byłem taki świetny. I skoro interesuje się mną taki klub jak Liverpool, to inne propozycje zaraz znowu przyjdą. Ale jakoś do tej pory nie przyszły.

Znam przypadek bramkarza, który zagrał w dorosłej kadrze. Już jako reprezentant kraju wyjechał do Anglii, ale rozpoczął swoją przygodę z piłką na Wyspach od gry w amatorskim zespole. Pojawiła się kontuzja, niezapłacone rachunki i gdzieś karierę trzeba było odłożyć na bok. Zamiast tego zaczął więc życie szarego obywatela. Pan by tak potrafił?

Chyba właśnie nie. Może to podświadomie wpływało na mój sposób myślenia i nie rozważałem żadnej innej opcji niż piłka. Z czasem musiałem więc dojrzeć, zacząć podejmować rozsądne decyzje. Stąd wypożyczenie do Notts County. Nie było to Southampton, ale pomyślałem: liczy się radość z gry. Zmiana postrzegania mojej kariery i tego, co chcę w życiu osiągnąć była naprawdę długa i bolesna. Pobytu w Notts cholernie się bałem. Nie wiedziałem, czy już totalnie nie upadnę. Nie miałem planu B. Przyszedł jednak pierwszy mecz, w pucharze przeciwko Coventry. Wygraliśmy, a ja znów poczułem, że jestem komuś potrzebny.

Wcześniej tak nie było?

Dzieci mocno zmieniły mój sposób patrzenia na futbol. Wtedy nie myślisz o sobie, swoich problemach, tylko tym, jak utrzymać i zapewnić godną przyszłość przede wszystkim rodzinie. Musisz zyskać odpowiedzialność, której kiedyś nie było. Chcę, aby syn i córka byli dumni z ojca oraz widzieli, że nie wegetuję przed kanapą, tylko czerpię z życia to, co mogę.

Jest pan dla mnie fenomenem społecznym.

Dlaczego?

Trudno znaleźć mi w okolicy większego celebrytę od pana. A mówimy o Ipswich, czyli naprawdę całkiem dużym mieście jak na angielskie warunki.

Czy celebryta? Rzeczywiście niemal wszyscy mnie tu znają. Ale tak naprawdę łatwo jest zachować normalność. Nie jesteśmy hermetyczni i nie otaczamy się tylko wokół tego piłkarskiego świadka. Wyjścia do miasta są oczywiście utrudnione, bo z czasem potrafi cię otoczyć jedna, druga, a potem jeszcze kolejna osoba. Lecz nie popadajmy ze skrajności w skrajność. Ja tylko kopię piłkę. Do tego trzeba jednak przyznać, że w Anglii ludzie mocno cenią swoją prywatność, nikt tutaj nie zapuka do drzwi z prośbą o autograf.

W Polsce mniej?

Nie mieszkam w naszym kraju już od ponad 10 lat, ale to, co działo się podczas mundialu mnie zaszokowało. Jednego dnia wyszliśmy z Maciejem Rybusem na balkon. W dłoni trzymaliśmy sok pomarańczowy, a za parę godzin czytamy, że Białkowski i Rybus piją drinki na zgrupowaniu. No to jak my możemy podchodzić poważnie do piłki, jeśli karmimy się takimi bzdurami. Arek Milik spojrzał na jakąś dziewczynę, a już było w prasie, że szukamy sobie kochanek zamiast zajmować się treningami. Jeszcze do tego kłamstwa odnośnie kontuzji Kamila Glika i rzekomej balangi do rana. Proszę mi uwierzyć, to naprawdę wpływa na nasze samopoczucie, bo ja powoli czułem się na zgrupowaniu jak w więzieniu. Sami zjadamy własny ogon. Może to kibice wytworzyli po prostu jakiś złudny obraz piłkarza.

Co ma pan na myśli?

Proszę mi uwierzyć, że w każdej lidze oraz w każdym klubie są piłkarze, którzy lubią wypić piwo albo zjeść coś niezdrowego. Nie ma w tym nic dziwnego, bo też jesteśmy ludźmi. Najważniejsze jednak, aby znać umiar i wiedzieć, kiedy można sobie na to pozwolić. Przecież 10-15 lat temu niemal każdy zawodnik szedł po meczu nazwijmy to "odreagować", a w autobusie stukotały tylko butelki. Ja to rozumiem. Jesteśmy na świeczniku, cały czas pod presją. Piłkarskie anegdoty niemal w całości opierają się na alkoholu. Lecz teraz zawodowiec ma świadomość kiedy jest na to czas, a kiedy nie. I na pewno nie jest to mundial. Tak na logikę kto byłby tak głupi, aby robić imprezę przy takiej dostępności kamer jakie krążyły gdzieś wokół nas podczas turnieju.

A propo kadry. Niektórzy polscy eksperci kwestionują jakość zawodników, którzy przyjeżdżają na reprezentację z drugiej ligi angielskiej. Mówią, że to siermiężna liga dla boiskowych drwali.

To chyba parę lat temu. Aktualnie jest to kompletna bzdura. Premier League w ciągu ostatnich paru sezonów wykonała niesamowity skok jeśli chodzi o tempo oraz jakość rozgrywania piłki. Jednak w przypadku Championship mówimy o naprawdę wielkim przełomie. Większość zespołów w tej lidze mogłaby spokojnie powalczyć o mistrzostwo Polski.

W których rozgrywkach jest wyższy poziom?

Dla mnie Championship jest zdecydowanie lepsza. Od razu powiem, że oglądam Ekstraklasę. Może nie nałogowo, ale wciąż zerknę na niektóre spotkania. Gdy włączysz jednak pierwszy mecz z brzegu w angielskiej telewizji, dajmy na to takiego West Bromu, to wszystkie zachowania piłkarskie wydają się takie bardziej naturalne, piłka szybciej oraz częściej trafia do twojego kolegi z zespołu, a nie ląduje gdzieś na aucie. Z drugiej strony czasem nastawiam się na jakiś klasyk polskiej ligi. Trudno jest mi jednak wytrzymać do ostatniego gwizdka.

Wielu zawodników z Ekstraklasy mogłoby tu trafić?

Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Czasem ktoś znikąd potrafi z dnia na dzień stać się lokalną czy też nawet globalną gwiazdą. Podam przykład N'Golo Kante. Jeden z moich kolegów w Ipswich pytał kiedyś o niego Wesa Morgana, czyli kapitana Leicester City. Przed pierwszym treningiem Kante w zespole, cała szatnia go wyśmiewała. Spojrzeli na jego mizerny wzrost, marne warunki fizyczne, ten jego dziwaczny ubiór i do tego jego Mini Coopera. Pytali się między sobą: jak my z nimi mamy utrzymać się w Premier League? No i ostatecznie zdobyli tytuł mistrzowski. Wracając do pańskiego pytania: nie wydaje mi się, aby wielu Polaków było w stanie się tutaj utrzymać w jakiejś dalekiej perspektywie. Nawet reprezentantów kraju.

Dla pana za to zderzenie z reprezentacją było całkiem mocne.

Patrząc po wynikach to tak. Lecz wspomnień z mundialu i tak nikt mi nie zabierze.

Co pan zapamięta z Rosji?

Przede wszystkim euforię, która gasła z każdym meczem. Fakt, że znalazłem się w kadrze na mistrzostwa świata... aż nawet trudno mi to opisać słowami. Wiedziałem, że raczej nie zagram na turnieju ani minuty. Ale co z tego? Ilu polskich piłkarzy może powiedzieć sobie: pojechałem na mundial. Odsetek niemal zerowy. Potem już tak kolorowo nie było.

Karierę w reprezentacji rozpoczął pan od zgrupowania w marcu. Zdaniem dziennikarzy, właśnie wtedy miały narodzić się pierwsze tarcia na linii Adam Nawałka - piłkarze. Pan też to poczuł?

Trudno mi to ocenić, bo przed marcem nie było mnie w kadrze, nie mam więc żadnego porównania. Natomiast rzeczywiście coś w tym mechanizmie nie funkcjonowało. Nawet pomimo faktu, iż atmosfera wokół drużyny była naprawdę bardzo dobra. Wiadomo, były mniejsze lub większe grupki, ale to jak w każdym zespole. Nikt nie musi się kochać, ale szanować już tak. I miało to miejsce. Sam trener Nawałka komentował, że przekombinował z taktyką i składem. Pewnie ma rację.

Pański były trener oraz obecny selekcjoner irlandzkiej kadry Mick McCarthy nazywał pana "dżentelmenem". A przecież grając na bramce, trzeba być trochę szalonym. A pan jest aż nad wyraz stonowany, wyważony.

Kiedyś się nad tym zastanawiałem, ale przyszedł mi do głowy jeden zawodnik i od razu zmieniłem swoja optykę na ten temat.

Kto to był?

Łukasz Fabiański. Przecież to oaza spokoju, ale na boisku szybko potrafi się przestawić. I kiedy trzeba to Łukasz oraz ja potrafimy krzyknąć i opieprzyć swoich obrońców. Spokój daje ci lepszy ogląd spotkania, szybciej analizujesz wydarzenia boiskowe. To raczej zaleta, a nie wada.

A pan kiedy trafi do Premier League?

Nie będę ukrywał, że o niej nie myślę. Jest to moje marzenie, z tej kategorii celów do wykonania na przyszłość.

Wspomniany już przeze mnie Mick McCarthy mówił, że w Ipswich nikt nie będzie robił panu problemów przy ewentualnym odejściu z klubu. Tak rzeczywiście było?

Czy tak do końca? Tego nie wiem. Kiedy pojawiła się oferta z Crystal Palace, to rozbieżności finansowe były duże. Zbyt duże, abym mógł podpisać umowę. Ja jednak to rozumiem. Nikt nie chce sprzedawać zawodnika podstawowej jedenastki za drobne. Wiele zawdzięczam temu zespołowi i do końca negocjacji chciałem pozostać fair oraz nie wywierać zbędnej presji.

Dogadywał się pan z trenerem Paulem Hurstem na początku sezonu?

Jak to się ładnie mówi - nie było między nami chemii. Nie chodziło nawet o mnie, ale o cały zespół. Trener raz czy dwa wypowiedział się krytycznie na mój temat i w porządku. Ja jakoś dam sobie z tym radę. Pytanie, jak ma się sytuacja szatni? Bo my jakiegokolwiek wsparcia od trenera nie czuliśmy. A to jest naprawdę kluczowe w twojej grze. Jeśli wiesz, że trener w ciebie nie wierzy, o czym mówił nawet otwarcie w prasie, to może cię sparaliżować. I tak było w naszym przypadku.

W jakich sytuacjach ten brak wsparcia się objawiał?

Tak naprawdę w każdej. Weźmy za przykład analizę przedmeczową. Nie pamiętam, o którego przeciwnika chodziło, ale trener Hurst potrafił zakończyć ją słowami: gracie z topowym zespołem, więc tak będziemy się zachowywać, kiedy - nie nawet jeśli - zaczniemy tracić bramki. Motywacyjnie poziom mistrzowski. Uznaliśmy więc, że jakoś sami musimy ciągnąć ten wózek, bo na niego nie ma co liczyć.

Poczuł pan ulgę kiedy zwolniono w październiku Anglika?

Tak. Wiedziałem, że prędzej czy później taka decyzja musi nastąpić. Podchodziłem więc do treningów solidnie.

Tylko do treningów, bo w meczach przestał pan grać.

Tak naprawdę to w ogóle nie zostałem o tym poinformowany.

Jak to?

Trener przed jednym z meczów wyczytał skład. I tyle. Nie było mnie na liście.

Trochę mało jak na zawodnika, który stał się idolem kibiców i zgarnął trzykrotnie nagrodę piłkarza roku w klubie.

Wie pan co, ja rozumiem wszystko. W piłce nie ma nic za darmo, moja forma na początku sezonu również nie była najlepsza. Takie zachowanie jest jednak nie fair nie tylko w stosunku do mnie, ale również drugiego bramkarza. Gramy na specyficznej pozycji, gdzie trening oraz przygotowanie mentalne pierwszego oraz rezerwowego zawodnika znacząco się różni. Przepracowaliśmy swój cykl i co teraz? Co jeśli Dean Gerken (drugi bramkarz Ipswich - przyp. red.) będzie nieodpowiednio przygotowany do spotkania i wpuści jakiegoś babola z dystansu? Wtedy odpowiedzialność spadnie na niego. Wystarczyło przekazać tę informację w cywilizowany sposób.

Mówiliśmy o filmie z pańską historią w tle. To jaki rozdział by pan dopisał jeszcze do scenariusza?

Jakieś Premier League. I będę zawodowo spełniony. Życiowo już jestem. Ale wie pan co, czuję, że z pomocą taty nie powinno być z tym większego problemu.

Źródło artykułu: